Powstańcze relacje świadków
POWSTANIE WARSZAWSKIE
Andrzej (Andrew) Borowiec, ur. 24.09.1928, Łódź, |
Andrew (Andrzej) Borowiec - urodzony w 1928 roku, Powstaniec Warszawski, żołnierz 101 plutonu, pseudonim "Zych", łącznik kanałowy ze Śródmieścia na Starówkę, przyłączył się do Zgrupowania "Radosław" na Czerniakowie, walczył w rejonie ulicy Wilanowskiej, ewakuował się wraz z oddziałami "Radosława" na Mokotów. Po uderzeniu Niemców na Mokotów został dwukrotnie ranny w ciągu jednego dnia i dostał się do niemieckiej niewoli. POWSTANIE WARSZAWSKIE
Powstanie Warszawskie 1944-go roku przeciw okupacji niemieckiej było najkrwawszym zrywem w historii Polski i okrutnym przykładem śmierci milionowego miasta w sercu Europy. Zginęło w nim co najmniej 150.000 osób i stolica Polski została zniszczona w 90 procentach.
Więziony w stalagu XIA Altengrabow. Po wyzwoleniu służył w II Korpusie generała Andersa we Włoszech, następnie udał się do Wielkiej Brytanii gdzie zdał maturę. Po uzyskaniu stypendium, podjął naukę na Columbia University, po czym pracował w dziennikarstwie m.in. dla Associated Press przez 13 lat (Nowy Jork, Paryż, Algier, Afryka Zachodnia, Genewa, Wietnam), Washington Star przez 9 lat w charakterze "podróżnego korespondenta " (Afryka, Środkowy Wschód, Europa, Wietnam), Chicago Sun-Times (głównie rejon śródziemnomorski). Obecnie pracuje dla amerykańskiego dziennika Washington Times.
Jest autorem książek, w tym książki o Powstaniu Warszawskim opublikowanej w USA:
Destroy Warsaw! Hitler's Punishment, Stalin's Revenge (Praeger, 2001).
Cyprus A Troubled Island
Modern Tunisia A Democratic Apprenticeship
Taming the Sahara Tunisia Shows a Way While Others Falter
The Mediterranean Feud.
Yugoslavia after Tito.
Jest mieszkańcem Cypru, od czasu do czasu zamieszkując we francuskich Alpach.
Niniejszy artykuł, zawierający podstawowe fakty dotyczące Powstania, został opracowany przez Autora z myślą o zachodnim czytelniku naszej strony internetowej.
Opis, fakty i wrażenia
Tragedia Warszawy nie była narodowym samobójstwem, ale wynikiem pięciu lat bezwzględnej okupacji przez Niemców oraz sowieckiego planu podbicia wschodniej Europy po trupie Trzeciej Rzeszy. Przez wstrzymanie ofensywy przed murami Warszawy w dzień wybuchu Powstania 1-go sierpnia 1944, Stalin skazał Warszawę na zniszczenie, a resztki jej ludności na wygnanie. Taka polityka ułatwiła Niemcom plan "zrównania z ziemią" opornej polskiej stolicy, a Sowietom usadowienie na jej ruinach pro-sowieckiego komunistycznego rządu. Warszawa jeszcze raz zapłaciła za nieszczęśliwe położenie geograficzne między mocarstwami, które dążyły do podboju niesfornej Polski.
Wobec decydującej roli ZSSR w zwycięstwie sprzymierzonych nad faszystowskimi Niemcami, Zachód dał Stalinowi wolną rękę, nie przejawiając troski ani o jego zamiary, ani o postępowanie Czerwonej Armii na terenach opuszczanych przez Niemców. Od początku wejścia na terytorium przedwojennej Polski, wojska sowieckie rozbrajały polskich partyzantów, aresztowały oficerów i często wysyłały całe oddziały do obozów w Rosji.
Dowództwo polskiego ruchu oporu przeciw Niemcom, podlegające rządowi emigracyjnemu w Londynie, uważało, że walki o Warszawę nie można było uniknąć - nastrój społeczeństwa jej wymagał. Warszawa chciała wyzwolić się sama, nie znając ani warunków geopolitycznych, ani zdolności ruchu oporu do takiej akcji, a także zdecydowania Niemców chcących utrzymać jak najdłużej tak ważny ośrodek komunikacyjny i zaopatrzeniowy dla wschodniego frontu.
Entuzjazm i duch bojowy powstańców był prawie bez porównania. Co zawiodło, to brak broni i brak współpracy z Sowietami, która właściwie od początku była wykluczona przez Kreml. Chociaż radio moskiewskie nalegało na ludność Warszawy, aby "powstać i pokazać drogę Czerwonej Armii", Stalin nie chciał żadnego kontaktu z "polskimi faszystami" i od początku twierdził, że Powstanie było sprowokowane przez "reakcyjne koła emigracyjne" w Londynie. Stalin miał dokładne wiadomości o krytycznym nastawieniu rządów Sprzymierzonych do polskich emigrantów, często oskarżanych o podważanie wysiłku wojennego Rosjan przez uprawianie antysowieckiej propagandy.
Decyzja rozpoczęcia Powstania była w rękach "Bora" (Tadeusz Komorowski), przedwojennego oficera kawalerii znanego z międzynarodowych konkursów konnych, teraz dowódcy Armii Krajowej, do której należała ogromna większość członków polskiego podziemia. Rząd polski w Londynie, który kilka dni przed wybuchem zaakceptował plan Powstania, dowiedział się o zaczęciu walki 2-go sierpnia, kiedy w Warszawie uruchomiono radiostację dla której brakowało niektórych części.
Na początku Bór nie próbował nawiązać kontaktu ze zbliżającymi się armiami sowieckimi Marszałka Rokossowskiego. Starał się to robić później - ale Rosjanie nie odpowiadali.
Dla uczestników wybuch powstania był upajający, jakby marzenie skrywane przez pięć gorzkich lat okupacji nagle się spełniło. Nie myśleliśmy o niebezpieczeństwie ani o konsekwencjach. I już po pierwszych kilku godzinach okazało się, że Powstanie nie było tylko dziełem "zbuntowanych dzieci", ale dążeniem większości ludności Warszawy, która rzuciła się budować barykady i nieść pomoc powstańcom. Zarzuty, rozczarowanie i rozpacz przyszły póżniej, kiedy Warszawa była literalnie zmieniana w proch, dzień po dniu, ulica po ulicy, dom po domu, przez 63 dni. Wtedy, byli tacy pomiędzy mieszkańcami, którzy stracili wszystko i nazywali nas "podpalaczami Warszawy".
Ale jest dzień 1 sierpnia, słoneczny dzień warszawskiego lata, wczesne popołudnie. W Alejach Jerozolimskich, jednej z głównych arterii stolicy, przed Soldanteneheim (dom żołnierza), na chodniku otoczonym drutem kolczastym, siedzą Niemcy różnych formacji, pijąc piwo i patrząc na ruch uliczny. Nie zwracają uwagi na spieszących się młodych ludzi, niosących duże pakunki zawinięte w gruby papier - były to plecaki, które w ten sposób usiłowano ukryć! Z równą obojętnością patrzą na to częste patrole liczące do dziesięciu żołnierzy. Od czasu do czasu jadą w kierunku mostów na Wiśle ciężkie czołgi, na których siedzą żołnierze w czarnych mundurach doborowej dywizji pancernej Hermann Goëring. Nikt jeszcze nie wie, że to właśnie te czołgi, których nie spodziewało się dowództwo AK, przyczynią się do pierwszych poważnych strat Powstania.
Konspiratorzy (przeciętny wiek 16 do 25 lat, chociaż byli - oczywiście - i młodsi, i starsi) zorganizowani byli w plutony liczące maksimum 60 osób, które bezpośrednio przed rozpoczęciem akcji zgrupowano w kompanie i większe oddziały. Na przykład pluton 101 (do którego należałem), składający się z chłopców z organizacji harcerskiej, został połączony w jedną kompanię z plutonem 116, w którym była starsza młodzież jak i ludzie, którzy odbywali służbę wojskową przed wojną. Konspiracja obejmowała wszystkie warstwy społeczeństwa. Konspiratorzy werbowali na ogół w swoim własnym środowisku, ale różnice zanikały w czasie walki. Plutonów w Warszawie było około 700, włączając plutony specjalne jak: telefoniczne, radiowe, minerskie, sanitarne albo żandarmerii.
Szkolenie (poza oddziałami elitarnymi), bardzo podstawowe, odbywało się na zebraniach w prywatnych mieszkaniach, a nawet w niektórych pustych budynkach szkolnych i fabrycznych, jak również w czasie niedzielnych wyjazdów do zalesionych okolic Warszawy. Na zbiórkach uczyliśmy się co to jest patrol, szpica, czujka i placówka, rozbierać i składać broń, i śpiewaliśmy hymn Polski Podziemnej:
Naprzód do boju żołnierze
Polski Podziemnej za broń
Boska potęga nas strzeże
Naród podaje nam dłoń.
Konspiracyjne harcerstwo również kolportowało prasę Podziemia i malowało na murach Warszawy patriotyczne slogany - za co groził obóz koncentracyjny albo kara śmierci. Specjalne oddziały dywersyjne wykonywały wyroki śmierci, na które sądy "podziemne" skazywały niektórych członków aparatu okupacyjnego jak i zdrajców polskich.
Większość powstańców oddała pierwsze strzały w życiu dopiero po zaczęciu akcji. Oficerami byli na ogół żołnierze przedwojenni, którym udało się uniknąć niewoli po klęsce armii polskiej w 1939 roku. Konspiracja również szkoliła młodych kandydatów na oficerów i podoficerów, którzy na ogół zdali swój egzamin w akcji.
Ta masa ludzi - od 45.000 do 48.000 mężczyzn i kobiet - otrzymywała rozkazy, głównie pisemne i dostarczane do "skrzynek pocztowych", które miała prawie każda sekcja 6 ludzi. Ocenia się, że 1-go sierpnia rano rozkazy do koncentracji były niesione przez około 6.000 gońców, tramwajami, na rowerach lub pieszo. Telefonu na ogół unikano, bo centrale telefoniczne były w rękach władz okupacyjnych i był ciągły nasłuch.
Kilka dni przed koncentracją dostaliśmy na "skrzynkach" biało-czerwone opaski, na których stemplowany był numer plutonu, litery WP znaczące "Wojsko Polskie", i orzeł - godło państwa polskiego. Mój oddział należał do tych, które zostały zmobilizowane już 28 lipca w centrum miasta, kiedy spodziewano się, że powstanie wybuchnie tej nocy. Koncentracja została odwołana, ale pewna część zmobilizowanych pozostała na tzw. "kwaterach wyczekiwania". Był to okres napiętych nerwów i ogólnego podniecenia, w czasie którego zdaliśmy sobie sprawę z małej ilości broni. Nie wpłynęło to wcale na nasz entuzjazm. Broń przyślą nam z Anglii, a resztę zdobędziemy na Niemcach - mówiliśmy sobie.
Pierwsze strzały padły w chaotycznych warunkach w wielu punktach miasta przed godziną 17-ą, kiedy miała się zacząć akcja (Godzina W). Dowództwo polskie było przekonane, że czas największego ruchu ulicznego będzie sprzyjał zaskoczeniu. Jednak niektóre oddziały powstańcze zostały zaatakowane, kiedy pobierały broń, inne zaczęły samorzutnie strzelać na widok niemieckich formacji wojskowych albo policyjnych. Kilka malych ciężarówek wiozących broń wpadło w ręce Niemców. Już tego pierwszego dnia w północnej dzielnicy, na Żoliborzu, weszły do akcji czołgi SS przejeżdżające przez miasto.
W zgrupowaniu, do którego należała moja kompania i które miało zdobyć "Arbeitsamt", czyli Urząd Pracy, budynek przedwojennego banku (Ziemskie Towarzystwo Kredytowe), gdzie Niemcy administrowali wysyłanie ludzi na roboty w Niemczech, posterunki ubezpieczenia otworzyły ogień około 16-ej na widok ciężarówek, z których wyskakiwała żandarmeria niemiecka na placu Dąbrowskiego. W momencie, kiedy padły pierwsze strzaly, mój pluton (35 chlopców) stał w dwuszeregu z plecakami na pierwszym piętrze dużej sali RGO (Rada Główna Opiekuńcza), która zajmowała się uchodźcami z różnych terenów Polski i była również lokalem konspiracji.
Reakcja była ciekawa: w pierwszych sekundach wszyscy "jak jeden mąż" cofnęli się od okien w kierunku kuchni, a chwilę później, również bez rozkazu, ci, którzy mieli broń, rzucili się do okien i zaczęli strzelać. Pluton miał dwa pistolety maszynowe i jakieś dziesięć pistoletów. Kilkunastu miało granaty ręczne, reszta nic. Po wycofaniu się Niemców, na placu pozostał uszkodzony samochód pancerny i dwa trupy żołnierzy (którym w środku nocy powstańcy zdjęli buty!).
Zgrupowanie "Bartkiewicz", do którego należała nasza "mieszana" kompania i kompania "Rygiel", było już zaangażowane w natarcie na Arbeitsamt, po drugiej stronie kompleksu budynków i podwórek sięgających aż do ulicy Mazowieckiej. Pamiętam jak Porucznik Bohun, dowódca kompanii, kazał mi iść za sobą po drabinie przystawionej do okna mieszkania na pierwszym piętrze budynku, skąd był widok na przedmiot natarcia. Pierwszą osobę, którą zobaczylem po wejściu był ksiądz przy leżącym rannym. Znalazłem się na podłodze zasłanej szkłem, przy oknie, z którego powstaniec w berecie strzelał z angielskiego pistoletu maszynowego Sten. Byłem oszołomiony swoją metamorfozą: z chłopca mieszkającego z rodziną znalazłem się w roli uczestnika w środku strzelaniny, która tężniała. Po jakiejś chwili ktoś krzyknął "rzuć granat". Odbezpieczyłem (tak, jak mnie nauczono) i rzucilem na podwórko pod nami. Byłem przerażony hukiem, jaki to spowodowało. Patrząc przez okno zobaczyłem kilku Niemców w hełmach z dużymi plecakami biegnących przez podwórze. Kilka minut później uslyszeliśmy krzyk z parteru: "Chłopaki, Arbeitsamt zdobyty!". Spośród bronionych przez Niemców obiektów, był to jeden z nielicznych, które zdobyto tej pierwszej nocy.
Mieszkańcy zaczęli wychodzić z piwnicy i jedna pani poczęstowała mnie kompotem z czereśni. Elegancki pan z siwymi włosami zapewniał grupę kobiet: "Właśnie wracam ze sztabu, wiadomości są doskonałe".
W ciagu nocy parny, słoneczny sierpień zamienił się w szary, prawie jesienny dzień. Padał deszcz. Ze stanowiska przy oknie (zabarykadowanym częściowo stosami książek) z widokiem na Plac Dąbrowskiego i ulicę Marszałkowską (główna ulica przecinająca miasto z północy na południe) obserwowaliśmy wysoki budynek telefonów PASTA z olbrzymią flagą niemiecką. Wzdłuż ulicy przejechaly trzy niemieckie działa szturmowe na gąsiennicach, których nikt nie ostrzelał. Po drugiej stronie ulicy biegli ludzie z opaskami, z pistoletami w rękach. Padały jakieś strzały z broni ręcznej i maszynowej. Nagle, megafon zawieszony na rogu, przez który władze okupacyjne przekazywały komunikaty wojenne, zaczął nadawać jakieś dziwne zgrzyty, zastąpione po chwili melodią hymnu narodowego niesłyszanego od pięciu lat. Dla wielu z nas była to najbardziej wzruszająca chwila Powstania.
Katastrofalny stan posiadanej broni nie spowodował odwołania Powstania, chociaż na decydującej naradzie dowództwa 27-go lipca pięciu oficerów (na dziesięciu) opowiedziało się przeciw akcji. Bór sądził, że bojkot niemieckiego rozkazu powołania mężczyzn do kopania fortyfikacji przed zbliżającym się frontem może spowodować represje i masowe łapanki, które mogłyby sparaliżować ruch oporu.
Powstańcy uderzyli na niemiecki garnizon składający się z 20.000 doskonale uzbrojonych i zdyscyplinowanych żołnierzy Wehrmachtu, Luftwaffe, SS, milicjii partyjnej SA i zmilitaryzowanej policji, mając w rękach około 4.000 pistoletów, 2.600 karabinów, prawie 700 pistoletów maszynowych, 30 miotaczy ognia, 200 lekkich i ciężkich karabinów maszynowych i 44.000 granatów ręcznych, w dużej części konspiracyjnej produkcji.
Chociaż niektóre oddziały zostały zmasakrowane albo przez czołgi, albo w czasie ataków na umocnione stanowiska niemieckie, powstańcom udało się zająć duże części miasta, gdzie ludność zaczęła wywieszać biało-czerwone polskie sztandary. Straty w ludziach pierwszego dnia wyniosły 500 żołnierzy niemieckich i 1.500 powstańców zabitych. Około 5.000 powstańców z dzielnicy północnej (Żoliborz) i południowej (Mokotów), zdemoralizowanych stratami opuściło stolicę i przeszło do okolicznych lasów. Większość wróciła w ciągu następnych dni, kiedy Powstanie zaczęło krzepnąć.
Wybuch w Warszawie zaalarmował najwyższe czynniki niemieckie w Berlinie i Monachium, włączywszy Rastenberg w Prusach Wschodnich, gdzie znajdowała się główna kwatera na front wschodni - i gdzie przebywał wówczas Hitler. Dyktator niemiecki wydał początkowo rozkaz zmobilizowania całej siły lotniczej na wschodzie, aby kompletnie zbombardować Warszawę, ale zdano sobie sprawę, że oprócz wojska było w niej 23.000 Niemców. Był to personel administracji okupacyjnej i tzw. Volksdeutsche, obywatele polscy, którzy wybrali stan "etnicznych Niemców" i współpracowali z okupantem. Aby zniszczyć Warszawę, Hitler zadecydował wysłać do niej specjalnie utworzony korpus, którego dowódcą został generał SS Erich von dem Bach-Zelewski. W czasie powojennego procesu w Norymberdze twierdził on, że był wychowany na Pomorzu "w polskiej tradycji". W czasie Powstania nie używał części "Zelewski" swojego nazwiska.
Kiedy wybuchły pierwsze strzały Powstania, na przedmieście wschodnie Saska Kępa dochodziły już patrole sowieckie. Wycofały się one natychmiast, zapewniając napotkanych powstańców o szybkim powrocie. Ten "powrót" odbył się dopiero 12-go września, kiedy Armia Czerwona zajęła prawy brzeg Wisły a Powstanie na lewym brzegu właściwie dogorywało.
Zajęcie przez AK dużych obszarów Warszawy ułatwiło Niemcom, do pewnego stopnia, ostrzeliwanie całych obszarów przez ciężką artylerię i bezkarne bombardowanie przez lotnictwo. Większość ludności żyła w piwnicach, chociaż niektóre dzielnice - na północy i południu - na początku były oszczędzane.
Plan von dem Bach'a przewidywał najpierw otwarcie przejazdu do mostów na Wiśle, a później stopniowe pobicie Powstania dzielnica po dzielnicy. Towarzyszyło temu bezwzględne traktowanie ludności cywilnej, którą wypędzano z domów i często używano jako "ochronę" atakujących czołgów albo piechoty. Wielu mężczyzn było rozstrzelanych. Kiedy Bór zaczął pertraktacje o "poddaniu się z honorem" na początku października, Powstanie trzymało się tylko w Śródmieściu, które miało żywność na trzy dni. Piwnice były pełne rannych, dla których brakowało lekarstw i bandaży.
Na początku dowództwo Powstania spodziewało się wydatnej pomocy Sprzymierzonych, włączywszy przysłanie polskiej brygady spadochronowej z Anglii i użycie polskich eskadr RAF do obrony stolicy. Takie nadzieje okazały się niemożliwe do wykonania z powodu wielkiej odległości dzielącej Warszawę od baz angielskich i amerykańskich. Zresztą oddziały polskie na Zachodzie były podporządkowane taktycznie wyższym dowódcom angielskim i polski sztab główny nie decydował o ich użyciu. Stalin kategorycznie odmówił prośbie Londynu o używanie sowieckich lotnisk, aby ułatwić zrzuty broni z Anglii i Włoch. W okresie sierpień-wrzesień, z lotnisk we Włoszech, dokonano szeregu nocnych akcji zrzutowych dla Warszawy, w których uczestniczyły załogi polskie, angielskie i południowo-afrykańskie. Zrzutów dokonywano z niewielkiej wysokości, na odpowiednio oznakowane znakami świetlnymi placówki w różnych dzielnicach miasta. Loty Sprzymierzonych do Warszawy charakteryzowały się dużymi stratami w samolotach, a zasobniki często spadały na tereny niemieckie. W końcu zrzutów zaprzestano. W połowie września pojawiły się nad niektórymi dzielnicami Warszawy małe samoloty sowieckie tzw. Kukuruźniki, latające prawie nad dachami domów i zrzucające broń, amunicję i żywność - bez spadochronów. 18. września 1944 r. został dokonany dzienny zrzut z dużej wysokości. Nad Warszawę nadleciało ponad 100 amerykańskich bombowców i kiladziesiąt myśliwców, które startowały w Anglii i lądowały na lotniskach sowieckich. Tylko nikła część zrzutu trafiła w ręce powstańców.
Bór, jako dowódca, i Pułkownik Monter (Antoni Chruściel), dowódca okręgu Warszawy, kilkakrotnie prosili o pomoc sowiecką, przez Londyn i bezpośrednio przez radio albo używając gońców, którzy przeprawiali się przez Wisłę do wojsk sowieckich. Większość z tych wysiłków nie spotkała się z odpowiedzią.
Powstanie przeciągało się bez żadnej pomocy. Samoloty sprzymierzonych z załogami angielskimi, polskimi, kanadyjskimi, południowo-afrykańskimi i, pod koniec, amerykańskimi, zrzucały broń, amunicję i lekarstwa, które często trzeba było odbijać z terenów nieprzyjaciela. W dzielnicach opanowanych przez Powstanie, administracja powstańcza kierowała rozdawaniem żywności, gaszeniem pożarów, ratowaniem zasypanych przez bomby i pociski artyleryjskie. Wiele oddziałów AK, włączywszy ten, do którego należałem, uczestniczyły w tej akcji. Oprócz oddziałów tzw. "szturmowych", sytuacja z bronią i amunicją była ciągle dramatyczna. Drukowano plakaty pokazujące trupią czaszkę w hełmie niemieckim z napisem: "Każdy pocisk, jeden Niemiec". W przerwach akcji, jak wypady albo obrona przed masowymi natarciami, broń była na ogół na barykadach, których załogi oddawały ją następnej zmianie.
Chłopcy i dziewczęta, którzy zaczęli Powstanie, nieprzyzwyczajeni do prawie stałych wybuchów, widoku krwi i trupów, krzepnęli. Kilkunastoletnie dziewczyny prowadziły całe korowody przez kanały, których coraz częściej używano. Kilka tysięcy zdrowych i rannych opuściło w ten sposób Stare Miasto, które padło po trzech tygodniach walk. Napięcie walk dostatecznie ukazuje meldunek von dem Bach'a z 28-sierpnia, w którym prosi o przysłanie mu "pełnej doświadczonej dywizji" twierdząc, że "decydujące rozstrzygnięcie może być osiągnięte tylko przez piechotę i oddziały saperów walczących w głębokich piwnicach i w ruinach domów... Mamy 150 strat dziennie w walkach o domy Starego Miasta."
O świcie 16 września, oddziały 9-go pulku 3-ej dywizji Ludowego Wojska Polskiego dowodzonego przez Generała Zygmunta Berlinga zaczęły się przeprawiać przez Wisłę na teren Czerniakowa. Była to tak długo oczekiwana odsiecz dla konającej Warszawy.
"Berlingowcy" byli przeważnie zmobilizowani na terenach wschodniej Polski po wejściu Armii Czerwonej. Wielu z nich mówiło po białorusku, większość nigdy nie widziała dużego miasta - a teraz patrzyła na ruiny. Ich dowódca, major Łotyszonok, mówił po rosyjsku. Obserwatorzy artylerii, którzy przyszli z nimi, nadawali radiogramy, prosząc o wsparcie, ale napływ wojska z Saskiej Kępy ustał pod nawałami ognia niemieckiego. Żołnierze w polskich mundurach, uzbrojeni po zęby w broń sowiecką, nie byli szkoleni w walce ulicznej. Wielu było oszołomionych. W porównaniu z nimi, my AK-owcy, uważaliśmy się za weteranów. (Znajdowałem się tam wtedy w Zgrupowaniu Radosław, w resztkach harcerskiego batalionu Zośka, do którego w grupie 10 kolegów z plutonu 101 zgłosiliśmy się na ochotnika. Tylko czterech z nas przeżyło walki na Czerniakowie.)
Lądowanie "Armii Berlinga", aby zasilić Powstanie, miało charakter kompletnej improwizacji. Nie było ani podstawowego rozpoznania ani przygotowania. Berlingowcy po prostu przeprawili się przez Wisłę - i znaleźli w piekle wybrzeża czerniakowskiego. W ciągu tygodnia walk w ciasnym terenie, stracili około 500 zabitych i rannych. Reszta poszła do niewoli. Radosław ocenił sytuację jako beznadziejną i żeby uniknąć poddania się wyprowadził 200 osób (w tym połowa rannych) kanałem na Mokotów, południowy skraj Powstania. Cztery dni później, Niemcy otworzyli na Mokotów huraganowy ogień i przypuścili szturm z kilku kierunków. Ci, którzy przeżyli gwałtowne walki dostali się do niewoli lub dotarli do Śródmieścia po makabrycznym 14-godzinnym przemarszu przez kanały. Po raz pierwszy w Powstaniu, członkowie AK wzięci do niewoli na Mokotowie traktowani byli jak jeńcy wojenni według Konwencji Genewskiej, prawo, które AK zdobyła walką. Był to jedyny ruch oporu w Europie potraktowany w ten sposób.
Już w czasie wojny okazało się, że lądowanie na lewym brzegu Wisły, gdzie dogorywało Powstanie, było raczej maskowaniem sowieckich zamiarów niż konkretnym wysiłkiem uratowania Warszawy. Kiedy bito się jeszcze na Czerniakowie, 1-sza Armia Polska pod dowództwem sowieckim, dostała rozkaz obrony "na linii stałej". Poświęcenie żołnierzy Berlinga nie miało znaczenia. Taka polityka zadowoliła Zachód, a szczególnie Anglię, która przestała oskarżać Moskwę o bezczynność. Premier Winston Churchill, zabierając głos przed parlamentem (House of Commons) w dniu 5-go października twierdził, że Rosjanie nie mogli zrobić więcej z powodu fortyfikacji niemieckich na Wiśle. Takie fortyfikacje zostały zbudowane przez Niemców dopiero po upadku Warszawy. W nowym porządku świata, dla Anglików i Amerykanów Polska należała do "strefy sowieckiej".
Po Mokotowie padł na północy Żoliborz, i w końcu Śródmieście stolicy, skąd powstańcy szli do niewoli w zwartych szeregach. W obozie przejściowym w Skierniewicach powstańcy z Mokotowa maszerowali do wagonów zabierających ich do niemieckich "Stalagów" nie jak pobita armia, ale skandując "AK Hura!" Po wojnie władze komunistyczne oskarżały AK o wybranie niewoli zamiast przejścia przez Wisłę do sił sowieckich, co było w rzeczywistości niewykonalne.
Andrew Borowiec
Andrew Borowiec podczas pracy
(wywiad z ministrem spraw zagranicznych Tunezji)
- zdjęcie współczesne
opracował: Wojciech Włodarczyk
Copyright © 2007 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.