Powstańcze relacje świadków
Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"
Anglia
|
PŁYNIEMY NA WYSPY BRYTYJSKIE
Rankiem, po nocy spędzonej w obozie przejściowym w Calais, zrobiono nam wczesną pobudkę, dano śniadanie, kazano zabrać bagaże i poprowadzono wąskim trapem na niewielki statek, którym mieliśmy popłynąć do Dover. Tu poinstruowano nas, jak zachowywać się na statku, pokazano gdzie są kamizelki ratunkowe, no i jeszcze raz przypomniano, że mamy bezwzględnie słuchać zarządzeń kapitana i załogi. Zakazano też gromadzenia się przy jednej burcie, by nie powodować przechyłu statku.
Morze nie było wzburzone i tylko lekko kołysało naszym stateczkiem. W pomieszczeniach pod pokładem było ciasno i duszno, więc zdecydowałem się zostać na pokładzie. Bardzo byłem ciekaw kraju dwóch z moich ulubionych autorów - Dickensa i Conan Doyla, twórców "Pana Pickwika" i Sherloka Holmesa.
Po jakichś trzech godzinach ukazały się nam białe skały klifów, a później miasto i port Dover. Przybiliśmy do nadbrzeża kraju, który miał stać się naszą przystanią na nieokreślony czas i gdzie miały rozstrzygnąć się nasze dalsze losy. Wyokrętowanie przebiegło bardzo sprawnie i zabrawszy baraże poszliśmy do stojącego niedaleko pociągu, który choć podobny do tego, jaki nas dowiózł do portu zaokrętowania, był jednak jakiś inny.
Już na początku zauważało się, że tory są węższe, wagony inne, jakieś bardziej staroświeckie, podobne do starych wagonów austriackich, jakie jeździły w Polsce na bocznych liniach. Ale ku naszemu zaskoczeniu, we wszystkich wagonach siedzenia były miękkie, a klasa trzecia nie istniała, więc oficerów usadzono w pierwszych, a resztę wojska - w drugiej klasie.
Jechaliśmy dość długo, aż dojechaliśmy do Londynu, gdzie samochodami ciężarowymi przywieziono nas na inny dworzec, skąd pojechaliśmy do Thetford w hrabstwie Norfolk, gdzie znajdował się obóz, mający być dla nas krótkim postojem, przed przeniesieniem do właściwego miejsca postoju całego pułku.
Jechaliśmy ciężarówkami przykrytymi plandekami, tak że nie wiele widzieliśmy okolicy. Szczęśliwie obóz był blisko miasteczka, tak że obiecywaliśmy sobie obejrzenie miasta zaraz po zakwaterowaniu.
THETFORD
Był to typowy obóz, jakich setki postawili w czasie wojny Anglicy i składał się ze zbudowanych z falistej blachy baraków, tzw. "beczek śmiechu", dość luźno rozrzuconych w rzadkim sosnowym lasku. Obóz miał swoją stałą obsadzę i mieliśmy w nim pozostać prze parę dni, by następnie zostać przerzuceni do właściwego obozu.
Chyba dla wszystkich z nas znalezienie się na Wyspach było wielką zmianą. Tu wszystko było inne od tego, do czego byliśmy przyzwyczajeni, szczególnie ostatnimi laty. Już sam klimat, który po Włoszech był dla nas bardzo zimny. Wszyscy "wbiliśmy się" w zimowe mundury i założyliśmy swetry, choć "Angole" - jak żołnierze nazywali nazwali tuziemców - plażowali nad brzegiem, znajdującej się blisko obozu, rzeczki i paradowali tylko w koszulach.
Poważniejszymi problemami były lewostronny ruch kołowy i język którego z wyjątkiem mnie nikt w naszym oddziale nie znał. Był jeszcze jeden problem: miejscowa waluta. Dostaliśmy bowiem żołd w funtach, szylingach i pensach! Jeden funt to było 20 szylingów, a jeden szyling miał wartość 12 pensów. Pojawiały się też - w lepszych sklepach - ceny w gwineach, ale takich nominałów nie było. Natomiast wszyscy musieli uwierzyć, że gwinea to 21 szylingów. Nic więc dziwnego, że wszyscy gubili się w cenach i musiałem im wiele spraw wyjaśniać, choć i ja sam miałem z tym sporo trudności. Ten "mętlik walutowy" miał trwać dość długo, nim do niego wszyscy przywykliśmy.
Pobyt w obozie pod w Thetford trwał koło tygodnia, może dziesięciu dni. Dla mnie, te dni były bardzo pracowite, gdyż - obok tłumaczenia spraw służbowych, miałem zajęcie przy tłumaczeniu dla różnych szarż, które chciały robić drobne zakupy, lub zapoznać się z systemem pieniężnym, dzielącym się na funty, szylingi i pensy. W dodatku, ten cały system nie przystawał do dziesiętnego. Co tu dużo mówić, ja sam gubiłem się w tym, choć z literatury i podręczników angielskiego co nieco o tym wiedziałem.
Po załatwieniu jakiś formalnych spraw załadowano nas na samochody ciężarowe i przewieziono do obozu innego, leżącego w hrabstwie Suffolk, niecałe trzy mile od miasta Bury St.Edmonds. Obóz nosił nazwę "Livermere Camp" i był w lesie, w którym "rozrzucone" były blaszane baraki.
LIVERMERE CAMP KOŁO BURY ST. EDMONDS
Moim pierwszym zadaniem, zaraz po zakwaterowaniu się, było towarzyszenie komendantowi grupy kwatermistrzowskiej, przy wizycie u burmistrza (niestety już dzisiaj nie pamiętam jego nazwiska ani imienia, burmistrza), by złożyć mu kurtuazyjną wizytę, oraz u komendanta policji by wiedział, do kogo ma zwracać się w wypadku, gdyby któryś z ułanów znalazły się w konflikcie z prawem. Ostatnia wizyta, która złożyliśmy było odwiedzenie pani Mould, prezeski - powstałego w Bury - komitetu opieki nad polskimi żołnierzami. Następnie, już sam, odbyłem rozmowy z kierownikiem poczty, by załatwić prawo odbioru przesyłek adresowanych do całej jednostki. Poza tym załatwiliśmy stałą komunikację autobusową między obozem a miastem.
W klika dni po zakwaterowaniu się w Livermere Camp nasz oddział dostał motocykl. Była to BESA 600, którą teraz miałem jeździć w sprawach służbowych do Bury i do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Brandon, gdzie mieściło się dowództwo naszej Brygady. Tam zawoziłem i stamtąd przywoziłem służbową pocztę.
Moje kontakty z panią, Mould stały się częste, gdyż utrzymanie służbowych kontaktów ze wszystkimi Anglikami, związanymi z naszym tu pobytem, należało do moich obowiązków, a prze nią miałem dojście do wszystkich ważnych obywateli miasta.
Dzięki państwu Mould poznałem wiele osób i zacząłem być zapraszany do prywatnych domów, gdyż ludzie byli ciekawi, kim jesteśmy, skąd przybyliśmy na Wyspę i czy długo zostaniemy. Dzięki tym kontaktom poznałem sporo młodzieży, tak, że zaczynałem czuć się tu swojsko.
W mieście były trzy kina, których repertuar zmieniał się, co trzy dni. Dzięki temu mogłem każdego dnia obejrzeć inny film. Szczególnie jedno kino mnie interesowało, gdyż w nim wyświetlano nowości. Poza tym chodzenie do kina miało ten plus, że dawało możliwość obejrzenia filmu raz po razie, nie płacąc za to. Póki siedziałem w kinie nikogo nie obchodziło jak długo siedzę, a to pozwalało na lepsze wsłuchanie się w dialogi i przyswojenia sobie języka.
Szczęśliwym zbiegiem okoliczności okazało się, że rodzinny dom Boba Burgess'a - jednego z moich angielskich przyjaciół z Rzymu - jest w Elmswell, oddalony o parę mil od Bury St. Edmunds. Zatelefonowałem tam i przedstawiłem się. Okazało się, że Bob pisał o mnie i jako przyjaciel Boba zostałem zaproszony przez jego siostrę i jej męża na weekend.
Bez trudności otrzymałem przepustkę i zostawiwszy w kancelarii pułkowej numer telefon, pod którym będę, pojechałem tam na sobotę i niedzielę. Był to, mój pierwszy od lat, dwudniowy pobyt w prywatnym domu gdzie byłem traktowany jako gość. Na sobotniej kolacji było parę osób z sąsiedztwa i atmosfera była bardzo rodzinna. Mąż siostry Boba był oficerem lotnictwa i dowiedziawszy się, że byłem w czasie wojny w lotnictwie i to w okupowanej Polsce, bardzo zainteresował się "działalnością" lotniczą AK, a szczególnie tym, co opowiadałem o pracy dla "Duralu".
Chyba pierwszy raz gospodarze i goście, którzy tam byli, usłyszeli cokolwiek o tym, co w czasie wojny działo się w Polsce i jaki był nasz wkład w zwycięstwo. Wiedziano o polskiej armi stacjonującej w Wielkiej Brytanii i na Bliskim Wschodzie, ale o roli AK, a w szczególności naszego wywiadu, nie wiedziano nic.
Do Elmswell jeździłem wielokrotnie, szczególnie później, kiedy przyjechał zwolniony do cywila Bob. Po jego powrocie odziedziczyłem, będący jego własnością, porządny cywilny garnitur, który po tych paru lata spędzonych przez niego w wojsku, okazał się dla niego za wąski, a na mnie pasował jak ulał. No, ale by w nim "paradować" musiałem poczekać jakiś czas, gdyż polski regulamin zabraniał nam, żołnierzom, noszenia cywilnych ubrań.
PRZYJAZD PUŁKU
Na początku września zjechała do Bury St. Edmonds reszta pułku. Płynęli statkiem na około Europy. Cała ta ich podróż trwała przeszło dwa czy tygodnie, a pogoda jesienna nie była najlepsza, więc marzyli, by wreszcie znaleźć się na kwaterach, wypakować rzeczy i położyć się na normalnym, nie kołyszącym się, łóżku. Wraz z oficerami naszej grupy kwatermistrzowskiej pojechałem przywitać ich na dworcu kolejowym w Bury. Przed dworcem czekały, zamówione dla wojska, miejskie autobusy, a na bagaże - wojskowe ciężarówki, z angielskiego miejscowego garnizonu. Jednym słowem pełen luksus.
Dla większości żołnierzy, szczególnie dla tych, co szli z Korpusem od Sowieckiej Rosji było to wejście w zupełnie inny świat. Niby była to Europa, taka jaką była Italia, ale już lewostronny ruch był dla nich zaskoczeniem, a obóz rozlokowany w lesie, niektórym kojarzył się z łagrami. Najłatwiej adaptowali się do nowych warunków Ślązacy i Pomorzanie z armii niemieckiej. Dla tych ze wschodu był to zbyt wielki przeskok i czuli się trochę zagubieni, co wyczuwano się w rozmowach z nimi i pytaniamiach jakimi mnie zasypywali. Byłem tutaj już jakiś czas przed nimi i byłem tym, który znał język tego kraju. Było dla mnie zaskoczeniem, że tak niewielu oficerów umiało się porozumieć po angielsku w najprostszych sprawach. Jedynie pułkownik i adiutant podobno mówili po angielsku, ale nigdy ich nie słyszałem mówiących.
Organizacja i życie w obozie uległo teraz przeobrażeniu, gdyż skończyły się prywatne kwatery, jak to było w Italii, a pojawiły baraki, które przydzielano poszczególnym sekcjom, czy plutonom. Do mojej połówki baraku przydzielono mi dwóch podchorążych, którzy zjawiali się w pulku po ukończeniu podchorążówki broni pancernej w Galipoli.
Jednym był Maciek Wiernicki, były żołnierz AK, a drugim "stary korpuśniak" Konrad - zwany Kundziem, a którego nazwiska dziś już nie pamiętam. Był z nas najstarszy wiekiem, przed wojną był zawodowym kapralem Wojska Polskiego i służył w placówce kontrwywiadu w Okopach św. Trójcy. W Korpusie zdał maturę i, już po ustaniu działań wojennych, podchorążówkę w Galipoli. Druga połowa baraku, ku naszej radości, została pusta, tak, że mogliśmy swobodnie rozmawiać.
Tu muszę wyjaśnić, że już po moim wyjeździe do Wielkiej Brytanii, do pułku przedzielono sporo nowych podchorążych, główne byłych akowców. Byli wśród nich kaprale, plutonowi, a nawet wachmistrzowie podchorąży, tak że dowództwo pułku zdecydowało się na zorganizowanie "kasyna podchorążych". Jedzenie mieliśmy dostawać z kuchni żołnierskiej, nie podoficerskiej, ale nie musieliśmy stać w kolejce do kuchni i jeść z menażek, gdyż w powstałym "kasynie podchorążych" były talerze, sztućce oraz ... ordynansi, którzy przynosili nam w termosach jedzenie z kuchni żołnierskiej, oraz podawali do stołu na talerzach, tak jak to się działo w kasynie oficerskim, czy podoficerskim.
W początku października miałem wywrotkę na motocyklu i trochę potłukłem się, tak że lekarz pułkowy zabronił mi, przez jakiś czas, jeździć motocyklem. W tej sytuacji, przywożenie i odwożenie poczty do Brandon, przejął ode mnie goniec pułkowy, który oswoił się już z ruchem lewostronnym. Drobne sprawy, które musiałem załatwiać w mieście, mogłem spokojnie załatwiać jeżdżąc uruchomioną przez miasto linią autobusową łączącą obóz z Bury St. Edmond's.
Korzystając z tego, że miałem mniej obowiązków, postanowiliśmy z Jurkiem Renckim -wziąć przepustki i pojechać do Londynu, by rozejrzeć się w możliwościach studiowania, oraz "skoczyć" do Plymouth, gdzie Zosia Biernacka, miłość Jurka, pełniła służbę WRNS, czyli w Kobiecej Służbie Królewskiej Marynarki Wojennej. Dostaliśmy przepustki i pojechaliśmy.
W Londynie, poszliśmy na Slone street, do YMCA, gdzie można było tanio przenocować i coś zjeść. Po załatwieniu, w Londynie, spraw bytowych, udaliśmy się do polskiego biura, które zajmowało się sprawami cywilnej edukacji żołnierzy. W spisie wydziałów polskich na uczelniach angielskich Jurek znalazł dla siebie ekonomię i nauki społeczne. To, co mnie interesowało, to znaczy studia filmowe czy fotograficzne były, ale ... tylko z wykładowym angielskim i nie przewidywano na nich stypendiów. A jak studiować bez jakiegoś zabezpieczenia finansowego?
Na drugi dzień wzięliśmy pociąg do Plymouth, gdzie spotkaliśmy się z Zosią. Już dzisiaj nie pamiętam, czy byliśmy tam dzień czy dwa. W każdym razie, w drodze powrotnej spędziliśmy dzień w Londynie, no i wróciliśmy do pułku, gdzie praktycznie nie było dla nas zajęcia.
Korzystając z dużej ilości wolnego czasu, zacząłem chodzić na lekcje angielskiego, które dawał mi w Bury znajomy państwa Mould. Równocześnie codziennie chadzałem do kina, co pozwalało mi na lepsze osłuchanie się z językiem angielskim, oraz poznawać elementy warsztatu filmowego. Jeśli oglądany film był ciekawy, to zostawałem na następny seans, jako, że w Anglii nie było obowiązku opuszczenia kina po seansie i kupiwszy bilet można było siedzieć do końca ostatniego seansu.
WIZYTA W POLSKIM DYWIZJONIE TRANSPORTOWYM RAF
Jednego dnia poszedłem z przedwojennym porucznikiem ułanów, z którym byliśmy w Murnau w jednej drużynie w bloku "G", na wizytację miasta Bury St. Edmonds, w którym on nie był od przyjazdu, gdyż, nie znając ani słowa po angielsku, w ogóle nie wychodził poza teren obozu.
Zwiedzając miasto zaszliśmy do jednego z lepszych pubów w Bury, gdzie natknęliśmy się na polskich lotników, z dywizjonu transportowego, którzy zobaczywszy "ułanów" z II-go Korpusu, bardzo się ucieszyli i wzięli nas z miejsca pod swoją "opiekę". Już w bardzo dobrych nastrojach daliśmy się porwać i ... "wylądowaliśmy" w kasynie oficerskim, w odległej o kilka mil od miasta bazie lotniczej. Tam kontynuowaliśmy, w liczniejszym gronie, niszczenie alkoholi.
Już dobrze po północy nasz "gospodarz" przypomniał sobie, że rano ma oblot swojego "Lancaster'a", w którym właśnie skończono remont. Dano nam, więc jakąś kwaterę i obiecano obudzić skoro świt, byśmy wzięlić udział w oblocie.
Obudzono nas koło piątej rano i zaprowadzono do samolotu. Przyznaje, że z wielkim podnieceniem czekałem na to, by znaleźć się w powietrzu, w samolocie, o którym wiele czytałem i słyszałem. Poza tym, miał to być mój pierwszy lot bojowym samolotem.
Mój towarzysz pułkowy, przedwojenny kawalerzysta, który całą wojnę spędził w niewoli, w Murnau, pozostał w środkowej części kadłuba, kiedy mnie, jako należącego do korpusu lotnictwa, zaproszono do kokpitu, gdzie pozwolono przycupnąć na niezajętym miejscu dla radiooperatora. Kiedy znaleźliśmy się na wysokości przelotowej pozwolono mi zająć miejsca między pilotami, bym mógł obserwować ich pracę, oraz, przez oszklony dziób samolotu, oglądać tereny wschodniej Anglii, nad którymi przelatywaliśmy.
Po minięciu linii brzegowej, nawigator wycofał się ze swojego miejsca w dziobie samolotu, a pilot, czyli dowódca samolotu, zezwolił bym zajął jego miejsce, by móc lepiej obserwować morze i niebo przed nami. Moje zachwyty nad widokami zostały jednak zakłócone tym, co zaczął wyczyniać samolot. W pewnym momencie poczułem, ze fotel ucieka spode mnie, horyzont unosi się gwałtownie, a fale morskie zaczynają przybliżać się w szybkim tempie.
Trwało to chwilę, gdyż następnie jakaś siła wcisnęła mnie w fotel, na którym siedziałem, a horyzont zaczął uciekać w dół i nie był już w poziomie, tylko stanął prawie w pionie, natomiast ja poczułem, że jestem mocno wciskany w fotel. Od tego momentu "sztuczki" z horyzontem trwały nieprzerwanie, a mnie to wciskało w fotel, to odrywało do niego. Tym wszystkim "zjawiskom" towarzyszył zmieniający się ryk silników.
Kiedy wreszcie powróciliśmy do normalnego lotu, pilot zakomunikował nam, że próby skończono pomyślnie i wracamy do bazy, na śniadanie. Po wylądowaniu mój kolega porucznik, gdy stanął na ziemi, ukląkł i ucałował ją, przysięgając, że nigdy więcej nie wsiądzie do samolotu.
Trzeba odnotować, że był to jeden z ostatnich lotów jaki wykonali piloci tego dywizjonu, gdyż niedługo po tym zdali sprzęt i zostali zdemobilizowani. W tydzień później spotkałem się z nimi w tym samym pubie, w którym się poznaliśmy, by wypić po szklaneczce pożegnalnej whisky. Dywizjon oddawał maszyny, a ich czekała demobilizacja.
KAMPANIA BURACZANA
Krótko po pojawieniu się całego pułku w Bury, skierowano nasz pułk do prac polowych, czyli do wykopków buraków na sąsiadujących z Liveremre farmach. Nas podchorążych też zagoniono do tego. Praca była ciężka i, co tu dużo mówić, ogłupiająca. Przywożono nas na pole i każdy dostawał jedną bruzdę, z której trzeba było wyrwać z ziemi buraki, obciąć nacie i rzucić oczyszczony korzeń na kupkę.
Szczęśliwie po jednym czy dwóch dniach zabrano mnie od tej ogłupiającej pracy i dostałem polecenie jeżdżenia z kierowcą Anglikiem po różnych farmach, na których pracowali nasi żołnierze, dowożąc im prowiant. Wolałem to od zbierania buraków, a poza tym miałem ćwiczenia w konwersacji angielskiej, gdyż kierowca półciężarówki był bardzo gadatliwy i ciekaw, co to za ludzie, ci nowo przybyli do Bury żołnierze.
Po tygodniu czy dwóch, skończyła się "kampania buraczana" i życie wróciło do szarej codzienności. Codzienności wyczekiwania, co z nami będzie. Ale mnie przybyło nowe zajęcie: zostałem gońcem motocyklowym pułku. Dosiadałem motocykl BSA-600, za ciężki dla mnie.
Teraz, każdego dnia, jechałem do odległego o 30 mil Brandon, gdzie mieściło się dowództwo brygady. Tam zawoziłem raporty i wracałem z pocztą przeznaczoną dla dowództwa. Później jechałem do Bury i załatwiałem wszystkie sprawy pułku w urzędach miejskich, czy na policji. Przy tej okazji poznawałem sporo osób i zacząłem być zapraszany, kiedy nie byłem służbowo w mieście, na piwo do pubu, by opowiadać o tym skąd wzięły się te nowe oddziały polskie w Wielkiej Brytanii i czemu nie wracamy do kraju.
POWSTAJE "POLSKI KORPUS PRZYSPOSOBNIENIA I ROZMIESZCZENIA"
CZYLI
POLISH RESETELMENT CORPS (PRC)
Już na początku naszego pobytu do W. Brytanii, mówiono o rozmowach prowadzonych między Rządem Polskim na emigracji a władzami brytyjskimi, co do przyszłości Armii Polskiej znajdującej się na terytorium Zjednoczonego Królestwa. W końcu ogłoszono o rozwiązaniu WP w Wielkiej Brytanii i powołaniu w to miejsce Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia, który miał wejść w skład armii brytyjskiej.
Wszyscy żołnierze polscy, którzy pragnęli pozostać na zachodzie, zgłaszaliby do niego swój akces, a pozostali mieli być odesłani do Polski i dopiero tam zdemobilizowani.
Wojsko podzieliło się na dwa obozy: pierwszy tworzyli ci, którzy decydowali się pozostać na Zachodzie, oraz drudzy - zdecydowanych wracać do Kraju. Do pierwszych należeli głównie ci, co przeszli przez sowieckie łagry, lub mieli rodziny w Wielkiej Brytanii, czy gdzieś na zachodzie, lub liczyli na lepsze życie na zachodzie, niż to, które mogło czekać ich w Kraju. Za powrotem do Kraju optowali głównie ci, którzy nie obawiali się represji ze strony komunistów, mieli silne powiązani rodzinne, lub po prostu nie widzieli dla siebie życia po za Krajem.
Dyskusje na tematy pozostania, czy powrotu, toczyły się dosyć ostro, tym bardziej, że optujący za zostaniem na zachodzie, zarzucali tym, co chcieli wracać do Kraju tendencje komunistyczne, lub nawet zdradę idei Wolnej Polski.
Należałem do sporej grupy niezdecydowanych, ale skłaniających się raczej do pozostania na Zachodzie. Brałem pod uwagę dwa kierunki - Kanadę lub Australię, czy Nową Zelandię. Co prawda, to listy z domu nie były zdecydowanie namawiające do powrotu, ale wyczuwałem, że rodzice chcieliby bym jednak wrócił.
POLSKI KORPUS PRZYSPOSOBIENIA I ROZMIESZCZENIA
Pierwszym realnym sygnałem powstawiania PRC, (czyli Polskiego Korpusu Przysposobienia i Rozmieszczenia) było pojawienie się w pułku brytyjskiego chorążego - Stanton'a, oraz polskiego kaprala, po kursie języka angielskiego, który teraz miał prowadzić kurs angielskiego dla żołnierzy i podoficerów pułku. Ale poza tym, to życie toczyło się normalnym trybem.
Pierwszym "rewolucyjnym" wydarzeniem, wynikającym z naszej przynależności do PKPiR, była sprawa ukarania, za jakieś wykroczenie, ułana, którego postawiono do raportu i skazano na tydzień, czy dwa aresztu. W tę sprawę, niespodziewanie, wmieszał się chorąży Stanton, stwierdzając, że coś takiego, jak raport karny i areszt na terenie jednostki jest niezgodny z regulaminem Armii Brytyjskiej, któremu obecnie podlegaliśmy jako część składowa Armii J. K. Mości.
Powołano więc, zgodnie z regulaminem armii Jego Królewskiej Mości, sąd, w którego skład wchodził adiutant pułku, jako przewodniczący, oraz jeden oficer, jeden podoficer oraz ułan w charakterze oskarżonego. Oskarżał oficer oświatowy a bronił jeden z kaprali. Stanton był przedstawicielem dowództwa brytyjskiego. Ja występowałem w tym procesie jako tłumacz Stantona. Oczywiście nie było już mowy o areszcie pułkowym, tylko o brytyjskim karnym obozie wojskowym (detetion barracks), gdyż w armii brytyjskiej czegoś takiego jak areszt pułkowy, nie było.
Rozprawa odbyła się w dowództwie pułku i ułana skazano, zgodnie z "królewskim regulaminem wojskowym", na dwa tygodnie karnego obozu. Teraz powstała sprawa dostarczenia delikwenta do miejsca odbywania kary. Ten "zaszczyt" odwiezienia skazanego i przekazanie go w ręce straży więziennej, przypadł mnie jako jedynemu podoficerowi mówiącemu po angielsku. (W książeczce wojskowej miałem wpisany stopień "sargent".)
Wyruszyłem z delikwentem następnego ranka pociągiem do Londynu, gdzie mieliśmy przejechać na inny dworzec by złapać pociąg, którym mieliśmy dojechać do miejsca przeznaczenia. Skazany jechał chyba bez pasa, ale w spinaczach i miał tylko chlebak z przyborami do mycia. Ja jechałem w pasie z szelkami i w spinaczach, czyli ubrany tak jak na służbie. Nie powiem, by rola konwojenta mnie odpowiadała, ale rozkaz to rozkaz.
Gdy znaleźliśmy się w obozie karnym w Gilingham(?), zobaczyłem takie same baraki jak w Livermere Camp, a między nimi, na dużym placu, ostro ćwiczące wojsko. Towarzyszył temu ostry krzyk komend wydawanych przez podoficerów i odgłos wojskowych butów uderzających o twardą powierzchnie placu.
W kancelarii przyjął nas starszy sierżant, który spisał personalia ułana, podpisał pismo przejęcie więźnia i poprosił bym posłużył za tłumacza w czasie pierwszych czynności przejmowania aresztanta. Dzięki temu mogłem przyjrzeć się całej procedurze, jaką przechodził delikwent przyjmowany do brytyjskiego wojskowego wiezienia, oraz podtrzymać na duchu trochę przerażonego ułana.
Podoficerowie, którzy zajęli się nowoprzybyłym, wymagali od aresztanta, by wszystkie czynności wykonywał precyzyjnie i w czasie nie dłuższym od regulaminowego. Każde opóźnienie powodowało powtórzenia czynności tak długo, póki delikwent nie wykonał jej w regulaminowym czasie. Szczęśliwie "mój podopieczny" zmieścił się w czasie już za drugim razem, więc zabrano go "na rejon".
Przed odjazdem poprosiłem chorążego z komendy obozu, by mieli wzgląd na naszego ułana, który nie znał języka. Obiecano mi, że będą mieli wzgląd na to, jeśli wykaże się chęcią współpracy ze służbą obozową. Kiedy po dwóch tygodniach pojechałem po niego, okazało się, że dawał sobie doskonale radę i nie sprawiał kłopotów. Sam delikwent nie był tak entuzjastycznie nastawione do pobytu w karnym obozie, ale stwierdził, że nie było najgorzej.
br>
* * *
Świadomość żołnierzy, że przyszedł moment, w którym trzeba będzie zdecydować się, czy chcą pozostać na zachodzie, czy też wrócić do Kraju, spowodowała pewien ferment. Korpus oficerski w pułku składał się głównie z oficerów, którzy przeszli przez łagry sowieckie i mieli zrozumiałą obawę, czy wręcz niechęć, znalezienia się, de novo, pod panowaniem komunistów.
Natomiast większość ułanów stanowili Ślązacy, Pomorzanie i Poznaniacy, którzy przyszli z armii niemieckiej. Tych ciągnęło do domów i rodzin. Także wielu oficerów, szczególnie tych, którzy spędzili wojnę w Oflagach, jak i ci z AK, którzy jeszcze w niewoli nawiązali kontakty z rodzinami w Kraju, skłaniało się do powrotu.
Natomiast większość tych, którzy przeszli przez sowieckie łagry czy zsyłkę, oraz ci, których rodziny zostały na terenach teraz włączonych do ZSRR, raczej nie myślało o powrocie pod "sowieckie panowanie" . Ci, którzy już zdołali nawiązać kontakt z rodzinami w Kraju, coraz częściej decydowali się na zgłoszenie do repatriacji.
Powrotowi sprzeciwiało się dowództwo biorąc to za zdradę i sprzeniewierzenie się idei, która przyświecała Korpusowi, że wojsko ma wrócić wolnej Polski jako całość a nie jako poszczególne jednostki. Uważali też, że obecna Polska to "republika sowiecka", a nie wolny Kraj. Głoszono też, że wojna między Sowietami a Zachodem jest nieunikniona i lada chwila wybuchnie. Zwolennicy tej hipotezy uważali tych, którzy decydowali się na powrót pod sowieckie panowanie za zdrajców.
Natomiast władze brytyjskie, które demobilizowały swoją armię, potrzebując ludzi do pracy, chciały jak najprędzej pozbyć się z wysp Polaków, których demobilizacja spowodowałaby "zatkanie" rynku pracy i zwiększyła bezrobocie, które już zaczynało dawać o sobie znać.
KOMISJA LABOUR OFFICE
W tym czasie zjawiła się w pułku komisja Labour Office celem zapoznania, tak dowództwa jak i żołnierzy, z możliwościami i warunkami pracy na terenie UK, oraz szkolenia zawodowego. Brałem udział w pracach tej grupy jako tłumacz przedstawicieli Labour Office, co pozwoliło mi na doskonałe zapoznanie się ze wszystkimi perspektywami, jakie stały przed nami.
Sytuacja nie była łatwa, gdyż na terenie UK czekano na powrót dawnych pracowników, którzy teraz wracali z wojny, więc związki zawodowe sprzeciwiały się przyjmowaniu do pracy demobilizowanych Polaków. Anglicy robili więc wszystko, by jak najwięcej ludzi wyjechało do Polski lub do dominiów, gdzie czekano na Polaków z otwartymi ramionami. Ale w dominiach, jeśli dawano pracę, to jeśli nie było się wysokiej klasy fachowcem, daleko od ośrodków przemysłowych, przy ciężkich pracach fizycznych.
Natomiast ambicją polskiego korpusu oficerskiego było zatrzymanie jak największej ilości ludzi, gdyż liczono na ewentualny konflikt zbrojny z Sowietami.
Jednego dnia, w czasie trwania prac komisji, przyszedł do mnie ułan z naszego plutonu i mojej sekcji. Pokazał swoje podanie o urlop, które złożył w kancelarii pułku, a na którym była odmowna decyzja, podpisana przez adiutanta pułku, z adnotacją: "Ze względu na zgłoszenie się na wyjazd do Kraju, odmawia się". Było to naruszenie rozkazu brytyjskiego, zakazującego szykanowania, lub wywierania presji na żołnierzy, by pozostali na emigracji i nie decydowali się na wyjazdu do Polski.
Podszedłem do biorącego udział w komisji adiutanta i zapytałem, czemu łamie obowiązujące nas rozkazy brytyjskie. Doszło do nieprzyjemnej wymiany zdań między mną, który wyraził zgodę na urlop ułana, a oficerem oświatowo-politycznym pułku, który w komisji reprezentował dowództwo. W rezultacie ułan dostał urlop, a ja uzyskałem opinię zwolennika repatriacji i niechęć dowództwa.
Krótko po tym zajściu zostałem odkomenderowany do kancelarii majora Round'a(?)., który wraz z chorążym Stantonem reprezentowali brytyjską armię w naszym pułku.
W KANCELARII BRYTYJSKIEGO OFICERA ŁĄCZNIKOWEGO
Pierwsza moja praca u majora R. polegała na towarzyszenie mu w wyjazdach do stajni wyścigowych, rozsianych w okolicach New Market. Tam poszukiwaliśmy zatrudnienia dla kilku polskich starszych oficerów kawalerii. Między nimi był olimpijczyk - mjr. Królikiewicz, którym zainteresowało się kilka stajni. Jak odbyły się dalsze rozmowy między kierownikami stajen a zainteresowanymi, nie pamiętam. W każdym razie kilku z nich zostało w New Market na dobrych posadach. Jeśli dobrze pamiętam, to jednym z nich był właśnie major Królikiewicz.
W czasie tych rozmów częstowano nas trunkami, których major nie odmawiał. Później, po paru wizytach u kierowników stajni, kiedy trzeba było wsiąść do samochodu i jechać do Livermere, major zdecydował, że przed otworzeniem drzwi do samochodu odbędzie się test trzeźwości, polegający na przejściu jak najdalej krawężnikiem szosy, nie tracąc równowagi. Ten z nas, który przejdzie najdłuższy odcinek, będzie prowadził. Muszę przyznać, że major był na ogół lepszy ode mnie.
Jednego dnia zjawili się w pułku dwaj panowie z Londynu, poszukujący krawca mogącego kroić i szyć fraki. Okazało się, że nasz "pułkowy krawiec", który na co dzień zajmował się przerabianiem mundurów dla oficerów, przed wojną pracował we Lwowie czy w Warszawie w zakładzie krawieckim szyjącym fraki i smokingi.
Zaprowadziłem tych "interesantów" do niego i po krótkiej rozmowie zlecili mu uszycie fraka dla jednego z nich i to w tempie dwóch czy trzech dni. Materiał i dodatki mieli ze sobą, tak że krawiec od razu wziął miarę i zabrał się do roboty. Na drugi dzień była przymiarka, a trzeciego dnia frak był gotowy, a zleceniodawcy bardzo zachwyceni. W rezultacie tego "zwycięstwa", krawiec został w ciągu paru dni zdemobilizowany i pożegnał się z pułkiem.
Ale nie zawsze zdarzały się takie okazje. A jak się zdarzały, to czasem były odrzucane. Przykładem może być sprawa starego chorążego, który służył jeszcze w gwardyjskim pułku ostatniego cara. Otóż przyszła oferta w hotelu "Savoy" w Londynie na stanowisko głównego portiera i szefa boy'ów hotelowych. Miał to być starszy człowiek, o odpowiedniej prezencji. Pożądane było, by kandydat miał liczne medale wojskowe , poza tym kandydat musiał znać jako tako angielski, francuski i jeszcze jeden język europejski. Pensja nie była wysoka, ale hotel zapewniał lokum i wyżywienie, oraz liberię. Gwarantowano też mieszkanie i emeryturę oraz opiekę na starość.
Kiedy to przeczytałem stwierdziłem, że jest to akurat posada dla naszego chorążego, który miał wspaniałą posturę, sumiastego wąsa i jako tako władał niemieckim, włoskiem, troszkę francuskim no i rosyjskim (w czasie pierwszej wojny służył jako wachmistrz w rosyjskim gwardyjskim pułku kawalerii). Gorzej było z jego angielskim, ale przedstawiciele "Savoy", po spotkaniu z nim, jakoś się tym nie przejmowali. Okazało się jednak, że pan chorąży poczuł się urażony samą tą propozycją i wręcz zarzucił mnie, że go obraziłem. Krzyczał wręcz, że on szlachcic, ziemianin, mający 20 ha ornej ziemi na Wileńszczyźnie takiej oferty nawet słyszeć nie chce, że go obrażam takimi propozycjami. No cóż, poszedłem jak zmyty.
Kilkanaście lat później, będąc w Londynie i szukając jednego z kolegów zajrzałem do jednego z polskich klubów, gdzie spotkałem pana chorążego, pracującego w charakterze odźwiernego i szatniarza. Na pewno nie miał warunków dawanych mu przez "Savoy". Kiedy mu się przypomniałem ofertę pracy w "Savoy", oświadczył, że tu pracuje dla swoich, a nie dla obcych. No i tu bywają oficerowie. Niestety, oficerowie nie tylko bywali w lokalach, ale i pracowali, jako barmani, kelnerzy i pomywacze.
br>
* * *
Z chwilą powstania PRC poprosiłem rodzinę, by listy przesyłała nie do Elmswell, ale wprost na adres pułku . Z ich listów wyczuwałem, że chcieli bym wrócił do kraju, ale robili to delikatnie, tak, bym nie czuł jakiejś presji z ich strony.
Tymczasem moje wizyty w przedstawicielstwach Australii i Kanady nie zadawalały mnie. Proponowane warunki emigracyjne oraz miejsca pracy nie bardzo mnie odpowiadały. Kanada chciała pracowników dla terytoriów północnych, a Australia gdzieś w interiorze, lub terytoriach podrównikowych. Ci koledzy, którzy jeszcze z Italii wyjechali do Kanady byli niezadowoleni, gdyż głównie kierowano ich na północne terytoria do prac, które uprzednio wykonywali jeńcy niemieccy.
Tymczasem w listach z domu pisano mi, że z dostaniem się na studia nie będę miał problemów i że pragnęliby byśmy wszyscy byli znów razem. Ale najważniejszą dla mnie była rozmowa z prof. Jerzym Hryniewieckim, który na przełomie roku 1946-7 przyjechał z Polski do Londynu i przywiózł dla mnie, obok bezpośrednich wieści o rodzicach, paczuszkę od nich z domowym nugatem, który uwielbiałem.
Spotkałem go w Hotelu "Marble Arch" w Londynie, gdzie odbyliśmy dłuższą rozmowę, w której opowiedział mi o rodzicach, o ogólnej sytuacji w Kraju, oraz możliwościach studiowania. I to od niego, dowiedziałem się po raz pierwszy, że w Krakowie jest jakaś szkoła filmowa i że nie powinienem mieć kłopotów w dostaniem się do niej.
W jego opowieściach życie w Kraju nie było tak straszne, jak opisywała nam prasa emigracyjna, a możliwości studiowania były nieograniczone. Mimo to, jeszcze wtedy nie byłem zdecydowany na powrót, co mu szczerze powiedziałem. W każdym razie rozmowa ta skłoniła mnie do poważniejszego brania pod uwagę ewentualnego powrotu do Kraju.
GIBRATAR BARRACKS
Krótko przed gwiazdką zostałem odkomenderowany z grupą ułanów do "Gibraltar Barracks", czyli brytyjskiego ośrodka szkolenia żołnierzy piechoty, znajdującego się w Burry. Tam mieliśmy przygotować część obozu do przyjęcia nowych rekrutów. Obóz znajdował się blisko miasta, a dowództwo i kadra mieszkała w budynkach murowanych. Nas, tak jak przybywających angielskich rekrutów, umieszczono w t. z. w. "beczkach śmiechu", czyli normalnych blaszanych barakach.
Tymczasem zrobiło się mroźno i stwierdziliśmy, że przydział węgla i drzewa dawny przez brytyjskie kwatermistrzostwo nie zapewnia właściwej, według nas, temperatury w kwaterach. Ułani, jako żołnierz frontowy znający stare wojskowe zasadę, że jak "nie będziesz brał, nie będziesz miał", a jak "nie będziesz kradł, nie będziesz jadł", zaczęli podkradać opał spod angielskich barków oraz "znajdować" drewno w lasku, w którym stały baraki.
Zostałem wezwany przez dowódcę "Gibraltar Baracks" i wysłuchałem kilku cierpkich słów na temat "rozprężenia w oddziale". Szczęśliwie udało mi się przekonać przełożonego, że są to starzy żołnierze frontowi czekający na demobilizację, którzy przez ostanie lata byli w ciepłym klimacie, a poza tym wszyscy mają nawyki frontowe w "dawaniu sobie rady", więc jak im zimno to biorą opał skąd się da. Moje tłumaczenie zostało przyjęte i ... dostałem zgodę pułkownika na to, by ułani mogli zbierać susz leśny, a oprócz tego dostaliśmy trochę więcej węgla z przydziału.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Gibraltar Barracks do Liveremere Camp, podziękowano nam za pracę i życzono szczęśliwego powrotu do domów. Nie prostowałem, że wielu z tych ułanów nie wiedziało gdzie są ich rodziny i czy w ogóle istnieje jakiś "ich dom".
NIETYPOWA GWIAZDKA 46 ROKU
Na dwa dni przed Świętami dostałem telefonogram od Gustawa Radwańskiego, przedwojennego drużynowego 16 WDH, który całą wojnę był pilotem RAF i z którym zaraz po skończeniu wojny spotkaliśmy się w Niemczech. Gustaw zatelefonował do pułku i prosił bym zjawił się na wigilijne spotkanie dawnych członków 16-tej WDH, które miało się odbyć u niego w domu, w Londynie. Na kartce, na której telefonista zapisał treść zaproszenia, był też podany adres londyński Gustawa, oraz uwaga, że koszty przejazdu pokrywa zapraszający Dostawszy zgodę dowództwa pojechałem do Londynu.
W Londynie okazało się, że pod podanym adresem nie mieszka i nigdy nie mieszkał żaden fly lieutenant Gustaw Radwański. Znalazłem się w kłopocie, gdyż w fonogramie było powiedziane, że mam przyjechać na koszt zapraszającego, więc trochę mi brakowało na kupno powrotnego biletu. Kiedy bezradny stałem na ulicy, podszedł do mnie policjant i spytał, czy mam jakiś problem i czy mógłby mi pomóc. Powiedziałem, że miałem być u starszego kolegi z gimnazjum, który był kapitanem RAF-u i że pod adresem podanym w fonogramie taki nie mieszka, a teraz nie wiem co mam robić. Policjant gdzieś zatelefonował z najbliższej budki telefonicznej i po chwili zjawił się samochód policyjny, do którego mnie zaproszono. Policjant siedzący koło kierowcy zaczął rozmawiać przez radio z wozami patrolującymi rejony, gdzie znajdowały się ulice o nazwie "Rose in", prosząc o dowiedzenie się czy mieszka tam pod takim to a takim numerem polski kapitan RAF, oczekujący gościa. Okazało się, że w wielkim Londynie było kilka czy kilkanaście "Rose in", więc trwało to jakiś czas, zanim zgłosił się wóz, który potwierdził, że w jego rejonie mieszka taki kapitan i czeka na takiego to a takiego plutonowego podchorążego. Okazało się, że było to na drugim końcu Londynu. Ale policjanci już mnie nie wypuścili. Zmieniłem po drodze kilka radiowozów, a ten ostatni podwiózł mnie pod właściwy adres. Policjant wysiadł ze mną i upewniwszy się, że to ja byłem tym oczekiwanym gościem, życzył nam miłych Świąt.
U Gustawa było nas kilku z przedwojennej 16 WDH. Zjedliśmy u Gustawa lekki lunch oraz pogadaliśmy o dawnych czasach i naszej obecnej sytuacji oraz planach życiowych. Rozmowa była taka wspomnieniowa, o szkole, drużynie harcerskiej i okupacji, no i trochę o planach, które były raczej naszymi pobożnymi życzeniami, a nie konkretnymi planami. Gdzieś koło piątej towarzystwo zaczęło się rozchodzić do domów, a ja zostałem jeszcze jakiś czas i pojechałem na dworzec, chcąc złapać ostatni pociąg do Newmarket, skąd miałem pociąg do Bury. Według mego planu powinienem być w pułku koło siódmej trzydzieści, no ewentualnie trochę później.
br>
* * *
Pociąg który złapałem na Liverpool Station, był ostatnim jadącym do New Market, gdzie miałem przesiadkę do Bury. Wszystko byłoby ładnie, gdyby nie to, że pociąg którym jechałem, zaczął spóźniać się co groziło, że mogę nie złapać ostatniego pociągu, by zdążyć na koniec Wigilii w pułku. I stało się! W Newmarket byłem pięć minut po odjeździe ostatniego pociągu do Bury.
Znalazłem się w nieprzyjemnej sytuacji, gdyż nie miałem gdzie się zatrzymać, ani jak dostać się do Bury. Okazało się, że w takiej samej sytuacji było nas sześciu pasażerów: czterech angielskich żołnierzy jadących do Bury, starszy mat z Navy i ja.
Zaczęliśmy zastanawiać się, co dalej robić. Stacja była niewielkim domkiem i położona dość daleko od szosy, a poza tym liczyć na znalezienie okazji "na łebka" w taki dzień, było problematyczne. Szczęśliwie poczekalnia na stacji nie była zamykana, więc mieliśmy dach nad głową, a kominek dawał szanse, przy znalezieniu opału, na ogrzanie się, czekając do 5-tej rano na pierwszy pociąg do Bury. Inicjatywę podjęła "starszyzna frontowa", czyli angielski sargent i ja. Pozostała czwórka byli to młodzi rekruci, robili to, co im polecaliśmy.
Zadaniem numer jeden było zdobycie opału, dla rozpalenia ognia w kominku oraz materiałów na podpałkę. Rozpoczęło się więc poszukiwanie wszystkiego, co dało by się spalić, nie dewastując budynku stacyjnego i jego otoczenia. Szczęśliwie w jednym koszy na śmiecie znaleźliśmy jakieś gazety, a resztę opału stanowiły resztki rozpadającego się płotu.
Było to niewątpliwie naruszenie czyjejś własności, ale wytłumaczyliśmy młodzieży, że nasze działanie zmusi wreszcie właściciela rozpadającego się płotu do postawienia czegoś porządniejszego. Następnie wszyscy zgłosili, co mieli do jedzenia. Nie było tego wiele, ale zebrało się małe co-nie-co. Znalazła się też menażka - termos z herbatą, tak mogliśmy napić się czegoś gorącego. Znalazła się też mała buteleczka alkoholu, którą rozlaliśmy sprawiedliwie, by "uświęcić" nasze nocowanie na stacji New Market.
By nie usnąć opowiadaliśmy sobie różne nasze przeżycia i przygody. Z okresu wojny, i nie tylko. Tak przetrwaliśmy do odjazdu pierwszego pociągu do Bury, gdzie pożegnałem się z towarzyszami tej niebanalnej nocnej biesiady gwiazdkowej i piechotą dotarłem do Livermere Camp.
ZIMA STULECIA
Zima przyszła niespodziewanie, ze śnieżycami i mrozami jakich nie było na wyspach brytyjskich od wielu, wielu lat. Pierwszy śnieg spadł w końcu grudnia, a ostry mróz przyszedł trochę później. Życie zostało sparaliżowane, gdyż drogi i tory zostały zasypane śniegiem, a bardzo silny mróz, jakiego nie było od dawien dawna, spowodował pękanie rur wodociągowych i zatykanie się rur gazowych wytrącającą się z gazu smołą. Zużycie elektryczności wzrosło powyżej możliwości produkcyjnych elektrowni, a linie przesyłowe rwały się przez zbytnie kurczenie się przewodów na skutek wyjątkowo niskich temperatur.
W obozie mieszkańcy blaszanych baraków, wypaliwszy przydziałowy węgiel, zbierali w lesie chrust i nim dogrzewali kwatery. Węgla, którego dostawaliśmy do ogrzewania pomieszczeń nie dostarczano, gdyż składowany na hałdach zamarzł i trzeba go było rozkruszać, a nie było do tego sprzętu. Zresztą gorsze kłopoty mieli mieszkańcy miast i osiedli, gdzie pozamarzały, biegnące po wierzchu rury kanalizacyjne, albo słabo zabezpieczone rury wodociągowe.
Były też kłopoty w energią elektryczną, gdyż pękały kable przesyłowe, które nie były przystosowane do 20 - stopniowych długotrwałych mrozów. Zamarzały też rury gazowe, biegnące po wierzchu budynków. W ogóle, Wielka Brytania zamarzała. A z nią pułk, którego życie ograniczało się do szukania przez ułanów wiatrołomów w otaczającym obóz lesie.
Ci, których było na to stać, jechali do miasta do kina, czy pubu, by tam spędzić przyjemnie czas i gdzie było w miarę ciepło. Szczególnie, kiedy strzeliło się małą szklaneczkę whisky, lub ginu. Ale mimo wszystkich wysiłków rano, w baraku, stojący koło piecyka kubeł z wodą był wypełniony lodem. W tych warunkach życie w obozie zamierało, grupując się jedynie tam, gdzie było jako tako do wytrzymania, to jest w pubach, lub kinie, w mieście.
My, jak i wszyscy mieszkańcy Wyspy, odetchnęliśmy dopiero po paru tygodniach, kiedy wróciła łagodna, normalna angielska zima.
SZPITAL
Mrozy szczęśliwie się skończyły, kiedy dostałem boleści brzucha i poszedłem do lekarza pułkowego, który zbadawszy mnie z miejsca wypisał mi rozkaz wyjazdu do szpitala, orzekając zapalenie ślepej kiszki. Skierowanie dostałem do polskiego szpitala wojskowego w Didington, w środkowej Anglii.
Pojechałem pociągiem do Londynu, gdzie miałem przesiadkę i znalazłem się w podobnym do naszego obozie, tylko że blaszane baraki, t. z. w. "beczki śmiechu" , były o wiele większe niż nasze.
Po zbadaniu przez lekarza zostałem zaprowadzony do pomieszczenia, gdzie zmieniono mi mundur polowy na niebieskie ubranie szpitalne i dano pidżamę. Następnie zaprowadzono do baraku, w którym leżało ze trzydziestu "delikwentów" i położono do łóżka, polecając czekać na obchód lekarski.
Zjawił się nie jeden lekarz, ale spora ich grupa, otaczająca starszego pana, którego tytułowano profesorem. Po obchodzie sanitariusz powiedział mi, że był to sam profesor pułkownik Sokołowski, który za parę dni będzie mnie operował.
Wyznaczonego dnia znalazłem się sali operacyjnej, w której było cztery czy pięć stanowisk operacyjnych, gotowych do przyjęcia delikwentów. Tego dnia miały to być wyrostki. Kiedy wszyscy "delikwenci" leżeli na stołach a lekarze operatorzy stali przy stołach, wszedł profesor pułkownika i dano usypiające zastrzyki.
Kiedy się obudziłem, podszedł do mnie sanitariusz i o coś zapytał. Po chwili zjawił się lekarz, by sprawdzić jak się czuję i jako że odpowiadałem przytomnie, odszedł.Pod wieczór miałem kolejne badanie lekarskie, tym razem był to sam profesor - pułkownik, który przyjmował relacje lekarzy z naszego stanu pooperacyjnego. Moja rekonwalescencja szpitalna trwała tydzień, a może dziesięć dni. Po tym terminie dostałem rozkaz wyjazdu, na powrót do jednostki.
Tym razem na dworzec podwiózł mnie samochód szpitalny. Kiedy odjechał i brałem się za swój niewielki bagaż, podszedł do mnie policjant i spytał, czy jestem ze szpitala i na co leżałem . Kiedy powiedziałem , że miałem operację ślepej kiszki, polecił bym nie nosił bagaży, bo on po mnie przyjdzie i wsadzi mnie do wagonu. Tak też się stało. I nie dość, że wniósł mój bagaż, ale zobowiązał konduktora, by Londynie wezwał policjanta i przekazał mu mnie pod opiekę. Tak też się stało i policjant wsadził mnie do autobusu jadącego do Bury St. Edmonds.
PUŁK KORPUSU PRZYSPOSOBIENIA I ROZMIESZCZENIA
W czasie mojego pobytu w szpitalu pułk bardzo "zangliczał". Obok pułkownika R. i chorążego S. Pojawił się angielski porucznik, który prowadził naukę języka angielskiego na wyższym poziomie. Przypadkiem odkryłem, bo nie chwalił się tym, że doskonale mówił po polsku. Później pojawił się jeszcze jeden porucznik, chyba też znający trochę polski.
Krótko po powrocie dostałem rozkaz objęcia funkcji oficera kasynowego w Rougham(?) Camp, obozie dla oficerów jadących do Polski. Dotychczasowy oficer kasynowy dostał dwa tygodnie urlopu i miałem go zastąpić. Chciał nie chciał, dostałem rozkaz i pojechałem.
OFICER KASYNOWY
Jak nazywał się ten obóz, już nie pamiętam. Zdaje mi się że Brandon, ale nie dam za to głowy. W każdym razie zawieziono mnie tam i przedstawiono oficerowi, którego miejsce miałem zająć na następne dwa tygodnie. On przedstawił mi szefa kuchni, który przedtem pływał kiedyś na m\s Sobieski, a teraz chwilowo tu objął kuchnię. Drugim był szef baru, który jak mnie powiedziano, został nim, gdyż był abstynentem.
To co mi bardzo odpowiadało to to, że będę miał swój osobny pokój, tuż przy sali jadalnej i kuchni, oraz że będę miał do swojej wyłącznej dyspozycji picup'a, by jeździć nim w sprawach kasyna i po zakupy. Był też ordynans kasynowy, który wyłącznie mnie polegał. Posiłki jadłem przy stole dowództwa z wyjątkiem śniadań które wcześniej przynoszono mi z kuchni do pokoju. W pokoju miałem też telefon do mojej dyspozycji, co pozwalało kontaktować się dostawcami i ... nie tylko.
Praktycznie pracę zaczynałem razem kuchnią, czyli koło szóstej, a kończyłem koło dziesiątej wieczorem, kiedy oficjalnie zamykano bar. Ale nie narzekałem, bo byłem w sumie wolnym człowiekiem, którego nikt nie pytał co robi, czy i gdzie jedzie, lub kogo przyjmuje u siebie na kwaterze.
Pod koniec mojego szefowaniu w kasynie, kiedy nastały ciepłe burzowe dni, zatelefonował do mnie jeden z dostawców mleka, oznajmiając, że nie ma umówionej ilości baniek, gdyż w dwóch mleko skwasiło się. Powiedziałem mu, że je wezmę, ale za pół ceny. Zgodził się. Wsiadłem więc w samochód i pojechałem do niego. W bańkach było wspaniałe, tłuste zsiadłe mleko. W obozie włożono bańki do chłodni, a po obiedzie wywieszono w kasynie kartkę, że jest w sprzedaży zsiadłe mleko. Frekwencja była taka, że kasa baru wzbogaciła swój fundusz.
Tuż przed końcem mojej służby w kasynie zjawił się Janek Zdzienicki, czyli por. Polny, nasz bezpośredni dowódca z okresu powstania i współjeniec w obozie w Murau. Robił wrażenie jakby mnie unikał. Czemu? - nie wiem.
Parę dni później zdałem obowiązki oficera kasynowego i wróciłem do Livermere Camp i do tego co jeszcze pozostało z pułku. Nie było to już wojsko, ale zbiorowisko ludzi, z których jedni czekali na powrót do Kraju, a drudzy szukali zaczepienia się na Wyspie. Pozostali rozglądali się, nie bardzo wiedząc za czym.
Anglicy starali jakoś pomóc tym co zostawali w Wielkiej Brytanii, lub chcieli jechać do krajów anglosaskich, prowadząc kursy języka angielskiego. Jeden z takich kursów dla początkujących prowadził oficer Anglik, który mówił po polsku, tak jak ja. Kiedy zorientowałem się o tym, prosił bym zachował dyskrecję.
W tym czasie podjąłem decyzję o powrocie do Kraju, o czym zameldowałem w dowództwie. Powodem tej decyzji były dwie wiadomości: pierwsza, że mimo pewnych "wejść" jaki miałem nie ma mowy bym dostał na terenie UK jakąkolwiek pracę w filmie; a druga to wiadomość z domu, że jest szansa na studia filmowe w Polsce, bylebym przyjechał do Kraju przed październikiem.
To zdecydowało, że zgłosiłem się na powrót do Kraju.
Marek Tadeusz Nowakowski
Marek Tadeusz Nowakowski, ur. 01.04.1926 r. w Warszawie ppor. czasu wojny Armii Krajowej ps. "Abba" Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy" nr jen. 102331 |
Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.