Bóg
Wtedy Bóg odszedł na barkach płomienia
i słońce pękło jak bańka mydlana.
Długie pielgrzymki śpiewających kłosów
idące wolno w złożonym zamyśleniu
i pochylone na kolana
już go tam nie znalazły
ni w pustych niebiosach
Opustoszały drewniane kapliczki
Dawniej rój barwnych świętych tulące jak kwiaty
Zwiądł święty Franciszek wątły i słowiczy
i Maria błękitna, i Józef sękaty.
Bóg zawisł na niebie ciężki jak kometa,
do okien się zniża przeraźliwą chmurą
nad kręgiem ziemi przez krety porytym.
Orkany przelatują, przelatują górą,
w tłumie pożegnań żałobnych biją miarowo godziny.
Z głębi darni stwardniałej daremnie się kości dźwigają,
żegnania, żegnania tężeją i nie ma już żadnych powitań.
Mgły się wzdęły widmami zatopionych krajów.
Wielkie żelazne skały i okręty
piersiami wrosły w nieruchome fale,
w ciemnej grocie odjazdu rwa się z jękiem liny.
Wiatr nie porusza flagami zwisłymi jak ranny ptak.
Widziano maszty wśród lasów na ziemi płaskiej jak talerz.
Głazy spękane klękają na stopniach kamiennej świątyni
niemo wołając o znak.
I znak napełnia zmienione powietrze
ciężkie oczami Boga, co wyszedł z ram niedziel
i świętych opuścił drzemiących w kaplicach.
I ziemie przeniknął okrutną spowiedzią,
i piersi drąży cicho jak gruźlica.
Zdzisław Stroiński
|
|
***
Po huraganach szarż tętniących w strzałach,
po srebrnych dzwonach beznadziejnych bitew
północ armat wezbrana echami bez dna.
Upiór słońca odkrywał poszarpane ciała,
przez dym i klęskę wstającego dnia.
Kiedy serc zabrakło w śmierci pozostałej,
ojczyzny szliśmy szukać
i błękitu.
Daremnych konań piołunowa wzniosłość
gasła jak orły sztandarów - zdobytych,
by straszyć rdzą hełmów przekleństwem porosłych
i ramionami krzyży wiecznie pytać.
Krwawiliśmy długo na straconych szańcach
ręką Boga rzucani na śmierć jak kamienie.
Legliśmy - wilki wyjące na grobach
bluźniąc ciskaniem połamanych szabel,
w lochach cierpienia
wygnańcy,
naród Hiobów.
Dziś na koturnach rozpaczy i męki
patrzymy z bliska w prędką twarz historii
i spod kół wojny miażdżącej nas w biegu
krzyk oczu zastygły w jeden czarny punkt -
z otchłani jęku,
z dymu krematoriów - bunt.
Dlaczego,
jak to?
Że czołg dziejów zarzuca ze zgrzytem na skręcie,
dlatego ginąć jak zwierzęta w jatkach,
dlatego nawet,
dlatego Oświęcim?
Z Hiobów w Konrady
szaleni przez wielkość.
Krzywd męki śmierci najświętszą pożogę
i rozpacz zemsty krzyczącej o krew -
rzucamy Polskę w twarz zimnego Boga -
obelgę.
Zdzisław Stroiński
|
|
Okno
[fragment]
Daleka jest ojczyzna.
Mieszka w opuszczonych gniazdach bocianich, nawet co do drobnych śladów na białych, jakby korą brzozową pokrytych domach nie ma pewności, czy są jej śladami.
Przez osiemdziesiąt lat, które minęły od roku sześćdziesiątego trzeciego, kości zasadzone po wykrotach wyrosły na piękne szumiące drzewa. Są tak proste, że można by z nich robić trumny i śmigła.
Okrągła jest ojczyzna.
Wszystko, co zanurzone w wiatr, trawę i uśmiech powlekła szczelnie jak rosa.
I tylko strzępy jej trzeba zbierać z szerokich oczu ludzi odchodzących na śmierć łatwą jak obiad. Ich ręce i nogi zardzewiałe nagle stukają kulawo po podłodze.
I ten stuk trzeba zebrać, by potem w świetle krzyków rzuconych niespodziewanie cieniem krat na ścianę odgarniać go jak robactwo z ciała przerażonego ojczyzną i Bogiem.
Zdzisław Stroiński
Życie
Tylko przed świtem widać było, jak deszcz giął wierzby i łozy nad wodą spłoszoną skrzydłem wracającej sowy.
Ale to już dawno, gdy ziemia wyrzuciła z siebie krzyk i płomień, który zburzył domy i chorągwie.
Pamiętasz, poległy przyjacielu ? - krzyk i płomień gasł w dłoniach rozwartych - nocą wznosiły się strzały ostatnie jak srebrne bańki powietrza z ust tonących.
Niebo płynęło wtedy głębokie i spokojne, a gotyckie źdźbła trawy pochylały się blisko, coraz bliżej, już w oczach.
I umrzeć było tak łatwo - tylko dniem w dym i słońce się pochylić, tylko nocą gwiazdy coraz chłodniejsze dłonią z czoła odgarnąć.
Domy pękły i posypały się w gruzy popielate i pomarańczowe - sprzątnięto je - na tym miejscu w skleconych naprędce sklepikach prążkowany grzebień szczerzy zęby w krzywym uśmiechu i świeci łysy pagórek cebuli. Pod murem rząd koszów z chlebem i bułkami.
Idą ludzie ulicą, na której kamień i asfalt już tylko.
Więc umierać jest trudno. - Tam gdzie rozebrano barykady, wyrósł las pomidorów i poranny krok robotników grzechocze po wymytych mgła płytach, i ostry głos trąbki samochodowej strzela z pędzącej na obławę kolumny.
Z amarantowych płatów druku, niespokojnych jak chorągiew, znów krzyk i cisza ścieka na ulicę, na której kamień i asfalt już tylko. - Więc umierać jest trudno. Bo pod wysokim sklepieniem salwy życie jest proste jak śmierć.
Przyjacielu, padając pod łuk salwy - uważaj, nie uderz głową o kosz z chlebem.
Zdzisław Stroiński
|
|