Powstańcze relacje świadków

Powstańcze wspomnienia Henryka Stanisława Łagodzkiego

Niewola





Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





         Mamy za sobą pierwszy dzień naszej niewoli spędzony w fabryce kabli w Ożarowie Mazowieckim. Rozpoczyna się dzień drugi. Pogoda nie dopisała Jest dżdżysto, siąpi kapuśniaczek. O zorganizowaniu jedzenia nie ma mowy. Wszyscy są umazani minią. Nie ma się gdzie umyć, nie ma ubikacji. Mężczyźni i kobiety załatwiają się na zewnątrz pod ścianami. Nikt się nie wstydzi. Warunki zmuszają do takiego postępowania. Później dopiero okazało się, że na bocznicy wytwórni kabli podstawiono wagony towarowe. Wystawiono z nich kotły z kawą, możemy wreszcie napić się coś gorącego. Inni jeńcy zorganizowali świeże pieczywo i margarynę i podzielili się z nami.
         Rano wyczytano listę i rozpoczęto załadunek jeńców do wagonów. Jesteśmy ładowani do wagonów jak bydło, a może nawet gorzej. W bydlęcym wagonie musi zmieścić się 60 osób z bagażami. Wydano nam żywność na drogę: po bochenku chleba i trochę margaryny. Ładowanie odbywa się przy akompaniamencie krzyków: "Banditen". Trzymamy się z "Monetą" razem. W wagonie lokujemy się bliżej okna, nie zawsze jest to korzystne ale przynajmniej jest czym oddychać. Jesteśmy stłoczeni jak sardynki, o zmianie pozycji nie ma mowy, musimy cierpliwie to znosić. Najgorszy jest brak ubikacji. Znajdujemy na to sposób: wycinamy w podłodze otwór, jest on jednak za mały na wszystkie potrzeby. Kolega Leszek Brzozowski użyczył do celów sanitarnych litrowy kubeczek, którego zawartość trzeba było wylewać przez zakratowane okienko. Nie zawsze się to udawało, zawartość lądowała częściowo na głowach najbliżej stojących. Podróż w tych warunkach trwała trzy dni i noce. W tym czasie tylko dwa razy na krótką chwile otwarto nam wagon. W nocy byłą bardzo silna wichura. Nagle obudziło nas dokuczliwe zimno i deszcz ze śniegiem. Okazało się, że wiatr zerwał nam z wagonu dach. Nad nami piękne, groźne niebo, po dachu ani śladu. W pierwszej chwili chcieliśmy uciekać, przyszła jednak refleksja - jesteśmy na terenie Niemiec, w dodatku w nieznanym terenie, szybko nas złapią. Naszych krzyków i walenia w ściany nikt nie słyszy. Upłynęło wiele czasu zanim pociąg się zatrzymał. Jesteśmy przemoczeni i zziębnięci, od dwóch dni nie mieliśmy nic w ustach. Konwojenci są wściekli, musieli otwierać wagony i upychać w nich po kilku z nas. Nie było to łatwe i nie obyło się bez obelg. Wszystko odbywa się w ciemnościach podczas silnej wichury i zimnego deszczu. Wreszcie pociąg rusza, wszyscy milkną, zasypiamy stojąc. W ciągu dnia wagon został jeszcze raz otwarty. Policzono nas z obawy czy ktoś nie uciekł. Co sprytniejsi wyrywali z pola brukiew i główki kapusty. Odbiło się to potem fatalnie na ich zdrowiu - do końca podróży chorowali. Fetor w wagonie był nie do wytrzymania. Dłużej nie wytrzymalibyśmy z chorymi. Byliśmy bez jedzenia i picia, nie wszyscy mieli zapasy jeszcze z Warszawy.
         Trzeciego dnia nad ranem Niemcy otworzyli wagony i kazali nam wychodzić. Czekali na nas konwojenci z psami. Nie wszyscy mogli wyjść o własnych siłach. Było dużo chorych. Wynosiliśmy ich z wagonów i układaliśmy wprost na ziemi, później miano ich przewieźć do obozu. Stacja Lamsdorf jest położona daleko od obozu. Trzeba do niego przejść kilkanaście kilometrów. Ustawiono nas w długiej kolumnie, wokół nas panował chaos i nawoływania. Zdenerwowane psy szczekały i rzucały się na nas.
         Po dość mroźnym ranku wstawał pogodny i słoneczny dzień. Z przyjemnością oddychaliśmy świeżym powietrzem, którego brakowało nam przez dwa miesiące. Mnie i "Monetę" przydzielono do grupy oficerów, z którymi wypadnie nam przebywać kilka dni. Kolumna ruszyła wolno, rozległy się krzyki konwojentów, którzy szczuli psami bardziej opieszałych kolegów.
         Podczas marszu wehrmachtowcy wyłudzali od nas co cenniejsze przedmioty jak zegarki i biżuterię mówiąc, że i tak podczas rewizji zabiorą nam wszystko. Część uwierzyła i widziałem jak je oddawali lub wymieniali na papierosy lub marki niemieckie. Wielu starszych i słabszych kolegów porzucało swoje bagaże. Marsz trwał kilka godzin. Z daleka widzimy wieże strażnicze i ogrodzenie z drutu kolczastego a także baraki i pustkę wokół. Z lewej strony w oddali widać kilka domów i lasek.
         Około południa następuje nagle jakieś poruszenie, wszyscy patrzą w niebo. W oddali widać dwa punkciki szybko zbliżające się w naszym kierunku. To dziwnie się jakoś zachowujące samoloty. Prawdopodobnie odbywają ćwiczenia. Nawet Niemcy uspokoili się i też patrzą w niebo. Samoloty oddaliły się, potem zawróciły i lecą wprost na siebie, może piloci zapatrzyli się na naszą olbrzymią kolumnę. Nagle trzask, huk, wpadły na siebie. Za chwilę potężny wybuch i płomienie wzbijające się wysoko w górę. To było coś cudownego, taki widok na oczach kilku tysięcy powstańców. Nagle wzniósł się olbrzymi krzyk i wybuchy radości. Los wymierzył sprawiedliwość naszym wrogom. Konwojenci jakby ocknęli się ze snu, znów krzyki i szczekanie psów. Kolumna ruszyła, jej początek zbliża się do bramy obozu. Wśród nas zapanowała wielka radość. Wszyscy cieszyli się i komentowali wydarzenie, jakby zapomnieli gdzie się znajdują. Krzyki: "polnische Banditen" przywołały ich do porządku.
         Przez bramę główną wchodzimy na teren obozu. Nas, z grupą oficerów, kierują na lewą stronę. Pozostałą część - na prawą. Kobiety, których jest mniejszość, kierują do osobnych baraków, gdzie będą graniczyły z jednej strony ze Słowakami, z drugiej z nami. Wśród kadry oficerskiej jest sporo osób w starszym, a nawet podeszłym wieku. Ci wręcz upadają ze zmęczenia, trzeba im pomóc. Przed nami jeszcze dodatkowy trud, rewizje i zakwaterowanie.
         Niemcy ustawiają nas na "szaber-placu" w długich, niekończących się szeregach. Wszystko co posiadamy układamy przed sobą i trwa rewizja ciągnąca się do późnej nocy. Po pewnym czasie część z nas kierują do baraków. Wszędzie słyszy się, że jesteśmy polskimi bandytami i że trzeba z nami skończyć. Znów cały dzień jesteśmy bez jedzenia. Ja z głodu żuje pasek od spodni. Jest w ten sposób zajęcie dla szczęk. Dostałem odrobinę letniej "kawy". Wypijam ją zachłannie.
         W baraku, w olbrzymiej sali znajdują się trzypiętrowe prycze. Jako najmłodsi zajmujemy górne pietra, co okazało się bardzo nieprzyjemne. Całe robactwo ulokowało się na suficie, szczególnie pluskwy, które w nocy spadają prosto na twarze. Rano wyglądamy okropnie, cali pokrwawieni, zamazani krwią z rozgniecionych pluskiew. Sienniki są papierowe, wypełnione jakąś zgniłą sieczką. Na nich leżą resztki koców, którymi się przykrywamy.
         Ranek pierwszego dnia pobytu w obozie wstał mroźny ale pogodny. Po raz pierwszy od kilku dni spaliśmy w bardziej ludzkich warunkach niż w wagonie. Tego dnia nie było apelu. Trzeba było uporządkować wszystko wokół siebie. Byliśmy brudni i zawszeni, do czego wielu nie chciało się przyznać. Przede wszystkim umyłem się w miarę możności jak najstaranniej. Nie było to proste bo chętnych było wielu. Następnie poprosiłem "Monetę" by zgolił mi włosy na głowie do gołej skóry. Po tej operacji na głowie powstała jedna krwawa plama. Po umyciu głowy i odświeżeniu poczułem się znacznie lepiej, tylko wygląd mi się zmienił. "Moneta", który miał bujniejszą czuprynę niż ja, również zdecydował się na ten zabieg i doznał ogromnej ulgi do czego mi się potem przyznał. Ranki były chłodne ale udało się nam zdobyć coś na głowę.
         Po tym wszystkim bardzo smakowała nam ciepła "kawa" i pajdka chleba. Był to całodzienny przydział, który zjadłem w jednej chwili. Głód nadal dokuczał. Trzeba było czekać na obiad, który zjadł tylko ten kto był silniejszy i sprytniejszy. Ziemniaków zabrakło i trzeba było zadowolić się rzadką lurą, którą nazywano zupą.
         I tak powoli rozpoczęło się "normalne" życie obozowe. Niektórzy zdobyli w jakiś sposób słomę, ale większość spała na gołych deskach. Oficerowie zaprowadzili wewnątrz baraków porządek i próbowali zrobić z nas prawdziwych żołnierzy, co nie zawsze udawało się w tak zróżnicowanym skupisku ludzi. Zadbali, by ubrania i buty były oczyszczone by udowodnić Niemcom, że nie jesteśmy bandytami lecz żołnierzami. Nie wszyscy mieli szczęście przejścia do baraków. Część kolegów koczowała jeszcze pod gołym niebem. Niemcy w pośpiechu usuwali z baraków jeńców rosyjskich, by je przeznaczyć dla powstańców. Coraz częściej słychać było strzały w lasku, który znajdował się w pobliżu obozu z lewej strony.
         Po kilku dniach mnie i "Monetę" przeniesiono na drugą stronę obozu, w znacznie gorsze warunki. Nie było tu sienników ani kawałków koców, nie było prycz, tylko tzw trzypiętrowe nary, okna były bez szyb. Zajęliśmy miejsca pod sufitem - tu dopiero dały się nam we znaki olbrzymie pluskwy, których było zatrzęsienie. Barak nasz znajdował się przy "szaber-placu", odgrodzony drutem. Dwa baraki dalej, najbliżej dziewcząt z powstania, ulokowali się fryzjerzy i zw. "izba chorych".
         Po prawej stronie znajdował się olbrzymi "apel plac", przez który przechodziło się o każdej porze do kibla (latryna), który był usytuowany bliżej drutów obozowych i wieży strażniczej. Tu odbywał się cały nasz handel wymienny ze Słowakami, którzy byli w lepszych warunkach i otrzymywali paczki. Nie wszyscy strażnicy byli temu przeciwni. Niektórzy przymykali oczy, można ich było przekupić papierosami, w większości byli to Ślązacy.
         Po kilku dniach zapędzono nas do łaźni i zabrano nasze cywilne ubrania. Szkoda mi było moich pięknych bryczesów, które dostałem od brata w ostatnim dniu powstania. Mycie odbywało się tu podobnie jak na Pawiaku, gdzie w swoim czasie przebywałem. Z tą tylko różnicą, że tam ubrania mi nie zabrali, lecz po parowaniu oddali. Tu wymieniono mi je na jakieś farbowane, zielone, wojskowe łachy, zupełnie na mnie nie pasujące.
         Następnie było golenie bardzo tępą maszynką, która kaleczyła ciało. Następna osoba pędzlował miejsce po goleniu szarą, śmierdzącą, obrzydliwą masą, która powodowała straszne pieczenie miejsc najbardziej pokaleczonych. Po tych zabiegach - pod prysznic. Wachman według własnego widzimisię regulował temperaturę wody: raz ukrop, raz zimna. Dopiero po interwencji olbrzymiej większości golasów dostosował się do naszych żądań. Osobom, u których stwierdzono wszawicę, ogolono na siłę głowy. Po tym zabiegu zostaliśmy skierowani do fotografa. Delikwentowi zawieszano na szyi olbrzymią tablicę z numerem na piersi i z trzech stron fotografowano. Nie wszyscy mogli teraz siebie poznać na zdjęciach. Wyglądaliśmy jak kryminaliści a nie jeńcy wojenni.
         Najbardziej przykre były noce, a to dlatego, że przez cały czas pobytu w obozie w Lamsdorf nie otrzymaliśmy żadnych sienników ani koców. Spodnie, złożone w kant, służyły jako siennik, buty za poduszkę a marynarka lub płaszcz za kołdrę. Baraki były drewniane, bez szyb w oknach, w ogóle nie opalane. Jesień 1944 r. nie była taka łagodna. Najbardziej dawał się we znaki brak wody. Jedna studnia na kilkaset osób zupełnie nie wystarczała. Do tzw. mycia służyła nam "kawa", którą otrzymywaliśmy na śniadanie, ale cóż można zdziałać kilkoma kroplami wody? Taka była higiena w niemieckim obozie jenieckim. Ratowało nas tylko to, że od czasu do czasu prowadzono nas do łaźni.
         Bardzo przykre były też obiady. Nie wszystko dawało się zjeść, najczęściej brakowało dla wszystkich ziemniaków. Najgorsze były dni, gdy na obiad była suszona brukiew, która nawet po ugotowaniu nie nadawała się do spożycia.
         Codzienne apele były zmorą i zarazem rozrywką w tym monotonnym życiu. Trwały godzinami bez względu na pogodę, liczono nas wielokrotnie. Pamiętam, że pewnego razu przyjechała niemiecka kronika filmowa, a niemiecki wydział propagandy zainteresował się jednym z naszych najmłodszych kolegów, chyba dziesięcioletnim "Kajtkiem", który chodził w wielkich, długich botach, a sam był nieduży. Nie mogli uwierzyć, że tacy mali chłopcy tak dzielnie walczyli, widocznie chcieli podać go jako przykład dla członków Hitlerjugend.
         Zdarzało się często że w różnych sprawach korzystaliśmy z pośrednictwa jeńców sowieckich, którzy byli funkcyjnymi i między innymi wywozili nieczystości z latryn. Mieli oni dostęp do wszystkich małych obozów znajdujących się na tym terenie, miel też dostęp do kuchni, łaźni itp. Przez nich mogliśmy uzyskać informacje o losie naszych oficerów oraz za ich pośrednictwem prowadzić handel wymienny.
         W tym okresie paliłem papierosy, co nie było zbyt dobre przy tak wygłodzonym żołądku. Papieros dzieliło się na cztery części i paliło w cygarniczce. Wokół palącego gromadzili się koledzy, którzy z przyjemnością wchłaniali wydmuchiwany dym. Gdy brakowało papierosów, wydłubywało się sęki z desek lub obrywało liście z jedynego drzewa, które rosło pod ogrodzeniem i to paliło się w skręcie z gazety.
         Potem nastąpił wyjazd do Mühlbergu. Oczywiście rewizja przed wyjazdem na "szaber placu". Żegnamy się serdecznie z pozostającymi w obozie kolegami. Do zobaczenia w wolnej i niepodległej Polsce. Prowadzą nas teraz inną drogą, wzdłuż całego obozu, przez jego środek. Po obu stronach widać zabudowania obozowe, magazyny, pralnie i podobozy sowieckie. Widać wynędzniałe postacie jeńców sowieckich, którzy wykonywali najgorsze prace. Byli też wprzęgani do wozów zamiast koni. Żal nam było tych jeńców, zapomnianych przez wszystkich. Dzieliliśmy się z nimi papierosami i innymi dostępnymi nam rzeczami. Eskorta nie pozwalała na rozmowy ale na wszystko znalazł się sposób.
         Przed nami stacja towarowa Lamsdorf. Tu znów zostajemy załadowani do wagonów towarowych po 50-ciu w wagonie. Po dwóch dniach męczącej podróży dotarliśmy do Mühlbergu. W drodze byliśmy trochę lepiej traktowani i po przybyciu do obozu umieszczono nas w dwóch barakach, oddzielonych drutami od reszty wielkiego obozu. W tym kwadracie umieszczono też nasze dziewczęta. Obóz wydawał nam się rajem w porównaniu z Lamsdorfem. Widzieliśmy tu jeńców różnych narodowości swobodnie grających w piłkę, baraki czyste, koce, sienniki, a co najważniejsze świeże i czyste mundury.
         Jeńcy dostawali paczki Czerwonego Krzyża, byli więc syci, czego nie można było powiedzieć o nas. Po kilku dniach my też otrzymaliśmy po pół paczki kanadyjskiej na osobę. Wielu z nas pochorowało się bo żołądek nie wytrzymał tylu wspaniałości. Jeszcze przed otrzymaniem paczek część kolegów, w porozumieniu z władzami obozu, została zaproszona przez Anglików i Amerykanów. Zostali bardzo serdecznie przyjęci i obdarowani papierosami, czekoladą i mielonkami. Ci którzy nie dostąpili tego zaszczytu i tak zaznali wielu serdecznych gestów. Przerzucano nam przez druty papierosy i inne rzeczy. ^ grudnia, na św. Mikołaja otrzymaliśmy wszyscy prezenty od Anglików. Tego dnia została również odprawiona Msza św. z komunią.
         W połowie grudnia 1944 r. zostaliśmy przewiezieni pociągiem osobowym na tzw komenderówkę do Brockwitz, Fabrikstrasse 1, rzekomo do huty szkła. W rzeczywistości budowano tu kadłuby samolotów. Naszą nieliczną grupę eskortowali cywilni Niemcy, pracownicy zakładów. Głodni nie byliśmy, mieliśmy papierosy i czekoladę. Niemcy byli grzeczni i układni, korzystali na tym bo Polacy byli gościnni. W fabryce zakwaterowano nas w dużej, starej hali fabrycznej. Podłoga była ceglana, a w suficie były tylko dwa świetliki, które nie przepuszczały wiele światła. Całe szczęście, że była dobra wentylacja, w sali mieszkało nas 50-ciu. Warunki bytowe znów były ciężkie. W sali, gdzie byliśmy zakwaterowani, nie było prycz. Dostaliśmy tylko siano drzewne, z którego zrobiliśmy sobie posłania. Nad nami ustanowiono opiekuna, kulawego oficera niemieckiego z 1914 r. a opiekunem sali był kapral podchorąży.
         W olbrzymiej hali fabrycznej pracowaliśmy przy nitowaniu i montażu kadłubów lotniczych. Okazało się, że żaden z tych samolotów nie wzbił się w powietrze. Podobno ich konstruktor został rozstrzelany. Znajdowaliśmy się 17 kilometrów od Drezna. Przeżyliśmy wszystkie jego bombardowania. Widzieliśmy niebo nad miastem oświetlone rakietami i reflektorami i lejący się z nieba ogień - tak ginęło miasto.
         Zbliżał się front. Coraz bliżej słyszeliśmy dudnienie dział. Mieliśmy nadzieję, że to już niedługo. Teraz znów otrzymaliśmy amerykańskie paczki. Były w nich papierosy, można było za nie kupić wszystko. Dostaliśmy też angielskie mundury, ale bez butów - tylko sztylpy do bryczesów. Nareszcie wyglądaliśmy jak ludzie-żołnierze. Płaszcze na plecach miały napis zrobiony białą farbą "Kriegsgefangenen". Ale i na to znalazł się sposób. Starliśmy ten napis i wymalowaliśmy mały czerwony trójkąt - jak jeńcy z 1939 r.
         Święta Bożego Narodzenia 1944 r. były pełne nadziei i syte. Znów otrzymaliśmy paczki. W drugiej sali, która posiadała prycze, mieszkali najmłodsi koledzy, od 10 do 15 lat. Byli źle traktowani i ciężko pracowali jako szewcy i krawcy, choć o tych zawodach nie mieli pojęcia.
         Dudnienie dział słychać było coraz bliżej, zwiększyła się częstość alianckich nalotów. W nocy byliśmy wypędzani do schronu znajdującego się na dworze. Niemcy chowali się a my wychodziliśmy na zewnątrz i obserwowaliśmy palące się Drezno. Już nie było takiej dyscypliny.
         W połowie kwietnia 1945 r. zostaliśmy ewakuowani. Gnano nas wraz ze skromnym dobytkiem w stronę granicy czeskiej przeważnie nocami, w dzień odpoczywaliśmy. 8 maja, gdzieś w górach pod czeską granicą, stanowiliśmy osłonę cofającej się armii niemieckiej. Na wzgórzach widzieliśmy ustawione sowieckie armaty. Były skierowane w naszą stronę i stało się. Kurz, huk, dym - pełno trupów ludzi i koni. Ale najwięcej zginęło nas , najmłodszych żołnierzy AK, obecnie jeńców. Czyżby sowieci nie widzieli na naszych plecach dużych białych napisów "Kriegsgefangenen"?. Nie wszyscy zdołali zetrzeć te napisy.
         W jednej chwili wszyscy pomknęli do lasu, tu bezpieczniej. Tu i esesmani byli grzeczni, uśmiechali się do nas. W ten sposób zostaliśmy wyzwoleni przez Armię Czerwoną. Obok byli Amerykanie ale my z "Monetą" postanowiliśmy wracać do Warszawy. Była ona nam bliska, tam zostawiliśmy rodziny. Tam została nasza młodość, tam walczyliśmy o wolność Polski.
         Po wielu trudach podróży 22 maja 1945 r. wróciłem do Warszawy. Zakończyła się moja sześcioletnia wojenna epopeja.

         K. Paszkowski napisał w 1945 r.

         Gdzież drugie miasto na świecie coby się równie porwało
         Na wroga, co niósł śmierć pewną i ostateczne zniszczenie.
         Gdzie miasto równie okryte kirem żałoby i chwałą,
         Stolica gdzie wieków sławna, stolica wieków, cierpienie.

Henryk Stanisław Łagodzki


      Henryk Stanisław Łagodzki,
ur. 15.07.1927 w Warszawie
żołnierz Armii Krajowej
ps. "Hrabia", "Orzeł"
zgrupowanie "Chrobry II", 1 batalion, 2 kompania, 1 pluton
Stalag IV b, nr jen. 305785





Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.