Powstańcze relacje świadków
Wojenne wspomnienia Eugeniusza Tyrajskiego - żołnierza z "Baszty"
Okupacja
|
Urodziłem się 08.10.1926 roku. Ojciec mój, Józef, był kierownikiem działu stereotypii w drukarni prasowej przy ul. Marszałkowskiej 3/5. Mama, Janina, prowadziła dom. Oprócz mnie wychowywała moją młodszą siostrę Elżbietę. Tak jak moi rodzice, całe życie mieszkałem w Warszawie. Ale urodziłem się gdzie indziej. W 1926 r. w Warszawie panowała jakaś epidemia. Mama obawiając się o zdrowie przyszłego potomka wyjechała do rodziny do maleńkiej miejscowości Nowe Brwilno w powiecie Gostynin koło Płocka. I tam się urodziłem. Nie przypuszczałem, że fakt ten będzie miał istotne znaczenie w pewnym momencie moich wojennych, dość powikłanych losów.
Przed wojną mieszkaliśmy na ul. Łazienkowskiej róg Rozbrat, niedaleko stadionu klubu sportowego "Legia". Uczęszczałem do szkoły powszechnej nr 29 na ul. Zagórnej 9, którą ukończyłem w czerwcu 1939 r. Jak potem się dowiedziałem, tę samą szkołę 4 lata wcześniej ukończył Janek Bytnar "Rudy".
Od małego interesowałem się sportem. Można powiedzieć, że wychowałem się na stadionie "Legii". Gdy wieczorem długo nie wracałem do domu, matka szła na boisko "Legii", tam zawsze mnie znalazła. Przy szkole powszechnej nr 29 działała drużyna harcerska 90 WDH, której byłem członkiem. Jeszcze przed wojną zdobyłem krzyż harcerski. Po ukończeniu szkoły powszechnej zdałem pozytywnie egzaminy do gimnazjum Batorego przy ul. Myśliwieckiej.
Gdy we wrześniu 1939 r. wybuchła wojna pozostaliśmy w Warszawie. Miałem wtedy 13 lat. Zaraz po zakończeniu działań wojennych rozpocząłem naukę w gimnazjum Batorego. Niestety, po dwóch miesiącach szkoła została zamknięta. Wkrótce rozpoczęła się tajna nauka na kompletach. W roku 1940 ukończyłem pierwszą gimnazjalną.
W ciągu roku szkolnego 1940/1941 zdołałem zrobić program dwóch klas, co potem zaowocowało faktem, że zdążyłem zrobić maturę przed wybuchem Powstania. Komplety były prowadzone przez znanego geografa, autora podręczników geografii, po wojnie kierownika Katedry Geografii na UW, profesora Gustawa Wuttke. Panu profesorowi na kompletach pomagało dwóch synów: Jaś Wuttke i młodszy Tadzio Wuttke. Jaś był zapalonym matematykiem, specjalista od nauk ścisłych: matematyka, fizyka, chemia, a Tadeusz - humanistą: język polski i historia. Ojciec poza geografią prowadził wychowanie społeczne. W małym gronie nauka przebiegała bardzo dobrze i wydajnie, co pozwoliło na przerobienie w ciągu jednego roku programu dwóch klas.
Obaj synowie profesora działali w konspiracji. Jan Wutke to późniejszy słynny "Czarny Jaś" z kompanii "Zośka", później batalionu "Zośka", gdzie służył również jego młodszy brat, Tadeusz "Mały Tadzio". Na wiosnę 1941 r. gdy zostałem lepiej poznany przez rodzinę Wuttke i gdy Jaś zorientował się, że przed wojną byłem harcerzem, zaproponował mi wstąpienie do podziemnego harcerstwa. Obaj bracia byli absolwentami gimnazjum Batorego i harcerzami 23 WDH, sławnej "Pomarańczarni", z której rekrutowali się potem żołnierze batalionu "Zośka".
"Czarny Jaś" zaproponował mi zorganizowanie wśród kolegów małego kilkuosobowego zastępu. Zastęp wszedłby w struktury Szarych Szeregów. Oczywiście przyjąłem propozycję i od kwietnia 1941 r. stałem się żołnierzem Szarych Szeregów. Miałem wtedy 14 i pół roku. Zostaliśmy włączeni do akcji "N". Polegała ona na podrzucaniu Niemcom pism i ulotek w języku niemieckim o charakterze defetystycznym.
Między innymi były to pisemka "Der Klabautermann" i "Der Hammer" przeznaczone dla żołnierzy niemieckich. Materiały były redagowane przez polskich dziennikarzy konspiracyjnych, doskonale znających język niemiecki. Literaturę podrzucało się do odkrytych samochodów, wsuwało do kieszeni żołnierzy stojących na pomostach tramwajowych. Tego typu czynności najłatwiej było wykonywać młodym, ruchliwym chłopakom, do których się wówczas zaliczaliśmy.
Nasza 4 osobowa grupa została uzupełniona o dalszych trzech chłopaków i zastępowego, którego skierował do nas "Czarny Jaś". Zastęp nosił kryptonim "MG-410". MG był kryptonimem hufca Mokotów Górny, 400 było numerem drużyny a 10 numeracją zastępu. Pierwszy zastęp w drużynie 400. Hufiec harcerski "Mokotów Górny" Szarych Szeregów wchodził w całości w skład organizacji małego sabotażu o kryptonimie "Wawer". Sama organizacja podziemnego harcerstwa działała w zasadzie już od 27 września 1939 r., nie używając jeszcze wtedy formalnej nazwy Szare Szeregi.
Podjęliśmy szersze regularne działania całym zastępem (zwykle raz w tygodniu) polegające poza kolportażem na malowaniu na murach symboli Polski Walczącej (kotwica), okolicznościowych napisów (rocznica 3 maja, 11 listopada), rozlepianiu plakatów antyniemieckich. Mieliśmy specjalny stempel z karykaturą Hitlera i napisem "Hycler", którym stemplowaliśmy plakaty niemieckie. Braliśmy udział w akcjach zrywania i niszczenia niemieckich drogowskazów, oblewania niemieckim żołnierzom mundurów kwasem solnym (najlepiej udawało się to w zatłoczonych tramwajach) itp.
Do działań małego sabotażu nasz zastęp miał wyznaczony stały rejon. Był to obszar ograniczony ulicami: Aleje Ujazdowskie, Pl. Trzech Krzyży, ulice: Książęca, Ludna, Solec, Czerniakowska, Myśliwiecka, Szwoleżerów, Agrykola, Plac na Rozdrożu. Akcje były raczej trudne do przeprowadzenia, była to bowiem dzielnica niemiecka. Działaliśmy przeważnie wieczorem, po ciemku, tuż przed godziną policyjną. W zastępie były również prowadzone podstawowe szkolenia wojskowe strzelca: zajęcia teoretyczne i praktyczne w terenie, zapoznanie z bronią podstawową (broń krótka i kb).
Zastęp składał się z młodych chłopaków, niektórzy byli młodsi ode mnie. Nasza działalność w małym sabotażu była traktowana jako dobra zabawa, którą wykonywało się z przyjemnością. Z niebezpieczeństwa raczej nie zdawaliśmy sobie sprawy, przejawialiśmy charakterystyczny dla młodego wieku brak wyobraźni. Słyszeliśmy wprawdzie czasami o wpadce przy takiej robocie ale nie dopuszczaliśmy myśli, że może się to przydarzyć nam samym. Parę razy przeżyło się trochę emocji ale wszystko kończyło się szczęśliwie.
Niektóre akcje przeprowadzaliśmy "nadprogramowo", bez wiedzy przełożonych. Na przysiędze harcerskiej Szarych Szeregów, którą składaliśmy w mieszkaniu na Rozbrat 4 jednego członków naszego zastępu - Kazika, na podłodze spoczywała ogromna czerwona flaga niemiecka z Hakenkreuzem a po całym mieszkaniu było rozstawionych lub rozwieszonych około 10 niemieckich tablic kierunkowskazowych. Był też specjalnie wykony maszt z małymi flagami Polski, Wielkiej Brytanii, Francji i Stanów Zjednoczonych. Dzięki kontaktom "Czarnego Jasia", który był dowódcą drużyny, przysięgę składaliśmy na ręce Stanisława Broniewskiego "Orszy". Uczestniczyli w niej również hufcowy Hufca Mokotów Górny Tadeusz Zawadzki "Zośka" i Jan Bytnar "Rudy".
Na Wszystkich Świętych postanowiliśmy uczcić pamięć żołnierzy walczących o niepodległość Polski i złożyć wieniec w kwaterze żołnierzy 1920 r. Dziewczyny uszyły nam szarfę z dumnym napisem "Poległym towarzyszom broni - MG 410". Pojechaliśmy rano, kiedy jest mniej ludzi, na Powązki Wojskowe. Kupiliśmy wieniec, przypięliśmy wyjętą z kieszeni szarfę. Dwóch chłopców niosło wieniec, dwóch trzymało szarfę. Po dojściu na miejsce i złożeniu wieńca nasz zastępowy "Tadeusz" dał komendę: "Baczność". Chwila milczenia, następna komenda: "Spocznij, odmaszerować". Za tą akcję porządnie oberwało się naszemu zastępowemu i nam samym. No bo z tą szarfą to była pełna głupota - dekonspiracja zastępu.
10 listopada 1942 r., w przeddzień rocznicy odzyskania Niepodległości, w godzinach wieczornych na ul. Myśliwieckiej (w rejonie działania naszego zastępu) malowaliśmy na murze kotwicę. Kazik maluje, ja trzymam kubełek z lakierem asfaltowym i obserwuję czy nikt nie nadchodzi. Widzę, że z góry od Górnośląskiej idzie jakaś starsza kobieta. Jest listopad, zaciemnienie, słaba widoczność. Nie widząc zagrożenia kontynuujemy pracę. Nagle słyszymy krzyk" "Was machst du da?". Jak się okazuje, nadchodząca kobieta była Niemką i zaczęła wrzeszczeć. Kazik, nie namyślając się długo, zawinął jej pędzlem po twarzy. To była bardzo dobra farba, przypuszczam, że Niemka z tydzień nie mogła się domyć. Usłyszeliśmy zjeżdżający z góry od Górnośląskiej samochód, z którego wyskoczyli zaalarmowani krzykiem dwaj Niemcy. Prysnęliśmy w maleńką uliczkę Profesorską znajdującą się w pobliżu. Profesorska biegła w dół schodkami do Wrońskiego. Mknęliśmy jak wicher. Niemcy zaczęli za nami strzelać, ale było ciemno, choć oko wykol, nie mieli szans trafienia. Nie byli też takim bohaterami aby gonić nas po ciemku. Ocaliliśmy nawet kubełek z farbą. Farbę zwykle kupowaliśmy w sklepie o nazwie "Imroth i Maliński" na Marszałkowskiej. Znana firma, zaprzyjaźniona z konspiratorami. Wchodziło się do sklepu z kubełeczkiem zawiniętym w gazetę. Jeden z pracowników, zorientowany w temacie, podchodził, brał kubełeczek i po chwili oddawał go z powrotem, już napełniony. Nie płaciliśmy za farbę. Oni wiedzieli do czego ona służy. Kubełeczek starczał na wiele napisów i kotwic. Najlepszy był lakier asfaltowy. Jeszcze wiele lat po wojnie można było zobaczyć namalowaną przez nas w opisywanym miejscu kotwicę.
Innym razem, też z Kazikiem stemplowaliśmy stemplem "Hycler" niemieckie plakaty z rozporządzeniami porządkowymi i zawiadomieniami o masowych egzekucjach. Zauważyliśmy, że jesteśmy obserwowani przez młodego mężczyznę w cywilnym ubraniu. Błyskawicznie odskoczyliśmy i rozdzieliliśmy się. Ja poszedłem jedną stroną Czerniakowskiej, Kazik drugą. Przy domu ul. Czerniakowska 225 nagle ktoś mnie złapał za rękę. "Halt!". Zaczęła się szamotanina, udało mi się wyrwać. Opatrzność nade mną czuwała. Środkiem ulicy w stronę Czerniakowa nadjechał tramwaj. Wskoczyłem błyskawicznie do niego. Wtedy tramwaje nie miały zamykanych drzwi. Młodzi, sprawni ludzie często wskakiwali do nich w biegu. Kątem oka zobaczyłem, że Kazik też się z kimś szamotał. Wysiadłem na pierwszym przystanku przy ul. Szarej i sobie tylko znanymi przejściami między domami i dziurami w płotach dotarłem do domu na ul. Fabrycznej (mieszkałem tam odkąd Niemcy wyrzucili nas z Łazienkowskiej). Dopiero w domu, gdy opadły emocje uświadomiłem sobie jak poważnych kłopotów uniknąłem. Kazik, spisany już przeze mnie na straty, też szczęśliwie dotarł do domu.
Nad Kazikiem ciążyło fatum. Kiedy brał udział w akcjach małego sabotażu zwykle mieliśmy kłopoty. Ojciec Kazika zginął we wrześniu 1939 r., matka zimą 1940-41 zmarła na zapalenie płuc. Chłopak miał wtedy 16 lat. Młodszym bratem i siostrą zajęła się rodzina. Kazik mieszkał sam w małym pokoiku bez wygód. Na wyposażeniu miał tylko piec kaflowy, do którego potrzebował opału. Próbowaliśmy mu pomóc zrywając niemieckie tablice stanowiące kierunkowskazy informujące o usytuowaniu różnych niemieckich instytucji. Miały one wymiary średnio 100x25 cm i grubość około 3 cm. Tablice były pokryte farbą. Stanowiły więc wspaniały materiał opałowy. Po zdjęciu wszystkich tablic w najbliższej okolicy obejmowaliśmy naszym działaniem coraz szerszy obszar.
Pewnego dnia znaleźliśmy się wieczorem na Placu na Rozdrożu przy przystanku tramwajowym naprzeciw Alei Szucha. Około 15 m od przystanku, na wkopanym słupie o wysokości około 2 metrów i grubości 10x10 cm były zamocowane dwie tablice. Pokusa była silna. Byliśmy we trzech: Kazik, Jurek i ja. Poczekaliśmy aż nadjedzie tramwaj. Gdy na przystanku zrobił się ruch podskoczyliśmy do słupa i próbowaliśmy oderwać dolną tablicę, przymocowaną na wysokości 1-1,20 m metalowymi uchwytami. Zaczął się obracać cały słup. Odskoczyliśmy - co robić dalej. Błyskawiczna decyzja - bierzemy cały słup.
Czekamy na następny tramwaj. Zrobił się trochę ruch, podskoczyliśmy do słupa, podparliśmy się pod dolną tablicę i całość wyrwaliśmy do góry. Całość zwaliła się na ziemię, zrobiła się szum jak diabli. Wzbudzamy zainteresowanie wśród ludzi stojących na przystanku. Przecież to dzielnica niemiecka, nie wiadomo ilu z tych ludzi to Niemcy. Mogą być przecież też po cywilnemu. Złapaliśmy ciężki słup z przymocowanymi dwiema tablicami i ruszyliśmy biegiem w stronę Agrykoli. Było ciemno choć oko wykol. Teraz w tym miejscu jest Trasa Łazienkowska. Wtedy był tu plac, obok była ślizgawka Raua. Zawsze mieliśmy ze sobą odpowiedni sprzęt: młotek, obcęgi, kombinerki. Błyskawicznie odkręciliśmy tablice, wcisnęliśmy je do worka, zostawiliśmy na ziemi słup i ruszyliśmy biegiem w dół Agrykoli. Tablice wystawały trochę z worka.
Gdy byliśmy na wysokości pomnika Sobieskiego usłyszeliśmy z góry szum samochodu omiatającego obie strony ulicy zainstalowanym na dachu reflektorem-szperaczem. Wtedy nie było wolnego przejścia jak teraz między Łazienkami i Agrykolą. Wzdłuż ulicy był bez przerwy płot, środkiem wąwóz, nie było gdzie uciekać. Samochód zbliżał się. Mieliśmy jednak szczęście. Przy moście, na którym stoi na ul. Agrykola pomnik Sobieskiego było spore zagłębienie. Położyliśmy się tam płasko i zastygliśmy w bezruchu. Nad nami przesunął się strumień światła szperacza wolno jadącego samochodu niemieckiej żandarmerii. I znów mieliśmy szczęście. Niemcy nas nie zauważyli. Samochód pojechał dalej, potem zawrócił. Cały czas leżeliśmy nieruchomo. Samochód przejechał koło nas i wrócił do Alej Ujazdowskich. Odczekaliśmy jeszcze około 15 min i triumfalnie wróciliśmy do domu Kazika z nową porcją opału dla niego.
Kiedy indziej sprzedawaliśmy dodatki nadzwyczajne do gazety "Nowy Kurier Warszawski", będącej oficjalnym wydawnictwem dla Polaków. Były to egzemplarze fałszywe z odpowiednim głównym tytułem na pierwszej stronie maskującym właściwą treść. Pamiętam np. numer z dużym tytułem "Hiszpania przystąpiła do wojny" Oczywiście Hiszpania do żadnej wojny nie przystąpiła ale tytuł mydlił trochę oczy. Trzeba było te gazety jak najszybciej rozprowadzić. W zasadzie były przeznaczone do bezpłatnego rozdania ale my je sprzedawaliśmy, uzyskując w ten sposób fundusze dla samotnego Kazika.
Kazik nie dotrwał do końca wojny. Po chlubnej działalności pod pseudonimem "Farys" w słynnej "Dziewiątej dywersyjnej" DB-17 został aresztowany przez gestapo i 12.11.1943 r. rozstrzelany w egzekucji ulicznej na Nowym Świecie przy ul. Wareckiej. Jurek biorący udział w akcji z tablicami walcząc w szeregach 9 Kompanii Dywersyjnej "Żniwiarza" zginął 3.08.1944 r. w Powstaniu Warszawskim na Żoliborzu, rozerwany granatem artyleryjskim wraz z sanitariuszką udzielającą mu pomocy.
Na przechadzce z kolegą Spotkanie z koleżanką
W końcu 1942 r. w domu, w którym mieszkał nasz zastępowy była wpadka i on musiał opuścić Warszawę. Z powodu tego faktu nasza grupa uległa pewnej reorganizacji. Porozrzucano nas aby uniknąć dekonspiracji. Ja ze względu na umiejętności postępowania z młodszymi ode mnie zostałem przez "Czarnego Jasia" skierowany do Zakładu Wychowawczego ks. Siemca przy ul. Dobrej, w którym przebywały dzieci i młodzież pozbawione aresztowanych, wywiezionych lub pomordowanych przez Niemców rodziców. Z tej młodzieży, po odpowiednim przygotowaniu, miały powstawać nowe zastępy harcerzy Szarych Szeregów. Uczestniczyłem w tej akcji do lutego 1943 r. (miałem wtedy 16 lat). Praca była na pewno odpowiedzialna i przydatna w dalszej perspektywie czasowej. Tym niemniej, po bardzo aktywnej działalności w zastępie MG-410, taka spokojna i dość jednostajna praca nie odpowiadała mojej naturze. Toteż gdy mój o rok starszy przyjaciel zaproponował mi przejście do "Baszty" zgodziłem się bez wahania.
Nota bene, po raz kolejny sprzyjało mi szczęście. Dwa tygodnie po tym jak zakończyłem działanie w zakładzie ks. Siemca była tam poważna wpadka. Aresztowano bardzo wiele osób, które wylądowały w Oświęcimiu. A mnie los trochę wcześniej skierował gdzie indziej.
"Baszta" narodziła się w gimnazjum Poniatowskiego na Żoliborzu. Najpierw był to batalion a następnie pułk "Baszta". Ja trafiłem do drużyny 1 plutonu dowodzonej przez kpr. "Zawiszę" w kompanii "Howerla" jeszcze wtedy batalionu "Baszta". Dowódcą kompanii był współtwórca "Baszty" Ludwik Berger ps. "Goliat", "Michał", Hardy", którego osobiście poznałem. Ludwik Berger zginął 23.11.1943 r. w potyczce z Niemcami na ul. Śmiałej na Żoliborzu. W miejscu tym znajduje się obecnie tablica pamiątkowa.
Należy wiedzieć, że nazwa "Baszta" nie pochodzi od żadnej baszty. Rozrastająca się kompania "Howerla" została przekształcona w batalion, który ze względu na bardzo dobre wyniki szkoleniowe został przejęty przez Komendę Główną Armii Krajowej jako batalion sztabowy BA-SZTA. Stąd wzięła się nazwa batalionu a następnie pułku. Później dopiero wykorzystano skojarzenie z nazwą "baszta", której symbol znajduje się na znaczku pułku.
Podobnie jak inne oddziały nasza drużyna była poddana bardzo intensywnej pracy szkoleniowej obejmującej teorię, praktyczne zajęcia z bronią krótką, kb i maszynową. Kpr. "Zawisza" wyjeżdżał z nami na zajęcia w terenie, głównie w lasach na linii otwockiej, a także w Puszczy Kampinoskiej i w Lasach Chojnowskich. Zajęcia w terenie, szczególnie w 1943 r. były prowadzone całą drużyną prawie w każdą niedzielę, a często obejmowały okres dwudniowy (sobota i niedziela). Na trasie otwockiej były bunkry jeszcze z okresu 1939 r., w których często nocowaliśmy. Kapral "Zawisza" był potwornie wymagający, co potem jak się okazało bardzo przydało się w Powstaniu.
Pod koniec 1943 r. na skutek ciągłego zwiększania się stanu osobowego batalion sztabowy "Baszta" przekształcono w pułk "Baszta". Dotychczasowa kompania została podzielona na 2 kompanie. W pułku "Baszta" były 3 bataliony: "Bałtyk", "Karpaty" i "Olza". Kompanie poszczególnych batalionów otrzymały kryptonimy B-, K- i O-. Z kompanii "Howerla" powstała kompania "B-1" przydzielona do batalionu "Bałtyk" i K-2 przydzielona do batalionu "Karpaty". Ja ze swoim 1 plutonem i drużyną znalazłem się w K-2. Zimą 1943/44 zostałem sekcyjnym w drużynie i skierowano mnie na Kurs Młodszych Dowódców. Był to odpowiednik Szkoły Podchorążych, gdzie przyjmowano również tych, którzy nie mieli jeszcze matury. Równolegle cały czas uczyłem się na tajnych kompletach przygotowując się do matury.
Na początku maja 1944 został aresztowany jeden z członków naszej drużyny Tadeusz Dałkiewicz "Salwicz". W celu uniknięcia wpadki dowódca kompanii nakazał wszystkim, którzy utrzymywali prywatny kontakt z aresztowanym natychmiastowy wyjazd na partyzantkę w kieleckie i lubelskie. Dla mnie był to poważny problem - w czerwcu miałem zdawać maturę na kompletach tajnego nauczania. Zameldowałem się do dowódcy kompanii Piotra Słowikowskiego "Pawłowicza" i opowiedziałem o swoich kłopotach. Dowódca powiedział: "Rozumiem. Masz rację. O naukę trzeba dbać". Pozwolił zostać mi w Warszawie pod warunkiem, że nie pokażę się więcej w domu. Tak też się stało, Do domu nie wróciłem, nocowałem u znajomych i rodziny. Dzięki pozytywnej decyzji mojego dowódcy 1 lipca 1944 r. zdałem ostatni egzamin maturalny.
"Salwicz" okazał się dzielnym chłopakiem. Niemcy nie zjawili się u żadnego z jego kolegów. Po wojnie dowiedzieliśmy się, że wraz z również aresztowaną swoją matką zginęli w obozie koncentracyjnym Stuthoff.
Po aresztowaniu "Salwicza" i wyjeździe znacznej części kolegów (w tym dowódcy drużyny "Zawiszy") na partyzantkę dowództwo drużyny objął kpr. pchor. Leszek Czaykowski "Jastrzębiec II". Ja zostałem jego zastępcą. "Jastrzębiec II" przystąpił do uzupełnienia składu, przeorganizowania drużyny i z pełnym powodzeniem prowadził przy moim współudziale wojskowe szkolenie podstawowe drużyny. W lipcu wrócili chłopcy z partyzantki na Lubelszczyźnie, tam już nadchodził front. Nadchodził czas Powstania.
Eugeniusz Tyrajski
Eugeniusz Tyrajski, ur. 08.10.1926 r. żołnierz Armii Krajowej ps. "Genek", "Sęk" kompania K-2, batalion "Karpaty" pułk Armii Krajowej "Baszta" |
Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.