Powstańcze relacje świadków
Moje przeżycia w okrucieństwie wojny.
Genowefa Makowiecka, |
Przed pożogą
Przed wojną, w latach 1918-1928, rodzice moi mieli warsztat kowalsko-ślusarski w Ratoszynie, w którym zatrudniali cztery osoby. Następnie przeprowadzili się do Warszawy i tam nadal prowadzili swój zakład aż do wybuchu wojny. W Warszawie od początku 1929 do września 1939 roku, pracowało u ojca w różnych okresach od siedmiu do dziewięciu pracowników.
Zarobki rodziców kształtowały się od 600 do 900 zł miesięcznie, powodziło się im doskonale. W niedługim czasie kupili dużą działkę pod Warką, którą musieli sprzedać za marne pieniądze w czasie okupacji (w 1941 roku) na utrzymanie rodziny. W czasie wojny rodzice stracili cały swój majątek, w tym trzypokojowe mieszkanie przy ul. Pańskiej w Warszawie - wszystko się spaliło.
Od 1 września 1939 roku miałam zacząć dalszą naukę w Gimnazjum Handlowym przy ul. Żurawiej. Niestety w czasie okupacji wszystkie szkoły średnie i wyższe zostały zamknięte. Okupacja i aresztowanie przez gestapo
Okupacja hitlerowska dała się we znaki wszystkim Polakom. Godzina policyjna, łapanki, tortury, rozstrzeliwania, publiczne wieszanie Polaków, a także głód i ciągła obawa przed okupantem wywoływały u mnie bunt wewnętrzny, który zmobilizował mnie do wstąpienia w zakonspirowane szeregi ZWZ - AK.
W styczniu 1942 roku zostałam zaprzysiężona przez porucznika "Sokoła" i przeszłam przeszkolenie bojowe i sanitarne. Byłam sanitariuszką i łączniczką WSOP (Wojskowej Służby Ochrony Powstania) AK Rejon Śródmieście pod dowództwem ówczesnego porucznika, następnie kapitana Tadeusza Okolskiego pseudonim "Dzik". W ramach swoich obowiązków przenosiłam broń, kolportowałam prasę podziemną, brałam udział w akcjach swojego oddziału na terenie Warszawy i okolic - czasami z bronią w ręku. Czyniłam to, aby dać wyraz oburzeniu i przeciwstawić się oprawcom hitlerowskim. Z całego serca pragnęłam wolnej Polski. Powstanie Warszawskie
W Warszawie 1 sierpnia 1944 roku była piękna, bezwietrzna, słoneczna pogoda. Rodzicom powiedziałam, że idę do koleżanki, a to był pierwszy dzwonek do walki, już nie zakonspirowanej, ale jawnej. Przez cały sierpień walczyłam na Starym Mieście w I baonie WSOP "Dzik" Zgrupowania Armii Krajowej "Róg". Pełniłam obowiązki łączniczki i sanitariuszki (pseudonim "Barbara") w Starej Prochowni, w fabryce Quebracho, w domach Madryt i Pekin, w szkole na Rybakach 32, w Wytwórni Papierów Wartościowych, na ulicach Boleść, Bugaj, Mostowa, Brzozowa, Krzywe Koło, pl. Zamkowym, na wielu ulicach i domach, na różnych odcinkach bojowych i barykadach. Dowódcą batalionu był kapitan Tadeusz Okolski "Dzik", a dowódcą zgrupowania był major "Róg" - Stanisław Błaszczak. Pobyt w obozach koncentracyjnych
W Pruszkowie wszędzie było pełno ludzi i dzieci wystraszonych, płaczących, wycieńczonych, nie wiedzących, co z nami będzie? W nocy 2 września 1944 roku bydlęcymi wagonami wywieziono mnie wraz innymi osobami do Oświęcimia-Brzezinki. Do Oświęcimia dotarliśmy 4 września 1944 roku. Zabrano nam ubrania i wszystko, co kto miał - mnie złoty łańcuszek z krzyżykiem oraz pierścionek. Dostałam numer 88156. Wysokim kobietom dano krótkie sukienki, a niskim długie - robiono sobie z nas drwiny. Co drugi dzień pędzono nas do kąpieli i po zamoczeniu się musiałyśmy stać nago przed esesmanami. Spałyśmy na pryczach drewnianych, bez pościeli i bielizny nocnej. Na pryczach musiałyśmy na raz, dwa, trzy wszystkie jednocześnie obrócić się na drugi bok, bo tylko tyle było miejsca.
W 1939 roku ukończyłam publiczną szkołę powszechną nr 127 przy ul. Wileńskiej 31. Uczyłam się bardzo dobrze - na samych piątkach, miałam zdolności do nauk ścisłych, dużo pomagałam innym, byłam wysportowana, organizowałam obozy sportowe.
Opiszę jak doszło do aresztowania mnie przez gestapo. W sierpniu 1943 roku wracałam ze spaceru z kolegą. Dochodząc do mojej bramy (mieszkałam na ul. Pańskiej 37) zauważyliśmy "sukę" - tak nazywaliśmy niemiecki samochód policyjny. Obok samochodu stało trzech Niemców i mój tatuś. W głowie mi się zakręciło, dreszcz przeszedł po całym moim ciele. Nie wiedziałam, czy chodzi o mnie, czy o kolegę? Natychmiast doskoczyli do mnie wszyscy trzej i siłą wepchnęli do "suki". Na twarzy tatusia i kolegi widać było grozę, rozpacz i zupełną bezsilność. Nie wiedziałam, gdzie mnie wiozą.
W czasie jazdy krzyczano do mnie ordynarne, wulgarne słowa: "ty taka, nie taka, wyśpiewasz nam wszystkich wspólników konspiracji, bo inaczej wykończymy ciebie, nie wyjdziesz żywa od nas...". Kilka razy dostałam w twarz. Bardzo się bałam, bo istotnie należałam do podziemnej organizacji, ale opanowałam wewnętrzny strach i postanowiłam sobie, że nie powiem ani słowa o koleżankach i kolegach z konspiracji. Modliłam się, żeby Bóg mi dopomógł i głęboko w to wierzyłam.
Dojechaliśmy na gestapo w al. Szucha i tu zaczęły się przesłuchania. Bito mnie do nieprzytomności i ciągle krzyczano do mnie różne obrzydliwe, wulgarne słowa. Czasem traciłam przytomność. Skąd brała się u mnie tak wielka siła, że byłam nieugięta? Całe szczęście, że umieścili mnie w "lepszej" celi, bez prostytutek i morderczyń.
Któregoś dnia, w przysłanym mi z domu jedzeniu, znalazłam kartkę, która pozwoliła mi się zorientować, dlaczego mnie zabrano na gestapo. Otóż, był napad na mieszkanie naszych sąsiadów z ul. Pańskiej - rodziny L. będącej na usługach okupantów niemieckich. Ich 14 letnia córka zeznała, że kobieta, która uczestniczyła w tym napadzie rzekomo przychodziła do mnie. W związku z tym wiele moich koleżanek było wzywane na gestapo pokazać się tej córce, czy to o nie chodzi. Oczywiście odpowiedź musiała być negatywna. Kiedy skonfrontowano mnie z córką sąsiadów, posłałam jej takie spojrzenie, że gdyby wzrok zabijał, to ona byłaby martwa. Rozpłakała się, a mnie mocno pobito. Któregoś dnia aresztowano też moją siostrę i nasz tatuś tak się zdenerwował, że wpadł do mieszkania sąsiadów z groźbą, że ich całą rodzinę pozabija, jeśli córki nie wrócą z gestapo. Na szczęście nasi bracia powstrzymali go, a siostrę po jednym dniu wypuścili.
Po prawie dwutygodniowym pobycie w al. Szucha wezwano mnie do opuszczenia celi. Gestapowcy byli dla mnie dziwnie grzeczni. Byłam zdziwiona, wręcz zaszokowana, nie wiedziałam co ze mną będzie. Współtowarzyszki z celi twierdziły, że wychodzę na wolność, w co absolutnie nie wierzyłam. Jak wielkie było moje zaskoczenie, kiedy zobaczyłam tatusia z dorożką. Tatuś czekał na mnie już od godziny piątej - wiedział, że mam wyjść. Ile on przeżył niepokoju, czy ja naprawdę wyjdę. Rozszlochaliśmy się obydwoje. Po powrocie do domu przez 3 tygodnie ciężko chorowałam, a po chorobie nadal uczestniczyłam w działalności konspiracyjnej i wypełniałam powierzone mi zadania.
Dopiero podczas Powstania Warszawskiego dowiedziałam się, że w odzyskaniu wolności pomogli mi koledzy, a przede wszystkim dyrektor firmy Asko-Opus z ul. Chłodnej, w której pracowałam. Dyrektor otaczał się niemieckimi współpracownikami i mówił tylko po niemiecku. Wdrożył surową dyscyplinę pracy, ale też przydzielał pracownikom liczne deputaty - przeważnie artykuły spożywcze. Jak się później okazało, był w AK i tylko udawał Niemca. W Asko-Opus (pralnia, farbiarnia) pracowałam jako księgowa, jednocześnie uczęszczałam do szkoły - rzekomo zawodowej, choć w rzeczywistości była to szkoła handlowa - zwalniano mnie na naukę.
Brakowało nam lekarstw, środków opatrunkowych, żywności, szpitali. Często musieliśmy ewakuować rannych. Każdy kolejny dzień podobny do poprzednich: huk rozrywających się bomb, pocisków, "szaf", walące się ściany domów, przenoszenie się z miejsca na miejsce z rannymi - szlakiem piwnic, rowami, przez otwory powybijane w ścianach. W oczach ludzkich widziałam przerażenie, strach graniczący z obłąkaniem, zupełne wyczerpanie fizyczne. Słyszałam jęki, prośby o pomoc, widziałam wielu zabitych i rannych.
Opiszę kilka wydarzeń, które zobrazują te przeżycia.
Byliśmy w tym dniu w naszej kwaterze przy ul. Mostowej, ktoś krzyknął: "Barbara! Pali się!" Biegiem wyskoczyliśmy z domu, po drodze poprawiłam torbę z lekarstwami, bandażem i strzykawką. Z trudem brnęliśmy rowami, kryjąc się przed niemieckim ostrzałem. Na miejscu, przy ul. Brzozowej błyskawicznie przystąpiłam do ratowania pozostałych przy życiu. Wskoczyłam do palącego się domu i już po chwili wyniosłam dziewczynkę, pozostawiając ją opiece cywila. Ponownie wróciłam do palącego się domu, w tym momencie runęły drzwi, odcinając wyjście. Z trudem przerzuciłam leżącego mężczyznę przez ramię, niewiele widziałam, dym gryzł mnie w oczy, dusiłam się, czas naglił, pozostało okno jako jedyny ratunek. Mając na uwadze rannego, resztką sił wydostałam się z wysokiego parteru oknem, upadając na trawę. W porę uratowałam dwoje ludzi. Wróciłam na kwaterę zmęczona, osmolona, nogi pode mną drżały, byłam ledwie żywa. Nie jeden raz wracałam tak zmordowana z różnych akcji, często bez jedzenia, przedostawałam się w huku bomb, rozrywających się pocisków, dla ratowania ludzi, z pilnym meldunkiem, nie myśląc o sobie i o tym, że to może być moja ostatnia godzina.
Otrzymaliśmy rozkaz dotarcia do Wytwórni Papierów Wartościowych. Byłam głodna, wyczerpana i niewyspana, ale bez słowa przedzierałam się przez różne zaułki, czasami pod ostrzałem z każdego okna, z każdego domu czy zakrętu ulicy, na każdym kroku czyhała śmierć. Z wielkim trudem, spoceni, zasypywani, dobrnęliśmy do domu w pobliżu Wytwórni Papierów Wartościowych. Na dachu tego domu usadowiło się czterech kolegów, m.in. porucznik "Sokół". Ich zadaniem była obserwacja terenu walki. I w momencie kiedy "Sokół" dał znak kolegom, że droga wolna, huk "szafy" rozdarł powietrze i ogłuszył nas. Dano mi znać, że muszę szybko dotrzeć na dach. Było to bardzo trudne. Dojście utrudniały mi obsypujące się mury, chwilami występowało zwątpienie. Czy dotrę? A może zrezygnować? Natychmiast zawstydziłam się takich myśli; tam czekają ranni, zdani na moją łaskę, moi koledzy. Na dachu dostrzegłam "Sokoła" przywalonego gruzem, pokrwawionego. Dwóch kolegów w ogóle nie widziałam, a czwarty leżał w innej części dachu. Szybko znalazłam się przy "Sokole" (musiałam minąć przestrzeń pod ostrzałem) i przeciągnęłam w miejsce, w którym opatrzyłam mu rany: głowa, szyja, prawa ręka mocno ucierpiały. Po opatrzeniu go udzieliłam pomocy koledze "Ciapkowi", lżej rannemu. Zaczęłam poszukiwać pozostałych dwóch. Po chwili znalazłam ich - niestety martwych, poszarpanych, przywalonych gruzem. Odłamek zmiótł mi podziurawiony beret, w głowie mi się kręciło. Napływały ciężkie, męczące myśli. Starałam się przezwyciężyć wyczerpanie. Kolega wyrwał mnie z odrętwienia. Zdawało mi się przez moment, że obudziłam się z koszmarnego snu - niestety, to była rzeczywistość.
Innym razem musiałam wrócić do prowizorycznego szpitala, który mieścił się w winiarni Fukiera. Dobrnięcie do Rynku Starego Miasta z ul. Zakroczymskiej było sztuką nie lada. Znów trzeba było przywoływać w sobie największą siłę ducha młodej dziewczyny. Poczucie obowiązku przezwyciężało odczucie grozy. Myślałam o tych, co zginęli, o tym, kto następny... Czy to będę nie ja? Kiedy przywlokłam się na miejsce, runęłam bez słowa na krzesło w dyżurce szpitala. Na jedzenie nie miałam ochoty (śledzie z marmoladą).
Przy rannych musiałam być pogodna i uśmiechnięta, aby dodać im otuchy, której tak bardzo sama potrzebowałam. Po 24 godzinach bez snu, dano znać, że w kościele św. Jacka padła bomba i jest bardzo wielu rannych. Bez namysłu pobiegłam nieść pomoc potrzebującym. Opatrzyłam lżej rannych i wykorzystałam ich do noszenia ciężko rannych i do pomocy. Darliśmy koszule na bandaże. Nie sposób opisać tych jęków, próśb, tego lęku widocznego w oczach ludzi, tego ogromu wyrządzonej krzywdy tym ludziom. Nie miałam czasu myśleć o sobie, z całego serca dwoiłam się i troiłam, aby nieść ulgę rannym i o nikim nie zapomnieć. Staruszkowie dziękowali mi, chcąc mnie całować po rękach, co mnie bardzo krępowało. Nie wiem, ile czasu to trwało, ale ledwie zdążyłam na drugi dyżur - bardzo trudny, coraz więcej rannych i zabitych, a opadałam już zupełnie z sił. Po wielu dniach tak silnego zmęczenia spałam 3 godziny w trumnie za ołtarzem w kościele św. Jacka. Zasnęłabym nawet na kamieniu. Wielokrotnie byłam zasypana, ranna w kolano. Uciekłam z Krzywego Koła pod wpływem wewnętrznego głosu - zaraz po mojej ucieczce w to miejsce padła bomba. W innych momentach myślałam, że już nie żyję, pokrwawiona krwią innych, zasypana, nieprzytomna. Po odzyskaniu przytomności z trudem wydostawałam się z ruin. Warszawa stawała się miastem ruin, zgliszczy i zabitych ludzi.
W czasie Powstania Warszawskiego przedstawiono mnie do odznaczenia Krzyżem Walecznych i otrzymałam awans na kaprala. Po wielu wyczerpujących dniach i nocach zostałam wytypowana przez dowództwo do przedostania się kanałami do Śródmieścia. Niestety, dowiedzieliśmy się, że kanały zostały miejscami zasypane.
Walka na Starym Mieście trwała do 2 września 1944 roku. Zakopałam swoją legitymację. Musieliśmy wychodzić z kryjówek na ulicę. Do piwnic Niemcy rzucali granaty, kto nie wyszedł - to zginął. Pozostali przy życiu zostali spędzeni nad Wisłę i tego samego dnia popędzono nas pieszo pod eskortą Niemców i kałmuków do obozu przejściowego w Pruszkowie, z którego wysyłano do obozów i na roboty przymusowe. W czasie drogi początkowo szłam dumnie i od kałmuka dostałam kilka razy w twarz, założyłam więc białą chustkę na głowę i ciągnęłam nogami w obawie przed gwałtem (były takie przypadki). W czasie drogi do Pruszkowa pędzono nas przez Warszawę, przechodziłam niedaleko mojego domu, serce mi się kroiło, myślałam, że nie wytrzymam i ucieknę, ale co by mi to dało - na pewno śmierć lub kalectwo. Ze ściśniętym sercem wlokłam się dalej.
18 września 1944 bydlęcymi wagonami (tyle nas załadowano, ile zmieściło się w wagonie na stojąco) przewieziono nas roku do obozu koncentracyjnego w Ravensbrück. Tam dostałam numer 71726. W obozie tym nękano nas różnymi sposobami, a w szczególności badaniami ginekologicznymi, rzekomo w poszukiwaniu złota. Raz dziennie dostawałyśmy zupę z obierkami i ze zdrewniałą kalarepą oraz pajdkę razowego chleba, bito nas za byle co.
4 października 1944 roku wywieziono nas (oczywiście bydlęcymi wagonami, ile weszło) do Buchenwaldu - Komando Meuselwitz, gdzie otrzymałam nr 35320. Nosiłyśmy pasiaki, na lewym rękawie czerwony trójkąt z literą "P" (Polak), na nogach drewniaki, a na plecach namalowano nam olejną farbą duży X (abyśmy nie uciekały). Każda z nas otrzymała miskę, koc i to było całe wyposażenie. Spałyśmy w barakach obozowych obok fabryki "Hasag". Do spania miałyśmy piętrowe koje, wiórki i koc. W sztubie było nas ponad 60 kobiet w różnym wieku i z różnych państw. Razem ze mną była bratowa poety Leopolda Staffa, była zakonnica. Wszystkie więźniarki trudno wyliczyć - dużo kobiet było z Warszawy.
Musiałyśmy pracować w fabryce "Hasag" przy amunicji przeciwlotniczej, po 12 godzin z piętnastominutową na dwie zmiany: dzienną i nocną. Do wyjścia do fabryki ustawiałyśmy się piątkami - pilnowały nas aufzejerki (Aufseherinen - nadzorczynie więźniarek). Kilka razy dostałam w twarz od aufzejerki, bo inna kobieta podeszła z drugiej strony jako szósta. Nigdy nie otrzymywałyśmy urlopu, ani żadnego wynagrodzenia za tak ciężką pracę. Nigdy nie wolno nam było wychodzić poza teren obozu, a i na jego terenie nie mogłyśmy swobodnie się poruszać. Traktowano nas okrutnie, kilka razy byłam bita kolbą aż do utraty przytomności za niewykonanie normy, a norma była ustalona ponad ludzkie możliwości. Trzeba było dwiema rękami umiejętnie wyjmować pocisk i jednocześnie następny wkładać. Oprócz tego czyściłyśmy ubikacje i śmietniki, ponadto wystawałyśmy na apelach, na których "dziesiątkowano" lub bito. Dwóch oprawców biło szpicrutami z ołowiem w środku. Bili na przemian, raz jeden uderzał i zaraz drugi - po głowie, po plecach, nie patrzyli gdzie biją. Po takim biciu najczęściej kobieta umierała na drugi lub trzeci dzień. Więźniarka musiała sama przynieść taboret i położyć się na nim. Dla przykładu powiem o bitej córce, której matka była przy tym obecna i straciła przytomność - matkę wzięto do bicia i na drugi dzień zmarła, a córka zwariowała.
Dostawałyśmy pajdkę chleba dziennie, ale trzeba było kroić nieduże bocheneczki na cztery części. Były wielkie kłótnie o centymetr lub nawet o kilka milimetrów chleba. Wtedy zrobiłam nóż i tym nożem kroiłam 16 chlebów na ćwiartki. Odchodziłam od stołu, a one zostawiały mi ostatnią ćwiartkę i już nie było awantur o odrobinę chleba. Ja tę swoją ćwiartkę chleba kroiłam na cienkie plasterki i zjadałam je stopniowo, porcjami. Nosiłam ten chleb w woreczku na szyi. Gdybym nie dzieliła uczciwie bochenków na ćwiartki, to inne więźniarki zabrałyby mi ten mój chleb noszony w woreczku. Głód jest złym doradcą, więc może dochodziłoby nawet do bójek. Przy tak wytężonej pracy ciągle byłyśmy głodne, wyczerpane, wycieńczone. Ja kradłam obierki, za co groziła śmierć i gotowałam je ukradkiem w przyniesionej ze śmietnika puszce od konserw. Od obierek dostawałam torsji, ale nadal je kradłam. Gdyby mnie rozstrzelali, to byłoby to lżejsze od strasznego głodu.
Pod koniec października 1944 roku znalazłam w fabryce okładkę z zeszytu w blado-niebieskim kolorze. Okładka była częściowo zniszczona, na jednej stronie było jakieś pismo niemieckie. Radość moja nie miała granic, ponieważ nasunęła mi się myśl, że narysuję na niej Matkę Boską z Panem Jezusem. Pomysł był trudny do zrealizowania w obozowych warunkach, ale odtąd ciągle o tym myślałam. Po kilku dniach od znalezienia okładki i po kilku rozmowach z robotnikiem spoza naszego obozu dostałam od niego ołówek i zaczęłam myśleć, jak mam wykonać ten rysunek. Wreszcie przyszło natchnienie i narysowałam z pamięci. Nie mogłam pomylić się chociażby o jedną kreskę, ponieważ nie mogłabym zdobyć innego papieru i nie miałam gumki do ewentualnych poprawek. Myślę, że obrazek udał się. Ponadto zrobiłam kilim z szarego papieru, który zdobyłam od aufzejerek. Papier miał około 1,30 m długości i 1 m szerokości. Na tym kilimie zawiesiłam ten nasz drogocenny obrazek, do którego modliłyśmy się - ponad 60 kobiet z naszej sztuby. W następnym etapie wykonałam półwianuszek ze znalezionego na śmietniku białego papieru i zawiesiłam pod obrazkiem.
Następna praca wykonana przeze mnie to były wycinane bez rysowania zazdrostki, które przypięliśmy przy każdej pryczy. Wykonywałam je przez długi czas po kryjomu. Auzejerki to zauważyły i zażyczyły sobie, żeby też im zrobić zazdrostki. Wykonałam je, a w zamian dostawałam różne materiały przydatne do ozdoby naszej sztuby. Komendant (o jednym oku) zapytał: "Kto ozdobił sztubę?" Mówiąca biegle po niemiecku pani z Łodzi powiedziała, że to ja. Bałam się, że poniosę konsekwencje za te ozdoby, ale komendant pochwalił nas, że w tych warunkach zadomowiłyśmy się.
Zbliżała się Wigilia oraz święta Bożego Narodzenia 1944 roku. Wcześniej rozmawiałam z robotnikiem spoza obozu i prosiłam go, aby mi dostarczył malutką choinkę lub choćby tylko gałązki. I o dziwo, przyniósł mi na teren fabryki malutką choinkę i do tego kawałek opłatka przysłanego mu z domu. Byłam wzruszona, pojawiły się łzy. Na choince zawiesiłam słowo "Warszawa", które wykonałam z drutu. Całą choinkę ubrałyśmy ścinkami, skrawkami odpadów metalowych. Uważałyśmy to za wielkie wydarzenie - mieć choinkę w obozie koncentracyjnym. Współwięźniarki uznały mnie za dar Boży, który pomaga im, podnosi na duchu, dodaje lepszego samopoczucia i nadziei. Byłam zażenowana tak wysoką oceną. Istotnie czyniłam wszystko, abyśmy trochę lżej znosiły to piekło, udrękę, katorgę. Z nadzieją, że moim rodzicom też ktoś pomoże, pomagałam niektórym ludziom w pracy i w myciu misek, np. bratowej Leopolda Staffa, pani z Łodzi, która była drobnej postury i miała 60 lat.
Wracając do możliwości uczczenia niektórych uroczystości, nadmienię, że na Wielkanoc 1945 roku wycinałyśmy tzw. richelie w obrusach z białego papieru. Oczywiście znów musiałem wykonać niezliczoną ilość zazdrostek dla aufzejerek, od których otrzymałyśmy papier. Stoły ustawiłyśmy na powietrzu i okryłyśmy tymi obrusami i ten drogi obrazek stanowił namiastkę ołtarza. Zakonnica odprawiła jakby Mszę Św. Modliłyśmy się szczerze. Między nami była hrabianka Zamojska, wiele kobiet z Warszawy, były też z innych narodowości i to działo się dla wszystkich sztub, dla całego kobiecego komanda obozu koncentracyjnego.
Pewnej nocy wpadła zdyszana lagrowa (była to Polka dozorująca więźniarki), krzycząc: "Szybko wstawać, wszystkie więźniarki koce na głowę i uciekać do lasu, ponieważ jest bombardowanie". W pośpiechu biegłyśmy stosując się do zaleceń. Nieopodal był niewielki lasek, do którego ten pierwszy raz wolno nam było się zbliżyć. Słychać było ciężko nadlatujące bombowce. Łudziłyśmy się, że nie będziemy obiektem bombardowania. Niestety, co chwila bomba spadała na lasek, a nie na lagry. Tam gdzie mieszkałyśmy nic nie zostało zburzone. Nie wiedziałyśmy, co się dzieje z innymi. Słychać było straszne krzyki, jęki na przemian z modlitwą i hukiem bomb. Razem nas było trzy: Wanda, Zosia i ja. Nagle głuchy świst i nie wiadomo, co się stało. Nie wiem po jakim czasie się ocknęłam i zaczęłam sprawdzać, czy żyję. W głowie mi huczało i nie mogłam się ruszyć. Powoli odgrzebałam się ze zwałów ziemi i drzewa, uszczypnęłam się, sprawdzając, czy coś czuję. Zakrwawiona, ostrożnie wydostałam się na powierzchnię. Nagle usłyszałam straszliwy jęk tuż obok, to Wanda ciężko dysząc, wzywała pomocy. Miała wyrwany brzuch i poharataną nogę. Druga koleżanka, która była z nami, już nie żyła. Nie wierzyłam, że mnie nic groźnego się nie stało. Do późnej nocy znosiłyśmy rannych. Każda, która mogła się poruszać, pomagała przy tej bolesnej pracy. Ranne były układane na ziemi i po opatrzeniu ich papierowymi bandażami Niemcy mieli je wywieźć, rzekomo do szpitala.
Tej nocy nie pędzono nas do fabryki. Niemcy zrobili apel, bo chcieli się zorientować, ile jest więźniarek i których brakuje. Te, które zostały przy życiu, miały uczucie, że nalot był celowo przygotowany przez Niemców. Nasuwały się i nasuwają pytania - dlaczego bloki nie uległy najmniejszemu zniszczeniu? Dlaczego bombardowano lasek, do którego siłą nas zapędzono? Dlaczego nie zginął żaden Szwab? Załamałam się całkowicie. Nie mogłam patrzeć na esesmanów i aufezjerki. Zrozumiałam, że jako numery nic nie znaczymy dla Niemców.
Pod koniec naszego pobytu w obozie (był to kwiecień 1945 r.) Niemcy nie wiedzieli, co z nami zrobić. Załadowali nas do wagonów bydlęcych i wywieźli do Graslitz (Kraslice), gdzie trzymano nas kilka dni bez jedzenia i bez picia. Po prostu chcieli nas wykończyć. Wreszcie wypuszczono nas z wagonów. Zobaczyłyśmy trawę i zachłannie zaczęliśmy ją jeść, nie bacząc, że trawa może nam zaszkodzić. W głowie mi się mąciło, miałam sucho w gardle, ledwie ciągnęłam nogami. Wszystkie tak źle się czułyśmy. Znalazłyśmy chleb naszączony naftą i oczywiście zjadałyśmy go łapczywie nie bacząc na skutki jedzenia takiej trucizny w połączeniu z trawą. Natychmiast miałyśmy tak silne torsje i bardzo złe samopoczucie, że niektóre traciły przytomność.
Potem chciano nas się pozbyć i zbombardowano nabite ludźmi wagony. Zrobiono masakrę, kłębowisko ciał. Tego nie da się opowiedzieć, jeszcze teraz dostaję dreszczy jak myślę o tym. W nasz wagon na szczęście bomba nie trafiła. Ja byłam umazana krwią, trochę posiniaczona, ale nic poważnego mi się nie stało. Po tym bombardowaniu esesmani i aufezjerki ulotnili się. Wagony stały w polu. Trudno było uzyskać pomoc.
Znowu znaleźli się esesmani i tę resztę ocalałych kobiet pędzili bez jedzenia, picia, spania i bez celu kilkadziesiąt kilometrów dziennie. W czasie tej uciążliwej drogi wyrywałyśmy zasadzone ziemniaki i jadłyśmy surowe. Głód, to straszliwy ciemiężca ludzi, a tym bardziej tak długo trwający, przy tak wytężonej, przymusowej pracy. Byłyśmy wykończone, zmaltretowane, ledwie żywe, musiałyśmy znosić tyle podłości i upokorzeń, przemoc, strach, grozę. Nogi miałyśmy pokrwawione, tylko przy pomocy Bożej wytrzymałam to piekło - niestety oprawcy hitlerowscy nieodwracalnie zabrali mi zdrowie.
W ten sposób ewakuowano nas do Czechosłowacji, wioska Újezd i Domalice. Tu 9 maja 1945 roku nasz obóz został rozwiązany, wkrótce wyzwolili nas Amerykanie i nie widziało się już żadnego esesmana, to było takie dziwne... Ze wzruszenia płakałam i modliłam się. Przeżywałam wielką radość, niezapomniane, wspaniałe przeżycia. Amerykanie rzucali nam gumę do żucia, czekoladę i inne rzeczy. Czesi popalili nasze pasiaki i dali nam czyste ubrania, byli serdeczni. Powrót do Polski i do Warszawy był na własną rękę. Wiele kilometrów szłam pieszo (szyny kolejowe były poprzerywane). Byłam zadowolona, jak mi się udało czymś podjechać.
26 maja 1945 roku po bardzo wielu kłopotach, trudnościach i przeżyciach dotarłam do Warszawy. Od cioci mieszkającej na Saskiej Kępie dowiedziałam się, że moi Rodzice żyją. Ciocia nie poznała mnie, tak byłam wychudzona. Całą noc przegadałyśmy, tyle było wrażeń. Ciocia dała mi pieniądze, odprowadziła do Wisły i załadowała do łódki, bo tylko tą drogą można było dostać się na lewobrzeżną Warszawę. Po wyjściu z łódki zaczęłam biec, chciałam jak najszybciej odnaleźć rodzinę. Na ul. Koszykowej pierwszy raz zajrzałam na podwórko i zobaczyłam brata w oknie na parterze. Zastukałam w okno i brat wyskoczył, wybiegła mamusia i siostra. Nie wierzyli, że to ja. Siostra pobiegła po tatusia. Ogromne przeżycia, koszmary, piekło i gehenna szczęśliwie się skończyły.
Jednak w późniejszych latach często zabierało mnie pogotowie i leżałam w szpitalach. Mimo systematycznego leczenia stan mojego zdrowia pogarszał się i kolejno przyznawano mi III grupę inwalidy wojennego, następnie otrzymałam II grupę, a potem I. Dodam tylko, że nie mogłabym istnieć bez pomocy innych ludzi. I grupę otrzymuje wrak człowieka i ja nim jestem.
Nie chciałabym, aby tak straszne przeżycia poszły w zapomnienie. Nikomu nie życzę nawet części takich doświadczeń, a to co opisuję, nie oddaje tego co przeżyłam, no może w namiastce...
Genowefa Makowiecka
redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz
Genowefa Makowiecka, |
Copyright © 2006 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.