Powstańcze relacje świadków

Cudowne ocalenie

Relacja z masakry Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej



         W zabudowaniach dawnego Szpitala Wolskiego przy ul. Płockiej 26 mieści się obecnie Instytut Gruźlicy i Chorób Płuc, który dziedziczy tradycje Szpitala Wolskiego.

         Miejsce tragedii opisanej w relacji znajduje się na terenie masowego mordu na odcinku ulicy Górczewskiej między wiaduktem kolejowym a estakadą alei Prymasa Tysiąclecia, po obu stronach ulicy. W pobliżu jest usytuowany pomnik upamiętniający masowe egzekucje w czasie Powstania. Znajduje się ono w pobliżu stojącego tam pomnika upamiętniającego masowy mord w czasie Powstania i jest jednym z kilku miejsc mordów na tym terenie, trwających od 5 do 12 sierpnia 1944 r.
         Miejsce jest oznaczone numerem 11 w dzielnicy Wola na Mapie Pamięci Powstania Warszawskiego.


Eugeniusz Trepczyński
ur. 01.12.1924 r. w Warszawie
syn Piotra i Marii Trepczyńskiej, z domu Zdort


         Urodziłem się 1 grudnia 1924 r. w Warszawie. Wraz z rodzicami Piotrem i Marią z domu Zdort mieszkałem przy ul. Niskiej 76 w domu moich dziadków. Cały okres wojny spędziłem w Warszawie. We wrześniu 1939 r. brałem udział w obronie Warszawy w oddziale do niszczenia bomb zapalających. Podczas okupacji współpracowałem z podziemiem w Armii Krajowej. Założone przez Niemców getto objęło teren mojego miejsca zamieszkania i zostaliśmy przesiedleni do mieszkania przy ulicy Burakowskiej 9, gdzie mieszkałem do wybuchu Powstania Warszawskiego w 1944 roku.

         W połowie lipca 1944r. zachorowałem (bóle brzucha) i zostałem przyjęty do Szpitala Wolskiego przy ulicy Płockiej na oddział gruźliczy, na którym była wydzielona sala chorób wewnętrznych. Dwa lata wcześniej również leżałem na tym samym oddziale (wydaje mi się, że w tej samej sali) na zapalenie opłucnej. Obydwa razy byłem pod opieką dr Janiny Misiewicz.

         Wybuch Powstania Warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. zastał mnie w szpitalu. Pierwsze dwa dni przebiegały radośnie, byliśmy bowiem pewni że zwyciężymy i że Warszawa będzie wolna. Sytuacja zaczęła radykalnie zmieniać się trzeciego dnia. Do szpitala zaczęto znosić rannych, a ja, ponieważ czułem się już dość dobrze, zostałem przydzielony do opieki nad nimi. Dochodziły do nas wiadomości o tym co działo się na mieście obok nas. Niemcy rozstrzeliwali ludność cywilną - mieszkańców Woli, oraz palili domy. Zdaliśmy sobie sprawę, że dzieje się coś strasznego.

         Kulminacyjnym wydarzeniem było wtargnięcie do szpitala 5 sierpnia (nie pamiętam dokładnie godziny) żołnierzy, mówiących po rosyjsku pod dowództwem oficerów niemieckich. W pierwszej chwili ukryliśmy się w swoich salach. Po pewnym czasie wpadli do sal żołnierze i krzycząc wypędzali nas do holu na dole. Pewien czas staliśmy w holu i słyszeliśmy strzały. Rozeszła się pogłoska, że ci, którzy nie mogli opuścić sal samodzielnie, byli rozstrzeliwani na łóżkach. Jeżeli dobrze pamiętam, w sali, w której leżałem, stały cztery łóżka. Po przekątnej do mojego łóżka leżał młody chłopak, którego nie widziałem ani wśród zebranych w holu, ani później, być może został zabity w sali.
         Ja i wiele osób ubrani byliśmy w bieliznę i szlafroki szpitalne. Mieliśmy nadzieję, że potraktują nas jako chore osoby cywilne. Po zebraniu sporej grupy osób wyprowadzono nas na ulicę Górczewską. Oczom naszym ukazał się makabryczny widok: palące się domy, leżące na ulicy trupy, jakieś porozrzucane rzeczy osobiste. Zdaliśmy sobie sprawę z tego co się dzieje.
         Pełni trwogi, zrozpaczeni i rozmodleni, pędzeni byliśmy pod eskortą żołdaków ulicą Górczewską do wiaduktu kolejowego. Zapędzono nas do wnęki w nasypie wiaduktu po prawej stronie ulicy, a naprzeciwko po drugiej stronie ulicy ustawiono karabiny maszynowe. Trudno opisać, co działo się w naszej grupie: panika, krzyki, spazmy, chęć ucieczki i słowa modlitwy. W pewnym momencie, być może na skutek jakiegoś polecenia, gdyż wzdłuż ulicy Górczewskiej jeździli na motorach niemieccy oficerowie, zrezygnowano z jakichkolwiek akcji. Popędzono nas wzdłuż torów kolejowych pod wiaduktem do szopy, znajdującej się po lewej stronie ulicy. W szopie była już duża grupa ludzi, w tym dużo kobiet i dzieci. Usiedliśmy na ziemi pełni trwogi i niepewności, co z nami będzie. Po pewnym czasie zaczęto wywoływać ludzi z informacją, że potrzebni są fachowcy, np. 20 elektryków. Zgłaszali się chętni, wychodzili, a po pewnym czasie słychać było strzały. Pomimo tego nie spodziewałem się tego, co nastąpiło później. Gdy zabrakło "chętnych" zaczęto wybierać z pozostałych w hali ludzi, a były to głównie osoby ze szpitala i kobiety z dziećmi. W końcu przyszła pora na mnie.
         Wypędzono nas w grupie około 20 osób i skierowano w stronę ulicy Górczewskiej. Razem ze mną wyszedł mężczyzna o kulach. Gdy weszliśmy na ulicę Górczewską, zobaczyliśmy, że poprzednie grupki są rozstrzeliwane - po kilka osób wpędzano na plac znajdujący się na lekkim wzniesieniu. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to koniec mojego życia i zacząłem odmawiać modlitwę do Matki Boskiej "Pod Twoją obronę". Pomyślałem również o swojej Matce, że na próżno będzie na mnie czekała. Idący ze mną mężczyzna o kulach, wyprowadzony również ze Szpitala Wolskiego, rzucił kule, wziął mnie pod rękę i powiedział: "Daj pyska, to koniec, już się nie zobaczymy" i zaczął iść na własnych nogach. Gdy podprowadzono nas pod palące się domy, byłem świadkiem makabrycznego wydarzenia. Widziałem jak dwóch mężczyzn w białych fartuchach coś tłumaczyło oficerowi w mundurze niemieckim i w pewnym momencie oficer ten wyjął pistolet, strzelił dwa razy i ci mężczyźni padli, a on spokojnie odszedł.
         Następnie wprowadzono nas na plac, z lewej strony leżały stosy trupów, a po prawej było wolne miejsce i tam nas skierowano. W pewnej odległości - półkolem - stali żołdacy, tacy sami jak ci, którzy wypędzali nas ze szpitala z karabinami gotowymi do strzału. Szedłem razem z tym mężczyzną, który rzucił kule i w pewnej chwili usłyszałem strzały i poczułem, że mój współtowarzysz wędrówki padł, a ja pociągnięty przez niego upadłem również. Poczułem jak kula przeszła przez niego i poczułem również, że kula przeszła przez moją rękę. Upadłem na twarz, podpierając głowę ręką. Leżałem twarzą do ziemi i słyszałem dalsze strzały, krzyki i jęki leżących obok mnie. Leżałem i nie wiedziałem czy żyję - nie wiadomo przecież, jak to jest po śmierci. Słyszałem tylko kroki żołdaków i strzały dobijające ofiary. I znowu usłyszałem coś, co pozostało mi długo w pamięci, głos proszącej kobiety: "Zabijcie najpierw moje dziecko a później mnie". W pewnym momencie głos kobiety zamarł, a pozostało kwilenie dziecka, które również ucichło po pewnym czasie.
         Leżałem tak i straciłem rachubę czasu. Strzały ucichły, a ja dalej nie wiedziałem czy żyję. Nie czułem żadnego bólu, tylko szum w uszach.
         W pewnym momencie usłyszałem głos: "Czy jesteś ranny?" Podniosłem głowę, było ciemno, początek nocy. Leżałem nieopodal palącego się domu i w świetle ognia ujrzałem przed sobą piekielny widok: stosy palących się ciał ludzkich, podpalonych przez głownie spadające z palących się domów, a jednocześnie niesamowity zapach. Człowiek który mnie "obudził" zaczął się czołgać, a ja za nim. Zapamiętałem trupa kobiety, która leżała, a w ręku trzymała otwartą damską torebkę. Prawdopodobnie oprawcy po zabójstwie okradali swoje ofiary. Po trupach doczołgałem się do jakiegoś płotka pomiędzy palącymi się domami (były to domy jedno lub może dwupiętrowe) a jakąś komórką. O płotek ten oparta była drabina, po której przeszedłem na drugą stronę placu, na którym leżała sterta tobołków. Zrzuciłem z siebie szpitalny szlafrok i założyłem jakąś marynarkę. Zacząłem się obmacywać i poczułem lekki ból w lewej ręce. Nie była to jednak rana, a jakieś dziwne jakby oparzenie. Jak się później okazało, kula przeznaczona dla mnie przeszła tylko przez rękaw koszuli na wysokości serca. Koszulę tę z wyhaftowanym napisem "7 Szpital Wolski" mam do dnia dzisiejszego. Przechowuję ją jako najcenniejszą pamiątkę mojego ocalenia.
         Zacząłem wędrówkę oddalając się od miejsca kaźni. Razem ze mną było jeszcze dwóch mężczyzn, jednym z nich był ksiądz, oraz jedna starsza kobieta. Podczas wędrówki przechodziliśmy obok kościoła, prawdopodobnie był to kościół na Kole. Wtedy od nas odłączył się ksiądz i tam pozostał. Ja wędrując dalej doszedłem do domów, w których mieszkali jeszcze ludzie. Pytali jak tam na Woli, bo słyszeli już o tych strasznych rzeczach. U jednych z nich pozostałem na noc. Rano znowu tacy sami żołdacy jak w Szpitalu Wolskim wyrzucili mieszkańców domu, którzy mnie przygarnęli i razem z nimi po różnych perypetiach na posterunkach niemieckich udało mi się dotrzeć do wsi o ówczesnej nazwie Gać (obecnie Radiowo - osiedle mieszkaniowe położone na terenie Bielan).
         Zupełnie przypadkowo i nieświadomie trafiłem w to miejsce, jak się później okazało bardzo szczęśliwie. Tam spotkałem siostrę mojego kolegi, która uparcie nie chciała, abym szedł dalej. Pożegnałem zatem swoich opiekunów i pozostałem z jej rodziną. Zatrzymałem się - ku swojemu wielkiemu zdziwieniu - w domu kobiety, która przynosiła przed wojną do mojego domu mleko i nabiał. Przed wojną czasami spędzaliśmy u niej wolne dni i niedziele. Jej mąż był sołtysem w tej wsi. Później został rozstrzelany za pomoc powstańcom z Puszczy Kampinoskiej. Naturalnie wszyscy byli ciekawi co słychać w Warszawie i po moich opowieściach byli zszokowani tym, co tam się dzieje. Następnego dnia gospodarz, widząc nie najlepszy mój stan psychiczny, zaproponował mi, abym pojechał z nim na pole po zboże. Wracając z pola spotkało mnie nieopisane szczęście. Siedząc na wozie na snopkach zobaczyłem oczekującą na mnie przed domem gospodarzy moją Matkę i moją siostrę. Nie jestem w stanie opisać tego spotkania. Były okrzyki radości i łzy szczęścia. Moja Matka po wysiedleniu z Warszawy w dniu 6 sierpnia, postanowiła udać się wraz ze swoją córką właśnie do tej kobiety, wiedząc że będzie przyjęta. Ja natomiast kierowany jakąś nieznaną siłą zupełnie przypadkowo znalazłem się właśnie w tej miejscowości i u tej kobiety. I jak tu nie wierzyć w opatrzność Boską.

         Przeżyć moich i tych wielu tysięcy ludzi, którzy bestialsko zostali zamordowani w tym miejscu nie da się tak naprawdę opisać ani opowiedzieć. Przeżycia te tkwią w głębi człowieka i pozostaje po nich blizna na całe życie. Przy każdej próbie powrotu do nich wydaje się, że był to koszmarny sen, w moim zaś przypadku sen ze szczęśliwym przebudzeniem. Koszmar ten pozostawił trwały ślad. W sierpniu 1944 roku, kiedy miałem niespełna 20 lat, pojawiło się pasmo siwych włosów, a później zachorowałem na długoletnią chorobę płuc.
         Chcąc o wszystkim zapomnieć, po wojnie starałem się unikać ulicy Górczewskiej. Dopiero po pewnym dłuższym okresie czasu zacząłem każdego 5-go sierpnia chodzić na miejsce kaźni. Spotykałem tam dwie osoby, które jak ja cudownie ocalały. Teraz odwiedzam to miejsce wraz z moimi córkami i wnukami, aby zapalić znicz i odmówić modlitwę za wszystkich pomordowanych.
         Obecnie, gdy jestem przy ulicy Górczewskiej, odnoszę wrażenie, że zanika pamięć o cywilnej ludności - uczestnikach Powstania Warszawskiego - a miejsca przesiąknięte ich krwią znikają, czego przykładem jest właśnie miejsce bestialskiej śmierci 10.000 a według innych danych 20.000 mieszkańców Woli, w tym pracowników i chorych Szpitala Wolskiego z ulicy Płockiej, między którymi byłem i ja (na tablicy jest informacja o zamordowaniu w tym miejscu 12.000 Polaków). Wokół krzyża i niedużego pomnika upamiętniającego to miejsce powstał bowiem salon samochodowy z dużym parkingiem.

         Ze Szpitalem Wolskim łączą mnie więc więzy, których nie sposób zerwać. Cały czas czuję do Szpitala Wolskiego jakiś sentyment. Leżałem w nim w młodości dwa razy pod bardzo dobrą opieką dr Janiny Misiewicz. Z tego szpitala wyprowadzono mnie na śmierć, która nie była mi przeznaczona.

         P.S. Koszulę w której byłem rozstrzeliwany, przekazałem w dniu 20 listopada 2006 r. jako eksponat do Muzeum Powstania Warszawskiego.

Eugeniusz Trepczyński


      Eugeniusz Trepczyński
ur. 01.12.1924 r. w Warszawie
syn Piotra i Marii Trepczyńskiej, z domu Zdort


Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.