Powstańcze relacje świadków
Powstańcze wspomnienia Henryki Zarzyckiej-Dziakowskiej
Prolog
Henryka Zarzycka-Dziakowska,
ur. 10.11.1927 w Warszawie
żołnierz AK ps. "Władka"
łącznika-sanitariuszka batalionu AK "Parasol"
ciężko ranna 28.08.1944 ul. Długa
Szpital Jeniecki Stalag IVB Zeithein
nr jen. 299838
Wstęp
Urodziłam się w Warszawie 10 listopada 1927 r. Dzieciństwo było szczęśliwe. W rodzinie poza mną był o 4,5 roku starszy brat Marian. Mama, Marianna zajmowała się domem i wychowaniem dzieci. Ojciec, Henryk w wieku 16 lat był w Legionach, należał do PPS. Ojciec miał piękny głos, gdyby rodzice mogli go kształcić być może zrobił by karierę artystyczną jak młodszy od niego Fogg. Rodzice mieli na imię Maria i Henryk, a my ich dzieci Henryka i Marian. Mieszkaliśmy w Śródmieściu przy nieistniejącym już dziś pl. Kazimierza.
Matka mojego ojca pochodziła ze Śląska, gdzie mówiono po niemiecku. Ojciec już w 1937 r. kazał uczyć się niemieckiego swemu synowi Marianowi, bardzo mu się to potem przydało, gdy weszli Niemcy, znał już dobrze ten język. W momencie wybuchu wojny miałam 12 lat. Poszłam wtedy do 7 klasy. Przerwaną wojną naukę kontynuowałam na kompletach.
Ojciec i brat już od 1941 r. podjęli bardzo czynną działalność konspiracyjną w "Gurcie". Ojciec wychowywał się wśród warszawskich Żydów i w związku z tym mówił po żydowsku. Po utworzeniu getta. Korzystając z faktu, że pracował w transporcie, wielokrotnie przywoził na teren getta rybki. Pod rybkami ukryte były połcie świniaków a często broń. Myślę, że gdyby ojciec dłużej pożył, otrzymałby od Żydów medal Sprawiedliwy wśród Narodów.
Brat został skierowany przez organizację do pracy na kolei. Mówiąc dobrze po niemiecki i ubrany w mundur, łatwo mógł dostać się do kolejowej infrastruktury. Do jego zadań należało między innymi minowanie torów przy pomocy dynamitu. Ja byłam w Szarych Szeregach - "Żbikach" działających przy Gurcie. Brat mając do mnie pełne zaufanie często wykorzystywał mnie do różnych działań konspiracyjnych. Działałam w Małym Sabotażu, roznosiłam ulotki i nie tylko. Przybrałam pseudonim "Władka" dla uhonorowania gen. Władysława Sikorskiego, którego darzyłam ogromnym szacunkiem.
Pamiętam jak dziś kilka zdarzeń z tego okresu. Pewnego dnia szłam ulicą Miedzianą niosąc peem niezbyt starannie opakowany w papier. Naprzeciw mnie szedł patrol żandarmerii uzbrojony w "durszlaki". Po drugiej stronie ulicy w pewnej odległości ode mnie szło 2 uzbrojonych chłopaków z obstawy. Sztywna z emocji przeszłam obok patrolu. Tym razem się udało. Miałam wtedy 14-15 lat.
Bibułę przenosiła bardzo często - w teczce lub tornistrze. Pewnego dnia szłam z kolegą ulicą Złotą. Oboje nieśliśmy sporą ilość bibuły. Zagadaliśmy się i nie zauważyliśmy, że raptem na ulicy zrobiło się zupełnie pusto - łapanka. Podszedł do nas cywil w kapelusiku z piórkiem i kazał wejść do bramy. U mnie jakby nic nie znalazł ale u kolegi tak. Chłopak tak strasznie się zdenerwował, że dosłownie rozjechały mu się nogi i zsunął się po ścianie na ziemię. Niemiec (lub Volksdeutsch) chyba się nad nami zlitował. Gdy do bramy wszedł żandarm i krzyknął, żebyśmy szli do czekającej na zewnątrz budy, "nasz" Niemiec stwierdził, że my tu mieszkamy i kazał nam iść do domu. Pamiętam jak dźwigałam mojego kolegę po schodach. Nie zapukaliśmy do żadnego z mieszkań na piętrze ale po prostu usiedliśmy na słomiance. Gdy z mieszkania wyjrzeli lokatorzy i chcieli nas zabrać do środka powiedziałam: "Ludzie nie będziemy was narażać, my z tej łapanki". Po pewnym czasie uspokoiło się i wróciliśmy do domu. Kolejny raz los był łaskawy.
Zbliżał się sierpień 1944. Mama, żyjąc w ustawicznym napięciu nerwowym, nabawiła się poważnej choroby. Przy jej leczeniu bardzo pomógł nam wuj Antoni Przybytniak - Tolek. Zawiózł mamę na Saską Kępę, gdzie mieszkał ożeniony z Polką Wietnamczyk, który stosował medycynę wschodnią: specjalne mieszanki lecznicze oraz masaże. Jemu (i oczywiście wujowi) mama zawdzięczała powrót do zdrowia. Na czas kuracji umieścił ją w swoim mieszkaniu na Boduena 1. Tam troskliwie zajmowały się ją sąsiadki. Dzięki temu pod koniec lipca mama już chodziła.
Ojciec i brat spodziewając się wybuchu powstania ustalili miedzy sobą, że ja zostanę w domu i będę opiekowała się mamą. Nie było to zgodne z moimi planami. Nie miałam zamiaru przesiedzieć czasu czynnej walki z wrogiem w domu.
Powstanie rozpoczęło się tuż obok miejsca gdzie mieszkałam - na pl. Napoleona (obecnie pl. Powstańców Warszawy). Uczestniczyłam w nim od samego początku. W piwnicy nalewałyśmy benzynę do butelek i przygotowane do użycia nosiłyśmy chłopcom na balkony. Widziałam pierwszych rannych. Brakowało mi wtedy 3 miesięcy do ukończenia 17 lat.
Drugiego dnia powstania spotkałam trochę starszą ode mnie koleżankę Niuśkę Pieślak (która po wojnie wyszła za mąż za jednego z chłopców z "Parasola" - Bogdana Woźniaka ps. "Szarak"). Widząc jak się błąkam bez przydziału powiedziała: "Zostaw w spokoju Mariana (mojego brata) i chodź ze mną do "Parasola" i tak zawędrowałyśmy na Wolę. Z witryny rozbitego sklepu zabrałam ze sobą oprawiony w jedwab z różyczkami śliczny panieński pamiętnik. Postanowiłam zapisywać w nim dzień po dniu to co przeżyłam w czasie powstania. Część wpisów uzupełniłam w czasie nieco późniejszym, przebywając w obozie jenieckim. Uzupełnienia i uwagi są zawarte w nawiasach.
Henryka Zarzycka-Dziakowska
opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz
Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.