Powstańcze relacje świadków

Wojenne wspomnienia Marka Tadeusza Nowakowskiego - żołnierza z "Lawy"


Żegnaj Brytanio - 1947 rok








Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331




EDYNBURG

         Okres oczekiwania na skierowanie do obozu repatriacyjnego dla żołnierzy poświęciłem na oglądanie filmów, gromadzenie literatury filmowej oraz składaniu wizyt pożegnalnych w angielskich domach, z którymi byłem zaprzyjaźniony, oraz kupowanie tego wszystkiego czego nie było w Kraju, a było potrzebne w domu, jak pewne przyprawy, kawę i herbatę. Uzupełniałem też cywilną bieliznę i ubranie.
         Wreszcie przyszedł dzień, w którym opuściłem Livermere i to co pozostało po 7 Pułku Ułanów Lubelskich i pojechałem do obozu przejściowego dla repatriowanych żołnierzy, gdzie miałem czekać na transport do Kraju.
         W połowie lipca znalazłem się w obozie tranzytowym koło Edynburga,. z którego droga wiodła już tylko na statek do Polski, chyba, że ktoś się załamał i zdecydował na pozostanie w Wielkiej Brytanii. Ale o czyś takim tu nie słyszałem. Zresztą tych parę dni, jakie tam pozostawałem nie sprzyjało zbytnio kontaktom pomiędzy repatriantami. Każdy z nas zajęty był swoimi sprawami, by jeszcze coś kupić, do kogoś napisać, przepakować bagaże, nim odda się na transport do portu.
         19-go lipca wezwano mnie do dowództwa i mianowano jednym z kwatermistrzów odchodzącego na drugi dzień transportu, którym i ja miałem popłynąć do Kraju. Nie bardzo mi to odpowiadało, bo i nie wiedziałem, na czym ta funkcja będzie polegała,. ani nie chciało mi się jeszcze na odjezdnym bawić w wojsko. Ale rozkaz był rozkazem, więc powiedziałem tylko sakramentalne: "Według rozkazu!" i przygotowałem rzeczy do wyjazdu na drugi dzień rano.
         Tego jeszcze dnia po południu, przywieziono na nadbrzeże w porcie, przy którym stał wielki transportowiec wojskowy, przebudowany ze statku pasażerskiego. Nim weszliśmy na pokład, musieliśmy przejść kontrolę celną. Celników wypadało po dwóch, czy trzech na jednego z nas, bo była to ekipa, która miała odprawiać transport na drugi dzień.
         Mnie "wziął na warsztat" starzy wiekiem celnik, który nim przystąpił do odprawy spytał się czy jadę do mamy, a gdy powiedziałem że nie tylko, to spytał o ojca i rodzeństwo. Zaczął pytać co mam w workach. Powiedziałem, że w tym wielkim mam zapasowy mundur, ubranie cywilne, bieliznę wojskową i cywilną i tak dalej. W walizce też były rzeczy osobiste, książki i drobiazgi. Natomiast o tym małym powiedziałem, że mam brudne rzeczy oraz trochę kawy i herbaty. Celnik spojrzał na mnie i z pełną powagą stwierdził: "Kawa, herbata i trochę brudnej bielimy." Po czym zrobił znaczek dokonanej odprawy. O to, co mam w chlebaku nawet nie zapytał.
         Na pokładzie odbyła się odprawa i dowiedziałem się, że mam być kwatermistrzem kabin oficerskich i rodzinnych, oraz piątego pokładu, tego, na którym miałem koję. Piąty pokład był w dziobowej części okrętu i znajdował się na samym dole. Prowadziły do niego w miarę szerokie, ale strome schody. Nie sprawiało mi przyjemności to, że aby wyjść na pokład musiałem pokonać cztery poziomy schodów. Jedno co sobie załatwiłem, bo byłem przecież pierwszy, to wybrałem sobie koję, aby była tuż przy schodach. Ta piwnica pod linią wodną statku jakoś mi nie odpowiadała. Była to niska rozległa przestrzeń, której część była zajęta przez trzypiętrowe koje, a część przeznaczona dla hamaków, wiszących teraz w formie złożonej i robiących na mnie wrażenie zwisających z sufitu śpiących nietoperzy.
         Zostawiwszy pod koją swój podręczny bagaż, poszedłem na pokład. Idąc na górę wąskimi schodami raptem wyobraziłem sobie, jak może odbywać pokonywanie tych schodów w momencie alarmu, kiedy znalezienie się na ich szczycie jest warunkiem na zachowanie życia. Ten obraz powstały w mojej wyobraźni popsuł mi pierwszy, prawie euforyczny nastrój spełnienia marzeń chłopięcych o byciu marynarzem. Zacząłem rozumieć tych, którzy cierpią na klaustrofobię.
         Kiedy znalazłem się na pokładzie, zameldowałem się u głównego kwatermistrza. Razem poszliśmy do szefa stewardów, Anglika, z którym miałem od tej pory współdziałać. Razem obeszliśmy pokłady kabinowe, nad którymi miałem być szefem kwatermistrzem. Zostałem przez niego przedstawiony stewardom pokładów, jako tłumacz i arbiter w wypadku jakiś nieporozumień. Szef stewardów objaśnił mi moje obowiązki. Nie były one wielkie, gdyż lista pasażerów już była zrobiona, stewardzi wiedzieli gdzie kto będzie spał, tak że moje zadanie miało polegać na pomocy tym, którzy słabo znali lub wcale nie znali angielskiego, oraz interwencja w razie jakichś nieporozumień między pasażerami. Kolację żołnierską dostaliśmy do menażek, na pokładzie i takie było zakończenie tego pierwszego dnia płynięcia do Kraju. Nie miałem prawa korzystać z posiłków z kuchni dla pasażerów kabin, , ale z baru II-giej klasy, jeśli byłem zaproszony przez któregoś z pasażerów kabin, mogłem skorzystać.
         Następnego dnia od rana zaczął się ruch, kiedy zajechały samochody z bagażami repatriantów. Bagaże wyładowano i ustawiano według oznakowań umieszczonych na każdej walizce czy worku. Dzięki temu, kiedy jakiś czas później zajechały samochody z repatriantami, każdy wiedział gdzie szukać swoich "maneli".
         Pierwszych odprawiano oficerów i ich rodziny, szczególnie z małymi dziećmi. Tu moje obowiązki ograniczały się głównie do pomocy tym oficerom, czy rodzinom, w kontaktach z anglojęzyczną obsługą kabin. W tym rozgardiaszu, który zawsze występuje przy transporcie rodzin, natrafiłem na Zbyszka Skok-Skokowskiego, który w 1945 roku uciekł z Kraju do Włoch, a teraz z żoną i świeżo narodzonym dzieckiem wracał do kraju Ze znajomych wracał też Andrzej Markowski z żoną, z którym byliśmy razem w obozie w Lamsdorfie i w Murnau. Również znalazł się Jurek Sikorski z żoną Barbarą, którzy poznali mnie z kapitanem lotnictwa Śliwińskim i jego żoną Mirą. Jako, że każda znajoma osoba potrzebowała mojej pomocy, bo byłem kimś kto miał tu jakąś funkcję, więc stale słyszałem: "Marku, to ... Marku tamto ... Marku, czy możesz,... . " itp.
         Kiedy skończył się młyn z kabinami, rozpoczęliśmy odprawę celną podoficerów i szeregowców. Mnie przydzielono jako tłumacza do tego samego celnika, który mnie odprawiał dzień wcześniej. Przechodziliśmy od jednego żołnierza do drugiego i tłumaczyłem wszystkie dyspozycje lub pytania stawiane przez celnika. Właściwie nie było żadnych problemów, gdyż żołnierze nie mieli wielu rzeczy, które podlegały zakazowi wywozu przez repatriantów. A jeśli było jakieś drobne przekroczenie to celnik, z którym pracowałem, machał ręką i stwierdzał, że Imperium od wywiezienia tego czy owego nie zbiednieje, a temu jadącemu do żony, matki czy rodzeństwa może się bardzo przydać.
         W pewnym momencie stanęliśmy przed potężnym chorążym z II-go Korpusu, na którego piersi widniały: brytyjska "Gwiazda Afryki", "Gwiazda Italii", oraz "The War Medal", nie mówiąc o ogromnej ilości baretek polskich odznaczeń, nie mówiąc o sporej ilości odznak pamiątkowych. Przed chorążym stało zaś chyba pięć wielkich worków amerykańskich mocno wyładowanych i dwie walizy. Celnik popatrzył na ten bagaż i wolno zaczął iść wzdłuż stojących worków, na każdym kładąc rękę. Co było ciekawe, że nie patrzył na nie, tylko na twarz przesuwającego się razem z nim chorążego. Po przejściu zatrzymał się, popatrzył na bagaże i chorążego, by wrócić do jednego z worków z poleceniem otwarcia go. Chorąży bez słowa otworzył worek i wtedy celnik kazał mu wyjmować rzeczy jedną po drugiej. Był tam jakiś płaszcz, cywilne ubranie, a później bielizna, pod którą leżał ręcznik. Chorąży na sekundę zawahał się, ale celnik dał mu znak, by go wyjął. Pod nim ukazała się angielska wojskowa menażka. Wtedy celnik powiedział: "OK" i sam sięgnął po nią. Chwilę ważył w rękach, następnie oddał chorążemu prosząc by sam ją otworzył. Wtedy spostrzegłem, że chorążemu jakby trzęsły się ręce. Wolno podniósł wieko. W menażce leżały zawinięte w serwetkę sztućce. Teraz celnik odebrał od niego menażkę, postawił na stojącym obok worku. Wyjął sztućce i leżącą po nimi kolejną serwetkę. Pod nią ukazały się leżące równiusieńko ułożone złote krążki. Chorąży stał przed nami blady i mamrotał coś o dorobku całego życia, o Rosji i rodzinie w kraju Starałem się to wszystko przetłumaczyć, by celnik zrozumiał sytuację tego człowieka. Chwilę staliśmy tak naprzeciw siebie w milczeniu. Wreszcie celnik oświadczył, że tego nie może wypuścić z Wysp, ale jeśli chorąży zostanie, to oczywiście on nie będzie miał nic przeciwko temu, by zachował cały ten majątek.
         Kiedy przetłumaczyłem wszystko chorążemu i powiedziałem, jakie celnik daje mu wyjście z sytuacji, przez chwilę stał z miną bezradnego dziecka? Dopiero, kiedy powtórzyłem mu, że jeśli pojedzie do Kraju to straci wszystko złoto, a zostając w Zjednoczonym Królestwie zachowa je, podjął decyzję pozostania na Wyspach.
         Po zakończonej odprawie celnicy zaprosili nas, tłumaczy, do pobliskiego pubu, na piwo.
         Przy kuflu gadaliśmy o tym i o owym, głównie oni wypytywali nas o nasze losy i o kraj, do którego jedziemy. W pewnym momencie, kiedy już kończyliśmy dopijać piwo, ja zapytałem "mojego celnika", skąd wiedział, że w tym a nie w innym worku było to złoto.
         Odpowiedź była śmiesznie prosta: "Jakbyś, tak jak ja, dwadzieścia pięć lat był celnikiem, to byś poznał, że ma coś do ukrycia i gdzie. Ty też miałeś o wiele więcej niż wolno ci było wywieźć. Ale ty jechałeś do domu, by tam w trudnych warunkach zaczynać życie. Od tego, co zabierałeś Zjednoczone Królestwo by nie zbiedniało. Ale on musiał się nielicho nakraść, nahandlować, by tyle tych złotych funtów zdobyć. Uczciwie do tego nie doszedł."
         Pod wieczór nasz transportowiec był już załadowany i gotów do wypłynięcia. Rzucono cumy a z głośników zabrzmiały melodie hymnów - brytyjskiego i polskiego. Oddział wojska angielskiego prezentował broń. Rzucono cumy i wyprowadzono nas z portu.
         Za nami pozostało zachodzące słońce, a przed nami było to, co miało być ...
         Życie na statku bardzo szybko ułożyło się, tak tym na pokładzie żołnierskim, jak i kabinowym, przeznaczonym dla oficerów i tych z rodzinami. Pierwszy zajął się uszykowaniem koji i hamaków, ułożeniem rzeczy. Następnie, ci zmęczeni lub nieciekawi, co dzieje się na morzu, rozciągnęli się na kojach, czy hamakach i oddali się drzemce, lub pogawędkom, a inni wyszli na pokłady, by pooglądać morze, poszukać innych kolegów i znajomków, względnie zajrzeć do kantyny, by napić cię czegoś. Rodziny i oficerowie, też długo kokosili się w kabinach i było sporo różnych drobnych spraw dla mnie do załatwienia, ale poważnych konfliktów nie było. Powoli obserwowanie morza zaczynało wszystkich nudzić, a emocje poobozowe, transportu i zaokrętowanie dawały o sobie mać, tak, że bractwo szybko znalazło się w kabinach.
         Noc przeszła spokojnie, choć spać jakoś nie mogłem więc wałęsałem się po pokładach rozmyślając nad tym, co zastanę i co mnie czeka w Kraju i czy uda mi się zrealizowanie moich planów. Takich nie mogących spać było więcej, szczególnie kiedy wpłynęliśmy na Skagerak i Kadegat. Wszyscy w milczeniu obserwowali coraz gęstsze i wyraźniejsze światła po obu brzegach. Ale nad ranem pokłady opustoszały, by dopiero po śniadaniu zaludnić się.
         Na statku nic się nie działo, aż do ranka 22 lipca, kiedy to gruchnęła wieść, że na horyzoncie ukazał się polski brzeg. Tłumy ludzi zgromadziły się przy relingach prawej burty, by "zobaczyć Polskę". Wszyscy wypatrywali polskiego brzegu. Ale dopiero o wiele później ukazała się nam w postaci ciemnego paseczka a horyzoncie.
         - To był Hel!- Krzyknął ktoś z wyższego pokładu przeznaczonego dla oficerów i rodzin. - Poznaję latarnię morską! Za godzinę będziemy w Gdyni! Po chwili zaludniły się pokłady i wszyscy z podnieceniem patrzyli na ledwo, gdzie widoczny był na horyzoncie pasek ziemi z sterczącą na nim latarnią morską.
         W tłum repatriantów wstąpił jakiś nowy duch. Duch radości, podniecenia i... pewnego niepokoju. Wszyscy jakby zadawali sobie jedno pytanie: Jak nas przyjmą?
         Statek zmienił kurs i z głośników zapowiedziano, że za dwie godziny będziemy w Gdańsku. Ale nikt się nie ruszył by nie stracić pierwszego widoku Kraju, którego, niektórzy, nie widzieli od 39-go roku. Kiedy zbliżyliśmy się do lądu tak że widzieliśmy dokładnie tak Gdynię jak i Gdańsk , statek lekko skręcił w lewo i wziął kurs na Gdańsk, a z głośników poproszono byśmy szykowali się do zejścia na ląd.
         Podniecenie wzrosło, gdy przed dziobem statku ukazały się zarysy Oksywia, Kamiennej Góry i Redłowa, a na morzu stateczki, kutry i motorówki z licznymi turystami, którzy machali do nas i coś krzyczeli. Stateczki były upstrzone chorągiewkami, a ludzie odświętnie ubrani, Czyżby nas tak radośnie witano? Zapytywało siebie wielu. Przecież 22 lipca to normalny dzień pracy, a tu ludzie wypływają tak odświętnie ubrani ma morze. Kutry i stateczki podpływały dosyć blisko nas naszego statku, a ludzie coś do nas wołali, ale trudno było zrozumieć, o co chodzi.
         W każdym razie to entuzjastyczne przywitanie, podniosło nastrój na pokładach, i ci, co mieli w sercu jakiś niepokój przed tym, co może czekać ich w kraju, rozpromienili się.
         Weszliśmy nie do Gdyni, jak wielu marzyło, ale do Gdańska. Przybiliśmy do nadbrzeża w Nowym Porcie w Gdańsku i byliśmy tym trochę rozczarowani, gdyż myśleliśmy, że przybijemy do dworca okrętowego w Gdyni. A tu Gdańsk! ... nie dworzec pasażerski, a pusty plac na którym stali żołnierze z karabinami. jakby czekali na przyjęcie transportu jeńców, czy aresztantów.
         Tu z miejsca zmroził nastrój widok stojących na nadbrzeżach żołnierzy z karabinami z nałożonymi bagnetami, jakby czekali na przyjęcie transportu jeńców, czy aresztantów, oraz ogradzający plac przy nadbrzeżu wysoki parkan z drutu kolczastego, za którym widać było sporo osób niewątpliwie oczekujących na niektórych z nas. Ludzie stali przy relingach i w milczeniu patrzyli to, co działo się na nadbrzeżu.
         Nie takiego przyjęcia oczekiwaliśmy na polskim nadbrzeżu. Szczególnie ci, którzy przeszli przez sowiecki "raj", byli trochę zaniepokojeni.


POWITANIE W OJCZYŹNIE

         Cumy zostały zrzucone ze statku i owinięte na polerach, a po chwili został spuszczony trap, po którym weszło paru cywilów i dwóch czy trzech mundurowych. Cała ta procedura odbywała się w ciszy. Nikt nie zawołał, nikt nie zamachał ręka. Wszyscy patrzyli na tych stojących na kei żołnierzy w drelichowych mundurach, z pepeszami na piersiach, lub dziwnymi karabinami z nasadzonymi bagnetami, którzy obserwowali nas i otoczenie. Al. Po jakimś czasie zobaczyliśmy gromadzących się za drutami, od strony miasta ludzi. Ktoś ze statku poznał kogoś z rodziny stojącego za drutami. Zaczął wołać i machać. Tamten ktoś odpowiedział. Takie pojedyncze "odnalezienia się" zaczęły być coraz częstsze. Ale to były pojedyncze wypadki, bo reszta tych, co stali przy burcie zachowywała milczenie.
         Po spuszczonym trapie weszli wreszcie jacyś cywile i wojskowi, co było różnie komentowane. Potem poinformowane nas, że będziemy schodzić pokładami i bagaże będziemy odbierać już na lądzie. Następnie zostaniemy przewiezieni do obozy, gdzie odbędzie się rejestracja i będziemy mogli jechać do domów.
         Kiedy zaczęli schodzić pierwsi żołnierze, nadjechał pociąg z towarowymi wagonami, taki sam, jakim jechaliśmy do niewoli, i jakimi jechali na wschód wywożeni do Rosji? Nie wyglądało to sympatycznie. A nastrój robił się co raz cięższy. Nagłe jeden ze schodzących, który był już na końcu trapu, zatrzymał się i zaczął przepychać się z powrotem na statek. Zrobiło się zamieszanie. Ci którzy schodzili napierali na niego, ale on parł z uporem pod prąd, z powrotem na statek Tu oświadczył, że jednak zdecydował się i nie wysiądzie i chce wracać do Anglii. Niektórzy starali się mu to wyperswadować, ale on pokazywał tylko na te wagony i "bojców ze sztykami" na karabinach i twierdził, że tacy sami pilnowali gdy wywożono go do Sowietów w 40-tym roku. Jako że był jeszcze na trapie, czyli nie stanął na Polskiej ziemi, tym samym nie przekroczył granicy, Anglicy uznali, że przyjmują go z powrotem i wróci na statku do Wielkie Brytanii. Jego bagaż, który już był na nadbrzeżu, musiano odszukać i wnieść na statek. Spowodowało to lekkie zamieszanie, ale po chwili strumień schodzących na ląd popłynął w dół.
         To zdarzanie popsuło trochę nastrój, który nie był już tak entuzjastyczny, jak w momencie kiedy podchodziliśmy do portu. Wszyscy zdali sobie sprawę, że ten powrót nie jest takim, o jakim marzyliśmy. No, ale to była nasza decyzja, a tam na brzegu czy tez w głębi lądu czekały rodziny i to było dla wielu najważniejsze.
         Schodziłem ze statku jako jeden z ostatnich i przyznaję, że nie bez pewnego niepokoju. Znalazłem moje dwa worki i walizkę i z nimi wgramoliłem się do wagonu towarowego podstawionego na bocznicy, który chwilę później wolno potoczył się za rejon portu. Wszyscy patrzyliśmy gdzie nas wiozą. Żołnierze z eskorty uspakajali nas że to niedaleko, bo może z kilometr lub dwa. Po paru minutach pociąg zatrzymał się. Niepokój minął kiedy okazało się, że znaleźliśmy się w wielkim obozie, podobnym trochę do tego, w którym trzymali nas Niemcy w Lamsdorfie. Nie było jednak strażników, nikt nie krzyczał na nas i nie było psów.
         Szybko zostaliśmy rozmieszeni po barakach i zapowiedziano nam, że mamy zgłaszać się do kancelarii do rejestracji i po dokumenty demobilizacyjne.
         Procedura była prosta. Przede wszystkim szło się do fotografa, by po godzinie odebrać zdjęcie. Potem szło się z nim do biura gdzie, na podstawie naszych dokumentów wojskowych wystawiano nam kartę repatriacyjną, która dawała prawo do darmowego przejazdu do podanego w niej miejsca docelowego zamieszkania. Zostaliśmy też pouczeni, że mamy zaraz zgłosić się do WKR-u i do biura ewidencyjnego celem otrzymania dowodów osobistych.
         Po spędzeniu nocy w obozowym baraku i załatwieniu jeszcze jakiś dodatkowych spraw mogłem opuścić obóz i jechać do domu. W tym obozie dostałem wiadomość, że doktorostwo Gerwelowie, mają się mną zająć i że mogę u nich odpocząć po trudach podróży.
         Kiedy dotarłem na dworzec, okazało się, że najbliższy pociąg do Warszawy odchodzi dopiero wieczorem i jest to pociąg osobowy, który w Warszawie będzie rano. Wysłałem więc telegram do domu podając datę i godzinę przyjazdu. Potem pojechałem z państwem Gerwelow do ich przedwojennego mieszkania na ulicy Świętojańskiej w Gdyni i spędziłem czas do odjazdu wieczornego pociągu do Warszawy.
         W pociągu był tłok tak, że znalazłem tylko miejsce na korytarzu koło ubikacji, blisko przejścia do innego wagonu. Szczęśliwie jechałem z jakimś podoficerem, tak że na zmianę pilnowaliśmy naszych rzeczy (ostrzegano przed złodziejami), raz stojąc, raz siedząc. Ale grunt, że jechało się po latach ... do domu.
         Rankiem dojechałem do Warszawy. Szczęśliwie nie kradziono mnie, jeśli nie liczyć pasa parcianego, który w nocy ktoś mi zabrał, gdyż odpiąłem go i położyłem na wierzchu worka tuż pod ręką. Ale to był drobiazg. Miałem się przejmować pasem, kiedy stało przede mną spotkanie z rodzicami po trzech latach niewidzenia się.

Marek Tadeusz Nowakowski


      Marek Tadeusz Nowakowski,
ur. 01.04.1926 r. w Warszawie
ppor. czasu wojny Armii Krajowej
ps. "Abba"
Oddział Osłonowy Komendy Głównej Lotnictwa AK - kompania "Lawy"
nr jen. 102331





Copyright © 2007 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.