Powstańcze relacje świadków
Moje spotykania z "Morro"
Stanisław Sieradzki ,
ur. 14.09.1921 r. Iłowo k/Działdowa
sierż. pchor. Armii Krajowej ps. "Świst"
zgrupowanie AK "Radosław"
pluton "Felek" kompania "Rudy" batalion "Zośka"
Pierwsze moje spotkanie z Andrzejem Romockim "Morro" nastąpiło w końcu 1943 r. Mieliśmy zbiórkę na strychu budynku przy ul. Żelaznej r. Srebrnej, i ja się na te zbiórkę spóźniłem. Po drodze natrafiłem na łapankę, Niemcy wszystkich wypędzili z tramwaju. Kiedy zameldowałem się spóźniony na tej zbiórce, dowódca drużyny Jurek Zakrzewski mówi:
- "Niedobrze "Świst" że się spóźniliście na zbiórkę. Harcerz powinien być punktualny."
Wtedy zacząłem się bronić, że Niemcy wypędzili mnie z tramwaju przy moście Kierbedzia (teraz Śląsko-Dąbrowskim), że nas skontrolowali i wypuścili mnie tylko dlatego, że mam legitymację poświadczającą zatrudnienie, a innych zabierali. Dlatego się spóźniłem. I w tym momencie podchodzi Witek Morawski, nasz kumpel, który ma lewą rękę na temblaku, w gipsie i mówi do mnie:
- "Dlaczego ty tak dużo się mądrzysz "Świst"? Spóźniłeś się, przyznaj się. Wiedziałeś, że się spóźnisz."
- "Nie będę się więcej spóźniał" - odpowiedziałem.
On tak patrzy na mnie z bliska i mówi:
- "Do tego kawaler ma brodę nieogoloną."
A ta broda to były takie pypcie. Byłem przecież młody chłopak. Broda zaczynała mi dopiero rosnąć.
- "Nieogolony - na zbiórce" - podkreślił jeszcze raz.
I wtedy okazałem się źle wychowanym chłopcem. Popatrzyłem na niego i powiedziałem:
- "A druh "Czarny" też jest nieogolony i to jaka fest broda".
Byłem niegrzeczny, postąpiłem jak cham. Pamiętam, że było to po akcji zbrojnej, bo Witold zjawił się na naszej szaroszeregowej zbiórce z gipsowym opatrunkiem na klatce piersiowej. Rękę nosił na gipsowym pomoście z powodu rany i uszkodzenia obojczyka. Dzisiaj wiem, że Witold był ranny w akcji "Wilanów", pierwszej akcji Batalionu "Zośka", przekształconego niewiele wcześniej z Warszawskich Grup Szturmowych Szarych Szeregów. Jak mógł się ogolić. Jak można było takiemu człowiekowi powiedzieć:
- "A druh też jest nieogolony."
No i wtedy "Czarny" zdecydował, że mam się zgłosić do raportu karnego do dowództwa.
Mój nietakt stał się bezpośrednią przyczyną rozmowy z dowódcą kompanii, o czym dowiedziałem się później, w miesiącach letnich 1944 roku, kiedy tenże dowódca wizytował bazę szkoleniową podległych sobie jednostek w lasach pod Myszkowem, gdzie przebywałem w ramach plutonów "Alek" i "Felek" od maja do końca lipca 1944 roku.
Na rozmowę o charakterze raportu karnego przed dowódcą kompanii, zostałem umówiony w pobliżu Pomnika Lotników w Alei Niepodległości.
Mam w ręku zwinięte w rolkę jakieś kolorowe czasopismo, zgodnie z otrzymaną wskazówką. Taką samą rolkę będzie miał ktoś, kto będzie na mnie czekał. Czekam pod tym pomnikiem. Widzę, nadchodzi, w ręku rolka. Pokazuję swoją. Wtedy on rusza na Pola Mokotowskie. Ja za nim. On zwolnił, ja przeszedłem blisko niego. Zaczynamy rozmowę:
- "Świst" melduje się do raportu."
- "Podobno zarzuciłeś dowódcy, że się nie goli?"
- "Tak druhu instruktorze. Postąpiłem niegrzecznie, mam straszny żal do siebie. Nie powinienem tak postąpić, przecież wiedziałem, że ten instruktor miał rękę w gipsie."
- "No widzisz, masz szczęście, że tak uważasz. Za karę wykonasz 10 napisów obrażających Niemców a jednocześnie podtrzymujących Polaków na duchu. Napisy wykonasz na trasie od placu Mirowskiego do placu Zawiszy."
Nałożona na mnie kara była niby niepoważna, ale na pewno wychowawcza.
Mam trochę smykałki do malowania. Zadanie wykonałem Najlepiej malowało mi się w męskich pisuarach. Były kiedyś na ulicach takie blaszane toalety stojące na chodnikach. Okrągłe, wchodziło się do środka, widać było nogi i że coś kapie, ale twarzy i głowy nie było widać. Kilka takich było jeszcze w paru miejscach w Warszawie wiele lat po wojnie. Dwa takie urządzenia wymalowałem od wewnątrz: łeb Hitlera na szubienicy, sznurek, hitlerowskie wąchy, grzywka - Hitler powieszony. Czy Andrzej (o tym, że to on był moim rozmówcą z Pól Mokotowskich dowiedziałem się dużo później) to sprawdził - nie wiem.
Andrzej Romocki, urodził się w Warszawie, w dniu 16 kwietnia 1923 roku, jako syn Pawła i Jadwigi z domu Niklewicz. Był nieco młodszy ode mnie.
Przed wybuchem II Wojny Światowej był uczniem gimnazjum i liceum Towarzystwa Ziemi Mazowieckiej. Nie zdążył zdać matury w dwudziestoleciu Polski niepodległej, trwającym po długiej niewoli, w latach 1918-1939.
Wcześnie, bo dnia 28 czerwca 1940 roku niemiecki samochód zabił ojca Andrzeja, który był jego wielkim przyjacielem. Andrzej pozostał na wychowaniu matki wraz z młodszym bratem Jankiem, urodzonym 17 kwietnia 1925 roku. Ta bolesna strata nie stanowiła przeszkody w kontynuowaniu nauki przez Andrzeja. Zdał maturę w 1941 roku, a pamiętać trzeba, że w tym czasie kierował mokotowskim środowiskiem organizacji samokształceniowej "PET", co w języku greckim oznaczało przeszłość. To środowisko, podobnie jak żoliborski oddział "PET", przeszło później do konspiracyjnego harcerstwa męskiego, które było ukryte pod kryptonimem "Szare Szeregi". Tam właśnie Andrzej Romocki od 1942 roku, używając pseudonimu "MORRO", był drużynowym w hufcu o kryptonimie "SAD" na Mokotowie. W tym samym hufcu był również brat Andrzeja Janek Romocki "Bonawentura".
Pod koniec 1943 roku Andrzej "Morro", jako wybijający się i uzdolniony drużynowy, po zdaniu "egzaminu bojowego" w akcji "Sieczychy", przeprowadzonej pod jego dowództwem dnia 21 sierpnia 1943 roku, został mianowany dowódcą 2 kompanii "Rudy" w utworzonym niewiele wcześniej batalionie Szarych Szeregów "Zośka". Kryptonimem batalionu był pseudonim poległego w Sieczychach dowódcy Warszawskich Grup Szturmowych - Tadeusza Zawadzkiego. "Morro" był dowódcą kompanii do momentu żołnierskiej śmierci w dniu 15 września 1944 roku, w czasie Powstania Warszawskiego.
Po raz drugi zetknąłem się z Andrzejem "Morro" pod koniec czerwca 1944 roku. Byłem wtedy w moim plutonie macierzystym "Felek" w bazie lasów wyszkowskich. Przechodziliśmy tam szkolenie i byliśmy przygotowywani do szaroszeregowego "Jutra" tzn. do jawnej walki z niemieckim okupantem. Dowódca kompanii "Rudy", "Andrzej Morro" wizytował nasz oddział partyzancki, chciał bowiem osobiście stwierdzić do czego doprowadził nas, szaroszeregowców, w trudnych leśnych warunkach nasz dowódca bazy "Giewont" - hm. Mirosław Cieplak.
Celami (wyznaczonymi przez dowództwo batalionu) bazy szkoleniowej zorganizowanej w lasach wyszkowskich (i nie tylko) było:
a) przeprowadzenie naturalnej selekcji ludzi na podstawie ich zachowania się w trudnych i ciężkich warunkach,
b) zbadanie hartu ducha i dyspozycji psychicznej ludzi w stałym i długotrwałym niebezpieczeństwie,
c) wytworzenie więzi braterskiej w warunkach niewygody, chłodu i głodu,
d) pozostawienie poszczególnych ludzi przed trudnościami, z jakimi dotąd się nie spotkali, a w życiu żołnierskim spotkać się muszą,
e) sprawdzenie dotychczasowego wyszkolenia, uzupełnienie braków (przede wszystkim pod względem praktycznym), a dla niektórych ludzi rozpoczęcie szkolenia na wyższym szczeblu.
Moją rozmowę z "Andrzejem Morro", odbytą w leśnych ostępach opodal Myszkowa, zaliczam do bardzo przyjemnych. Zademonstrowałem Andrzejowi zdobyty przez mnie na niemieckich uciekinierach pistolet maszynowy typu "Pepesza". Przyglądał się mojej manipulacji przy bębnie z amunicją i przy języku spustowym, po czym poklepał mnie koleżeńsko w ramię. Ta leśna rozmowa z "Andrzejem Morro" była dla mnie pozytywna również dlatego, że po powrocie do Warszawy w swoim rozkazie nr 44/44 z dnia 11 lipca 1944 roku Andrzej podał:
- "Wystawiłem wniosek awansowy za dobrą postawę i dobre wyniki egzaminów na bazie - na plutonowego podchorążego - kpr.pchor. "Śwista" z III plutonu."
Przez cały lipiec 1944 byłem z moim macierzystym plutonem "Felek" 2 kompanii "Rudy". Na zakończenie tej bazy PAR-2 26-27 lipca przybył do nas do lasu Andrzej "Morro". I wtedy dowiedziałem się oficjalnie, że jest to mój dowódca kompanii Andrzej "Morro", nazwiska jeszcze wtedy nie znałem. Andrzej tak, ale Romocki nie. I wtedy pamiętam zapadła decyzja o rozwiązaniu tego oddziału i powrocie do Warszawy. Zapadła również decyzja, że 3 ochotników przewiezie broń tego oddziału - 60 chłopaków, trochę tej broni było - do Warszawy na Powstanie Warszawskie. To, że Powstanie wybuchnie czuliśmy pod skórą. Janek "Anoda" miał radio, przez które słyszeliśmy apele Sowietów:
- "Chwytajcie za broń!"
No i pamiętam poranny apel, zbiórka. Wtedy Andrzej "Morro" wystąpił i krzyknął do nas stojących w szeregu:
- "Trzech ochotników znających dobrze język niemiecki - wystąp!"
Ja byłem pierwszy. Drugi wystąpił Janek Babiński, mój kolega, dzięki któremu trafiłem do Szarych Szeregów a trzeci wystąpił Janek Rodowicz. Tym wystąpieniem Janka byłem zupełnie zaskoczony bo on, jak pamiętałem, dobrze języka niemieckiego nie znał. Umiał jakieś sporadyczne krótkie odezwania, wypowiedzieć perfekt po niemiecku rozkaz:
- "Jawohl, Herr Leutenant. Ich bin da".
Takie zwroty to owszem, ale żeby odpowiedzieć coś w konwersacji, to chyba nie.
Wystąpiliśmy i wtedy Andrzej "Morro" zakomunikował nam, że dostaniemy 3 mundury niemieckie i furmankę, którą przewieziemy broń pod Warszawę. Mieliśmy dotrzeć z nią do Wesołej do punktu zbornego naszego dowódcy batalionu Ryszarda Białousa "Jerzego". Zadanie wykonaliśmy szczęśliwie. Oczywiście postępowaliśmy zgodnie ze wskazaniami - unikać szos, unikać punktów, w których mogą być Niemcy. Wszyscy byliśmy ubrani w niemieckie mundury. Jeżeli zdarzyło się że jakiś chłop z mijanej wsi przechodził przez pole to gadaliśmy po niemiecku, żeby on broń Boże nie powiedział za dużo otoczeniu. No i tę broń dowieźliśmy do Warszawy.
Jest Powstanie Warszawskie, 6 albo 7 sierpnia na Woli. Pod dowództwem Janka "Anody" szturmujemy z Cmentarza Żydowskiego niemieckie pozycje na ul. Sołtyka, Ostroroga, Obozowej. Wypieramy Niemców.
I tam w jednym z budynków na ul. Młynarskiej 53, na lewo ode mnie, zobaczyłem 3 Niemców przy ciężkim karabinie maszynowym na stanowisku z płyt chodnikowych. Strzelają w kierunku Woli, tam gdzie dziś jest dom towarowy Wola, usiłując powstrzymać uderzenie drużyn "Słonia" i "Kierosa". Ja patrzyłem na nich z lewa, z bramy. Podjąłem natychmiast decyzję, rąbnąłem trzy granaty. Dwóch Niemców uciekło, jeden został poharatany leżał bezwładnie. Ja w sekundę jestem przy tym cekaemie. Francuski Hotchis na trójnogu, ciężki jak cholera. Wniosłem go do tego mojego podwórka na Młynarskiej 66. Chciałem sobie postrzelać, ustawiłem lufę na murze. Ściągam spust, strzały nie padają. Trwam zmartwiony nad karabinem i z tyłu słyszę:
- "Wstawaj, wstawaj. Widzę co się dzieje."
Wstaję, obracam się. Widzę człowieka, który mi zadał wykonanie malunków, to mój dowódca kompanii Andrzej "Morro". Stanąłem na baczność.
- "Melduję się - zdobyłem cekaem".
- "No, dobra robota. A nie widzisz, że poszarpałeś granatem język spustowy".
Faktycznie.
- "Pójdziesz do rusznikarza na Okopową do szkoły i będzie potem strzelał."
- "Tak jest , druhu instruktorze!"
A on tak do mnie podszedł, poklepał po ramieniu.
- ""Świst", powiedz mi dlaczego taki jesteś. Potrafiłeś być niegrzeczny w stosunku do swoich przełożonych.
- "Kiedy, gdzie. Ja zawsze byłem dobrym uczniem, harcerzem i kolegą."
- "No tak, ale mądrzyłeś się na temat nieogolenia Witolda "Czarnego"."
- "To druh w czasie Powstania takie rzeczy pamięta?"
- "Bo widzę, że potrafiłeś być wtedy niegrzeczny a teraz potrafisz być waleczny. Dziękuję, cześć."
Andrzej był bardzo zrównoważony. Rzadko widziałem go uśmiechniętego. Zawsze był zamyślony. Szczególnie pamiętam dzień, kiedy przy stadionie Polonia 22 sierpnia zostałem ranny, dostałem 5 odłamków z działka ppanc. Przeniesiono mnie do szpitala powstańczego na ul. Mławską. Tam odwiedził mnie Andrzej "Morro". Odwiedził jak dobry opiekun, jak mój dowódca. Jego zmartwionej twarzy nie zapomnę do końca życia.
W czasie walk na Starym Mieście Andrzej "Morro" przeżył osobistą tragedię - śmierć młodszego brata Janka "Bonawentury".
Mój ranny amunicyjny, umieszczony w szpitalu na Miodowej 23, chciał się pochwalić, że leży przy wielkim poecie. Ktoś w szpitalu dorwał się do wiersza Janka.
- "Świst", ty nie nasz pojęcia, przy kim ja leżę."
No i wtedy zobaczyłem Janka, którego przedtem nie znałem. On był z pierwszego plutonu, ja z trzeciego. Pluton pierwszy tylko raz zetknął się w walce z nami, trzecim plutonem "Felek". Oni zdobywali budynki na Woli tam gdzie ja zdobyłem cekaem. Kiedy podszedłem do łóżka, na którym leżał Janek "Bonawentura" od pierwszej chwili nie wierzyłem, że z tego wyjdzie. Tak strasznie biedny, postrzelony w brzuch, naruszony kręgosłup. Mało mówił, smutny, biedny. Wtedy dowiedziałem się, że mój amunicyjny wraca do mnie, do oddziału do Jana Bożego. Miałem powtórnie iść do szpitala 18 wieczorem i dowiedziałem się, że szpital został obłożony bombami. Miałem wtedy wolne, pobiegłem. Chłopcy leżeli w bloku na 2 piętrze. Tego piętra ani bloku po prostu nie było. Zawaliło się wszystko. Z sali gdzie leżał Janek "Bonawentura" i mój Janek Zastawny nie zostało śladu, wszystko zawalone.
To wszystko Andrzej "Morro" przeżywał. Walczył dalej, dowodził nami, dzielnie jak nigdy. Musiał ukrywać własny ból i rozpacz odwiedzając nasze stanowiska bojowe.
Ostatni raz widziałem go na Czerniakowie, gdzie przygotowywaliśmy wybrzeże Wisły do lądowania żołnierzy 3 dywizji im. Romualda Traugutta. Żołnierzy generała Berlinga, tej armii, która przyszła u boku Armii Czerwonej pod Warszawę. No i nasza kompania "Rudy" pod dowództwem Andrzeja dostała zadanie oczyszczenia wybrzeże, stworzenia warunków do bezpiecznego lądowania tym żołnierzom. Oni u nas lądowali na łodziach pontonowych, a z powrotem ranni płynęli nimi na Saską Kępę.
Nadszedł straszny dzień 15 września 1944 roku na Czerniakowie. Bronimy naszych pozycji od pierwszych dni września. Przybyły wykrwawione po ciężkich walkach na starym Mieście, jednostki Batalionu "Zośka". Był z nami również Andrzej "Morro" - bohater przebicia się oddziałów powstańczych ze Starego Miasta do Śródmieścia, przez Ogród Saski. Dowodził swoimi dziewczętami i chłopcami, mimo że w czasie przebicia został ranny w twarz.
Właśnie tej nocy z 14 na 15 września 1944 roku, plutony Kompanii "Rudy" zostały przerzucone z ulicy Rozbrat i Szarej na brzeg Wisły. Ja szedłem w plutonie dowodzonym przez "Słonia" - Jurka Gawina.
Nie zapomnę jak szykowaliśmy się do tego oczyszczenia Wisły. Kiedy przechodziliśmy z ul. Rozbrat, Cecylii Śniegockiej, Szarej i przechodziliśmy nad brzeg Wisły, znaleźliśmy się na podwórzu szkoły przy ul. Zagórnej. Tam Andrzej przemawiał do nas, tych którzy byliśmy na chodzie. Ja wtedy co prawda, prawej ręki nie używałem, bo miałem gips, odłamek w łapie, ale chłopaki zabrali mnie ze szpitala ze Śródmieścia. Poszedłem tam z nimi i pamiętam jak Andrzej do nas ciepło mówił, że czekamy na lądowanie pomocy zza Wisły ale musimy tym żołnierzom przygotować spokój nad Wisłą. I wtedy na jego rozkaz chłopcy, jeden pluton pod dowództwem "Słonia" Jurka Gawina szedł ulicą Solec w stronę mostu Poniatowskiego a drugi pod dowództwem "Księcia" Andrzeja Samsonowicza szedł nad samą Wisłą, wybrzeżem Wisły. I tamten pluton zginął całkowicie, nie wiemy co się z nim stało. A myśmy szczęśliwie doszli do ul. Wilanowskiej.
Pamiętam jak z tej Zagórnej z podwórza wychodziliśmy na trasę ku Wiśle, nie wypada użyć takiego określenia, ale słowa wypowiedziane przez Andrzeja były dla nas słowami ojca, który wypuszcza nas w nieznane z wiarą, że swoje zrobimy.
No i zrobiliśmy, jednak tą Wisłę uprzątnęliśmy do lądowania.
Brzeg Wisły miał być w miarę bezpieczny dla lądowania żołnierzy 1 Armii Wojska Polskiego, która przybyła ze wschodu, ze Związku Radzieckiego. Czekaliśmy na nich, jak na zbawienie. Odcinek od Zagórnej do Wilanowskiej został oczyszczony. Ludzie na naszych posterunkach mieli oczy skierowane ku Wiśle, (gdzie mieli być żołnierze polscy) oraz ku mostowi Poniatowskiego, gdzie znajdowały się posterunki niemieckie. Musieliśmy na nich uważać gdyż ostrzeliwali nas z wieżyczek mostu.
Już widzieliśmy z drugiego brzegu (Saskiej Kępy) tych, którzy wylądowali. Było ich kilku. Zawołaliśmy do nich po polsku i po rosyjsku, żeby przyszli do nas. Na piętrach budynku Wilanowska 1 pojawił się "Andrzej Morro". Dziewczęta uszyły wcześniej z prześcieradła i czerwonej makatki na łóżko, polską flagę. Została wywieszona na wysokości drugiego piętra tak, aby Niemcy jej nie widzieli, ale żeby była widoczna znad Wisły. Ci, którzy wylądowali zostali wzięci jakby w pułapkę i nie mieli do nas dostępu. I oni i my byliśmy pod ostrzałem Niemców z mostu Poniatowskiego.
Pamiętam, że byłem wtedy na strychu domu Wilanowska 1. I z tego strychu, ukryty za kominem widziałem Wisłę, most Poniatowskiego, widziałem naszych chłopaków. Naprzeciw tego domu był taki parterowy domek. Widziałem jak chłopaki do tego domku wskakiwali i usłyszałem krzyk: "Wszyscy do tego domku". Wtedy ja zbiegłem z góry, chyba z trzeciego pietra zbiegłem na dół i patrzę z podwórka Wilanowskiej 1 w kierunku tego domku. Widzę jak Andrzej przeskakuje uliczkę Solec w kierunku tego domku. Został dostrzeżony z mostu Poniatowskiego. No i padł strzał, celny strzał. Andrzej dostał w klatkę piersiową. Dziewczyny i chłopaki wciągnęli go do tego parterowego domku. Również ja tam wskoczyłem przez okno. Nigdy nie zapomnę jego zbroczonej krwią powstańczej bluzy. Czy jeszcze żyje? Były tam dwie sanitariuszki, które go badały i obie z rezygnacją stwierdziły, że Andrzej nie żyje. Od strony mostu szalał bez przerwy ogień z nieprzyjacielskiej broni. Stałem obok leżących na ławie zwłok Andrzeja. Twarze wszystkich w około skamieniały. Dziewczęta i chłopcy zacisnęli zęby, zapanowała zupełna cisza. Głowy wszystkich pochyliły się. W tym czasie następca Andrzeja "Morro" - "Witold Czarny" meldował:
- Andrzej "Morro" nie żyje. Łączność z tamtą stroną Wisły nawiązana".
Andrzej został pochowany na posesji kościoła pod wezwaniem Świętej Trójcy przy Solec 61.
Ja 16 września byłem po raz trzeci poharatany przy ul. Wilanowskiej 7. Trafiłem do szpitala w piwnicach domu Wilanowska 1. Poharatany bo zawalił się nade mną balkon. Leżałem przy Janku "Anodzie". I obaj zostaliśmy przetransportowani przez Wisłę jedną z tych łodzi, które do nas przywoziły żołnierzy. Janek trafił do Otwocka, do szpitala. Był ciężko ranny. Ja z tymi odłamkami i poharataniem przez balkon trafiłem do szpitala Braci Albertynów przy ul. Wiatracznej na Pradze. No i tam doczekałem się pierwszych spotkań i przeżyć z tzw. bratnią Armią Czerwoną.
Na jesieni 1945 roku ci którzy mieli szczęście przeżyć, kończyli ekshumacje zwłok dziewcząt i chłopców, którzy polegli na Szlaku Bojowym Batalionu Armii Krajowej "Zośka" w Powstaniu Warszawskim - od Woli poprzez Powązki, stare Miasto, Czerniaków. Chyba ostatnim ekshumowanym był Andrzej "Morro". Zwłoki spoczywające na posesji Kościoła Św. Trójcy przy ulicy Solec 61 trzeba było odgrzebać, by znalazły się wśród wcześniej ekshumowanych, pochowanych na powązkowskim Cmentarzu Wojskowym w Warszawie.
Byłem wśród tych, którzy ekshumowali zwłoki Andrzeja. Ostrożnie, z przejęciem odkopywaliśmy skrzynię z desek, w której pogrzebano szczątki naszego ukochanego dowódcy. Obok kopiących stała mama Andrzeja, spokojna, wpatrzona w ziemię.
Wreszcie wydobyliśmy skrzynię z dołu. Obok stała nowa, czysta dębowa trumna. Do niej trzeba było przełożyć zwłoki Andrzeja. Czynność przekładania wykonywaliśmy powoli i ostrożnie, na rękach. Nagle zniszczone przez roczne przebywanie w ziemi, ciało Andrzeja zaczęło się nam rozpadać. Z mojej prawej dłoni spadła na ziemię głowa Andrzeja.
"Ostrożnie chłopcy" - powiedziała mama "Morro". My nic nie mogliśmy zrobić.
Potem zwłoki Andrzeja "Morro", spoczywające w trumnie, zostały wyniesione do kościoła Św. Trójcy. A na drugi dzień, (a było to w październiku 1945), my żyjący żołnierze Batalionu Armii Krajowej "Zośka" przenieśliśmy na naszych ramionach trumnę ze zwłokami dowódcy z Czerniakowa, na Cmentarz Wojskowy na Powązkach.
Wracaliśmy z Andrzejem z powrotem, po szlaku bojowym Batalionu "Zośka" z Czerniakowa, poprzez Stare Miasto ku Woli, na Powązki. Tam wśród setek poległych powstańców Zgrupowania AK "Radosław", pomiędzy sanitariuszkami, łączniczkami i żołnierzami Batalionu "Zośka", spoczęły w kwaterze A-20 zwłoki kapitana, harcmistrza Andrzeja Romockiego "Morro", dowódcy 2 Kompanii "Rudy" Batalionu "Zośka", odznaczonego Orderem Srebrnym Krzyża Virtuti Militari oraz dwukrotnie Krzyżem Walecznych. Andrzej spoczywa w 3 rzędzie tuż obok grobu Janka "Bonawentury", swego młodszego brata.
Poległ w wieku 21 lat.
Przez długi czas byłem bardzo bliskim przyjacielem domu Pani Jadwigi Romockiej, która zawsze witała mnie słowami: "Synku, synku". Mieszkała na Mokotowie przy stadionie klubu Warszawianka. Potem przyszedł rok 1975 kiedy Pani Romocka też zakończyła życie. Niedawno zadzwonili do mnie znajomi, którzy znaleźli grób Pani Romockiej. Okazuje się, że nie ma ona żadnej rodziny i opuszczony grób się zawala. Pomyślałem sobie, że w Warszawie istnieją drużyny harcerskie imienia Andrzej Romockiego "Morro" a jego matka leży w walącym się grobie. Ja tego nie rozumiem. Gdy tylko dojdę do zdrowia, będę apelował do tych drużyn okręgu starszo-harcerskiego Szarych Szeregów aby coś zrobiły z grobem matki bohaterów batalionu "Zośka".
Stanisław Sieradzki
Stanisław Sieradzki |
Copyright © 2006 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.