Powstańcze relacje świadków
Wojenne wspomnienia Eugeniusza Tyrajskiego - żołnierza z "Baszty"
Niemiecka peregrynacja
|
W Pruszkowie byliśmy zaledwie kilka godzin. Był tam obóz przejściowy Durchganglager. Ludzie przebywali tam najwyżej kilka dni. Napływających warszawiaków dzielono na trzy kolumny: kobiety, mężczyźni w wieku 15-50 lat oraz osoby starsze i matki z dziećmi. Powiedziałem do kolegów: Chłopaki, gdzie my wylądujemy? Z tymi mężczyznami nie będzie dobrze". W najlepszym wypadku trafimy do obozu koncentracyjnego. Trzeba pryskać. Ale jak?
Trzeba się jakoś przedostać do kolumny kobiecej, gdzie wypatrzyliśmy nasze łączniczki. Między kolumnami jest odległość około 20-25 m. Pośrodku między kolumnami, co jakieś 15-20 metrów, stoją ukraińscy wartownicy. Dajemy na migi znaki naszym koleżankom, co zamierzamy zrobić i czekamy na dalszy rozwój sytuacji. W pewnym momencie jeden z Ukraińców zaczyna iść wzdłuż kolumny w kierunku bramy wyjściowej z obozu. W tej samej chwili jedna z naszych łączniczek "Kaja", bardzo sprytna dziewczyna, podskakuje do drugiego wartownika i zaczyna go zagadywać. Ustawiła się przy tym tak, że wartownik stanął tyłem do nas. Nie widzi nas wobec tego żaden z nich.
To był ten moment. Proszę mi wierzyć, myśmy te 20-25 metrów między kolumnami przefrunęli. Rekord świata to szczeniak w porównaniu z naszym wynikiem. Znaleźliśmy się wśród kobiet, nikt nie zauważył naszego manewru. Transport kobiet za chwile ładują do wagonów. Z daleka widzimy jak Niemcy co pewien czas wyłapują z kobiecej kolumny pojedynczych mężczyzn. Niedobrze. Każdy z naszej trójki wtopił się w jedną z oddalonych od siebie czwórek. Ale nie wygląda to dobrze.
Nagle koło siebie widzę dziewczynę, której buzia jest mi znajoma. Ona mówi do mnie: "My się chyba znamy". Faktycznie, to moja koleżanka ze szkoły - Teresa. Razem chodziliśmy przed wojną do tej samej szkoły powszechnej nr 29 na Zagórnej. Przez całą wojnę i Powstanie nie spotkaliśmy się. Dopiero teraz los zetknął nas ze sobą. Widzę, że Teresa ma poranione nogi. Biorę ją pod rękę, pomagam iść. Zbliżamy się coraz bardziej do wagonów. Nagle zaczyna się potworna ulewa. Potoki wody leją się z nieba. Każdy narzuca na siebie co ma. Nakrywam się czymś razem z Teresą. Niemcy przemoczeni w cieniutkich mundurkach nie zwracają już uwagi na to kto idzie w kolumnie do wagonów. "Schneller, schneller!". Za chwilę razem z kobietami nasza trójka znalazła się w wagonach. Ja w jednym wagonie, koledzy w dwóch następnych. Ze mną jest Teresa i kilka naszych sanitariuszek i łączniczek z Sadyby. Po zamknięciu wagonów i paru godzinach postoju ruszyliśmy w nieznane.
Podróż była długa. Jak się później okazało najpierw skierowano nas do Oświęcimia. Oświęcim nas nie przyjął bo był zawalony ludźmi ze Starówki. Wobec tego skierowano nas gdzie indziej. Po dwóch dobach jazdy i częstych postojach trafiliśmy do obozu przejściowego w Bossen koło Frankfurtu n/Odrą. Tu nasz transport częściowo rozładowano. Reszta wagonów została skierowana do obozu koncentracyjnego we Flossenburgu. W Bossen znalazło się około 1,5 tysiąca kobiet i 15, może 20 mężczyzn. Na szczęście tu już nikogo nie interesowało, skąd wśród masy kobiet znalazło się kilkunastu mężczyzn.
W Bossen byliśmy kilka dni. W czasie jazdy z Pruszkowa zaprzyjaźniłem się z Teresą. Postanowiliśmy trzymać się razem. Zacząłem kombinować jakieś środki opatrunkowe na jej poranione nogi. Niemcy porządkowali przywiezionych. Wystawiano dokumenty, pytano o zawód, kierując do pracy. Nie przyznałem się, że mam ze sobą Kenkartę. Dostałem nowy dowód tożsamości. Ponieważ dowiedziałem się, że Niemcy nie rozdzielają małżeństw, postanowiliśmy udawać z Teresą, że jesteśmy poślubieni. Pewnym kłopotem był fakt, że byliśmy bardzo młodzi (mieliśmy po 18 lat). Ja w związku z powyższym dodałem sobie 2 lata. Powiedziałem Teresie, żeby potrenowała sobie moje nazwisko i podpis niezbędny na nowym dokumencie.
Zastanawialiśmy się jaki podać zawód. Nie chcieliśmy trafić do fabryki (bombardowania), na rolę też nie bardzo się nadawaliśmy. Zdecydowaliśmy, że podamy się za ogrodników. Podałem, że jestem po szkole ogrodniczej a Teresa stwierdziła, że jej rodzice mieli ogródek działkowy. To drugie było nawet prawdą, ja natomiast nie miałem o tym, zawodzie zielonego pojęcia.
Po kilku dniach zostaliśmy wywiezieni do miejscowości Storkow, gdzie na targu niewolników wybrał nas jeden z okolicznych ogrodników. Jego rodzice znali język polski o czym niestety nie wiedziałem. Parę razy pozwoliłem sobie w rozmowie z Teresą na niezbyt pochlebne sformułowania dotyczące Niemców, co spowodowało, że wkrótce rozstaliśmy się z panem ogrodnikiem. Kupił nas od niego pan Richard Schulze, właściciel firmy transportowej Internationale Transporte. Była to partyjna figura, pan Schulze miał legitymację partyjną NSDAP o numerze 23.
Ja zostałem zatrudniony w charakterze pomocnika kierowcy, a moja "żona" jako służąca u małżonki pana Schulze. Byłbym nawet kierowcą, ale ponieważ nie miałem prawa jazdy, a Niemcy byli bardzo praworządni, moja funkcja ograniczyła się do pomocnika. Samochód, którym jeździłem był prowadzony przez jednonogiego inwalidę z frontu wschodniego. Maszyna była na Holzgas. Z tyłu na przyczepie ciężarówki zainstalowany był specjalny piec, do którego wrzucało się porąbane kawałki drewna. W wyniku spalania wytwarzał się gaz drzewny, który zasilał silnik samochodu. Moja rola sprowadzała się do dostarczania drewna na opał. Niedawno samoloty amerykańskie omyłkowo zbombardowały pobliski las a więc drzew do przetworzenia na drewno opałowe nie brakowało.
Państwo Schulze mieszkali w domu letniskowym w miejscowości Prieros nad pięknym jeziorem. Woleli mieszkać tu niż w Berlinie, gdzie ciągle były bombardowania. Mnie z Teresą przydzielono domek kempingowy po drugiej stronie jeziora: jedno pomieszczenie, do którego wstawiono kuchenkę typu "koza" na dwie fajerki. Był już październik i robiło się coraz zimniej. W domku temperatura była taka jak na zewnątrz, koza nie wiele pomagała. Potem zaczęła się zima. Mróz dochodził do 20-30 stopni. Nakrywaliśmy się w nocy czym się tylko dało. Na szczęście właścicielka lubiła Teresę i dała jej całe góry pościeli. Spaliśmy na materacach, kołdrach itp., na głowach mieliśmy nauszniki.
Najgorzej było z zachowaniem higieny. Moja przyszła żona mogła umyć się w czasie pracy w domu Niemki. Ja byłem skazany wyłącznie na jezioro. Rano wyskakiwałem z naszego domku z siekierą w garści, pędziłem do swojego "stałego" przerębla, wyrąbywałem świeżo zamarznięty lód i usiłowałem się jakoś umyć. Były to bardzo silne doznania. Za moją pracę Niemiec nawet dobrze płacił. Przydawała mi się dobra znajomość niemieckiego. Tu ukłon w stronę mojego ojca, który doceniał wartość znajomości języków obcych. W 1939 r. zaraz po wrześniu ojciec zaczął posyłać mnie na prywatne lekcje języka angielskiego!!! Znajomość dwóch języków zachodnich znakomicie przydała mi się w niedługim czasie.
W międzyczasie zbliżał się front rosyjski. Dotarł już nad Odrę. 14 lutego 1945 r. przyjechał do mnie "Kordian" z kompanii K-2, jeden z naszej pruszkowskiej trójki. Był zatrudniony jako ogrodnik w miejscowości Lebus n/Odrą. Ponieważ front był już nad rzeką właściciele po prostu wygonili go na zachód. Postanowiliśmy nie czekać na wyzwolenie przez "ruskich". Wiedzieliśmy co robili z akowcami na wyzwolonych terenach. Postanowiliśmy uciekać na zachód. U młodych ludzi decyzje zapadają bardzo szybko. Adam przyjechał w ciągu dnia, wieczorem rozmawialiśmy o ucieczce. Wiedziałem o tym, że autobus do pobliskiego Königswusterhausen odchodzi z Prieros o 4 rano. Stamtąd można było dostać się pociągiem do Berlina i dalej.
Decyzja zapadła. W nocy z 15 na 16 lutego 1945 r. ruszyliśmy na zachód. Najpierw chyłkiem do autobusu w Prieros. Nie spotkaliśmy nikogo ze znajomych Niemców. Poszło łatwo, nie mieliśmy wielkich bagaży. Klucz od domku wyrzuciliśmy w śnieg, na wiosnę będzie widoczny. W Königswusterhausen na dworcu kolejowym tłumy uciekinierów ze wschodu. W ogólnym bałaganie nie ma żadnego problemu z uzyskaniem zaświadczenia, że jesteśmy Flüchtlinge (uciekinierami) spod frontu i udajemy się na zachód. Bez takiego zaświadczenia nie da się przejechać nawet jednego przystanku. Urzędnik spieszył się; "Szybko, szybko, imię, nazwisko, imię, nazwisko". Za chwile były gotowe przepustki. Niczego nam więcej do szczęścia nie było potrzeba.
W Berlinie wsiedliśmy w pociąg i 17 lutego byliśmy w Lipsku. Postanowiliśmy dostać się do Bawarii a stamtąd przez Alpy do Szwajcarii. Mieliśmy pieniądze, znaliśmy nieźle język niemiecki. Na ubraniach nigdy nie nosiliśmy znaku "P" a więc nie rzucaliśmy się w oczy. Przejazdy kolejowe były relatywnie tanie, mieliśmy kartki żywnościowe. Kontrole załatwiało bez problemu zaświadczenie, że jesteśmy "Flüchtlinge". Trzeba było mieć 18 lat aby wpaść na taki pomysł.
Zachował mi się mały terminarzyk, w którym skrupulatnie notowałem kolejne daty i miejscowości. Berlin, Zossen, Wittenberg, Leipzig, Hof, Regensburg. Korzystając z okazji postanowiliśmy zwiedzić słynna katedrę w Regensburgu, potem Monachium. W czasie zwiedzania katedry w Rebensburgu bagaże zostawiliśmy pod ławką na dworcu. Niemcy byli bardzo porządni, z pozostawionego bagażu nic nie zginęło.
Dzienniczek podróży po Niemczech
19 lutego dotarliśmy z Monachium do Kempten. Coraz bliżej było już do graniczy szwajcarskiej. Niepokoiły nas coraz częstsze kontrole . Pytano nas czemu nie idziemy do Arbeitsamtu w celu otrzymania pracy. Postanowiliśmy zatrzymać się i trochę odpocząć. 21 lutego zgłosiliśmy się do Arbeitsamtu w Kaufbeuren i dostaliśmy skierowanie do bauera w miejscowości Hausen. Wytrzymaliśmy tam 2 dni, to nie dla nas praca. Zwialiśmy i ruszyliśmy do Füssen. To już Alpy. Granica szwajcarska tuż, tuż.
28 lutego dotarliśmy do miejscowości Sonthofen. Postanowiliśmy przenocować w jakimś pensjonacie. Podawaliśmy się za Czechów ewakuowanych na zachód. Niemcy Czechów traktowali o wiele lepiej niż Polaków. Czekamy w dużej sali restauracyjnej na przydzielenie pokoju. I tu bezsensowna dekonspiracja. W drugim końcu sali siedzi niemiecki oficer w towarzystwie kobiety. Słysząc naszą swobodną, acz niezbyt głośną rozmowę podchodzi do nas i pyta czystą polszczyzną skąd my jesteśmy. Pełne zaskoczenie. Mętnie tłumaczyliśmy coś oficerowi. On wezwał właścicielkę pensjonatu i powiedział jej, że jesteśmy Polakami a nie Czechami, że to podejrzana sprawa i że trzeba wezwać policję.
Właścicielka gdzieś zatelefonowała. Okazało się, że policja ma przyjechać z sąsiedniej miejscowości. Postanowiliśmy uciekać. Niemiec był chyba rekonwalescentem, był dość ospały. On i dwie Niemki nie byli w stanie nas zatrzymać. Mieliśmy ze sobą mapę. Na jej podstawie wiedzieliśmy, że w przeciwnym kierunku do miejscowości gdzie był posterunek policji, w odległości kilku kilometrów było miasteczko Oberstdorf. Można do niego było dotrzeć częściowo na przełaj przez góry. Był to pomysł trochę szalony ale mieliśmy nadzieję, że Niemcom nie przyjdzie do głowy, że wybraliśmy takie rozwiązanie.
Część nocy spędziliśmy na jakiejś hali w pustym szałasie. Trzęśliśmy się z zimna. Był to przecież luty. W górach!!! Rano dotarliśmy szczęśliwie do Oberstdorfu. Przebyliśmy, myślę, z 10 kilometrów przez teren górski. Rzuciliśmy tylko okiem na skocznie narciarskie i stamtąd ruszyliśmy pociągiem do Kempten. Postanowiliśmy zmienić kierunek. Przez Kaufbeuren i Weilheim dotarliśmy do Garmisch Partenkirchen. Wychowany prawie na stadionie Legii nie mogłem stracić okazji odwiedzenia miejsca, gdzie odbyła się ostatnia olimpiada zimowa w 1936 r. Musiałem przynajmniej obejrzeć skocznie narciarskie.
Kręcimy się po okolicy. Wróciliśmy do Starnbergu. Była połowa marca, zaczynała się piękna wiosna u podnóża Alp. Trafiliśmy nad przepiękne jezioro Starnbergersee. Przenocowaliśmy w jakiejś opuszczonej szopie na wzgórzu. Mijał już miesiąc naszej włóczęgi. Z prób dostania się do Szwajcarii już dawno zrezygnowaliśmy. Tereny przygraniczne były mocno obsadzone, ryzyko było zbyt duże. Mieliśmy problemy z myciem, upraniem czegokolwiek. Nasze stare zaświadczenie z Königswusterhausen zaczynało budzić wątpliwości. Postanowiliśmy zatrzymać się gdzieś u Niemców, wyspać się porządnie parę nocy, umyć się porządnie i doprać. Od 28 marca do 6 kwietnia zatrzymaliśmy się w Seeshaupt leżącym również nad jeziorem Starnbergersee. Spędziliśmy czas u miejscowego gościnnego ogrodnika, niby u niego pracując. Spędziliśmy u niego Święta Wielkanocne bardzo uroczyście obchodzone w katolickiej Bawarii. Po kilku dniach musieliśmy rozstać się z gościnnym gospodarzem. Naszą obecnością zaczęli interesować się wścibscy sąsiedzi.
Znowu byliśmy w Tutzing i Weilheim. 9 kwietnia 1945 r. po pobycie w Murnau, gdzie znajdował się obóz jeniecki polskich oficerów trafiliśmy ponownie do Garmisch Partenkirchen. 10 kwietnia na dworcu kolejowym zatrzymał nas patrol policji. Tym razem z "Kordianem" wylegitymowaliśmy się oryginalnymi Kenkartami, które ocalały nam z Powstania. Dokumenty wystawione w Bossen zostawiliśmy w Arbeitsamcie w Kaufbeuren. Chciano nas tam koniecznie zatrudnić w fabryce amunicji, co nam zupełnie nie odpowiadało. Ponieważ mieliśmy oryginalne dokumenty z Warszawy nie przejmowaliśmy się zbytnio stratą tych później wystawionych.
Niemcy długo zastanawiali się nad naszymi Kenkartami. Wreszcie zdecydowali się zabrać nas na komendę policji dla wyjaśnienia sprawy. Teresa, która miała niemieckie zaświadczenie, nie musiała się legitymować. Wystarczyło stwierdzenie, że jest moją Frau - żoną. Została więc na dworcu pilnując nasze mizerne bagaże: dwie torby i walizkę Adama. Nas obu patrol zabrał jak się okazało na Gestapo a może Kriminalpolizei. Wprowadzono nas do pokoju gdzie siedział jakiś cywil. Zaczęła się wielogodzinna rozmowa.
Kazano nam wypełnić dokument w rodzaju ankiety personalnej. I tu zaczęła się zabawa. Jak wspominałem wcześniej urodziłem się w małej miejscowości Nowe Brwilno w powiecie gostynińskim. Tereny te zostały wcielone po wybuchu wojny do Rzeszy, tak więc w miejscu urodzenia wpisane było Deutschland. W ankiecie była rubryka" narodowość. Wpisałem tam "Generelgouvernement" Niemiec wyskoczył do mnie z krzykiem: "Aber das ist doch keine Nationalität!" (to niej jest żadna narodowość). Udawałem Greka:"Ich weiss nich, Ich bin aus Generalgouvernement" (nie wiem o co chodzi, jestem z Generalnej Guberni). Na szczęście w kenkarcie nie było rubryki narodowość, gdzie byłby wpis: "Pole" (Polak). A ja pamiętałem dobrze hasło: "... für Juden, Polen und Hunden, Eintritt verboten..." (Żydom, Polakom i psom wstęp wzbroniony).
W pewnym momencie przyszedł mi do głowy wariacki pomysł. Powiedziałem do cywila: "To my uciekamy przed bolszewikami pod opiekę Niemiec, a tu nie można nigdzie pracy dostać ani nie ma gdzie przenocować i jeszcze musimy się tłumaczyć...". Niemiec zgłupiał. Wyszedł z pokoju. Zostaliśmy sami w pomieszczeniu. Adam powiedział do mnie: "Aleś narozrabiał". Po pól godzinie wrócił cywil z mundurowym policjantem i powiedział do nas: "W Niemczech jest porządek. Ten pan (wskazał na policjanta) odprowadzi was do Arbeitsamtu i tam dostaniecie pracę". Teraz z kolei mnie zamurowało, nie mogłem podnieść się z krzesła. Byliśmy przekonani, że w najlepszym razie zamkną nas dla dokładniejszego rozpoznania naszej sprawy. Martwiłem się o Teresę.
Wyszliśmy we trzech na ulicę. Tu od razu wrócił mi humor. Na pewno coś wymyślę. Poszliśmy powoli do oddalonego o około 1 km Arbeitsamtu. Była piękna pogoda, świeciło słońce, dookoła wspaniałe góry. Wypytywaliśmy Niemca czy on tu całe życie mieszka, jak się nazywają okoliczne szczyty. Prawie się zaprzyjaźniliśmy. Po dojściu do Arbeistamtu podziękowałem policjantowi za pokazanie nam drogi, stwierdziłem że teraz już sobie sami poradzimy i uścisnąłem mu rękę. Niemiec zgłupiał a my spokojnie weszliśmy do środka. Przez szybę obserwowaliśmy co zrobi eskortujący nas policjant. Postał tam parę minut, a potem machnął ręką i odszedł.
Popędziliśmy na dworzec po Teresę. Okazało się, że Teresa zaniepokojona naszą długą nieobecnością poszła nas szukać. Mimo słabej znajomości niemieckiego dowiedziała się, że poszliśmy do Urzędu Pracy. Wróciła więc na dworzec i spokojnie czekała na nas. Oczywiście pierwszym pociągiem opuściliśmy Garmisch Partenkirchen. Omijając wszelkie kontrole wycofaliśmy się z rejonu podalpejskiego. 16 kwietnia 1945 r. znaleźliśmy się we Freisingu położonym około 40 km na wschód od całkowicie zrujnowanego Monachium. Kilka dni mieszkaliśmy tam w domu przeznaczonym dla uciekinierów spod wschodniego frontu. Udało się nam tam jakoś wkręcić z naszymi dokumentami.
Tam przeżyliśmy dywanowy nalot amerykańskich superfortec. Słysząc syreny alarmowe umknęliśmy z restauracji, gdzie akurat jedliśmy obiad, na obrzeża miasta nad rzeczkę Isar. Na to małe 20-30 tysięczne miasto zwaliły się bomby z dwóch eskadr po 64 superfortece każda (policzyłem). Nawała bombowa całkowicie zniszczyła miasteczko. Domy zmieniły się w jedno morze ruin. W małym parku przed dworcem kolejowym leje po bombach dosłownie nachodziły na siebie. Wszędzie walały się szczątki ciał.
Od Polaków pracujących w okolicy na robotach przymusowych dowiedzieliśmy się, że w odległości 17 km na wschód od Freisingu, na skraju niewielkiego miasta Moosburg znajduje się obóz jeniecki, gdzie miedzy innymi przebywa kilkuset Polaków - żołnierzy z Powstania Warszawskiego. Można się będzie z nimi pewnie skontaktować, bo wychodzą poza teren na odkopywanie kopców z ziemniakami przeznaczonymi dla obozu. Ruszyliśmy więc w tamtym kierunku. Po drodze o mało nie ustrzelił nas amerykański samolot myśliwski, który urządził sobie na nas formalne polowanie. Jakimś cudem, przeskakując z jednej strony szosy na drugą, z jednego rowu do drugiego, udało się nam uniknąć ostrzału. Na próżno machaliśmy do niego chusteczkami, lotnik był uparty. Wreszcie zrezygnował.
W połowie drogi, przechodząc przez niewielką miejscowość, zza płotu usłyszeliśmy przepiękną wiązankę "kwiatów polskich". Nie namyślając się wiele otworzyłem furtkę ...i pierwszą twarz którą zobaczyłem była twarz mojego kumpla z K-2 z Powstania Jurka Kisielińskiego ps. "Dyszel". Potem zobaczyłem jeszcze dwóch kolegów. Nastąpiło serdeczne powitanie. Opowiedzieliśmy o swoich przygodach. "Dyszel" powiedział, że z paru kolegami dba o lepsze zaopatrzenie obozu, handlując z Niemcami. W czasie gdy inni kopali ziemniaki, on za kawę i papierosy z paczek Czerwonego Krzyża kupował masło, jajka i inne świeże produktu żywnościowe.
"Dylo" zaproponował abyśmy we trójkę przenocowali u znajomej Polki pracującej na robotach przymusowych w Moosburgu. Następnego dnia przyniosą nam mundury ... i razem z powracającą grupą wejdziemy na teren obozu. I rzeczywiście następnego dnia o 4 po południu weszliśmy do obozu. Niemcy wtedy już nie liczyli powracających jeńców. Obóz był ogromny, liczył kilkadziesiąt tysięcy jeńców. Część przeznaczona dla powstańców była w zasadzie poza terenem głównego obozu. Były tam rozbite namioty, w których zamieszkaliśmy również my.
Warunki życia były zupełnie dobre. Wojna miała się ku końcowi. W Moosburgu był główny magazyn paczek Czerwonego Krzyża na całą Bawarię. Ponieważ praktycznie nie działała już kuchnia obozowa, Niemcy wydawali każdemu jeńcowi co drugi dzień jedną paczkę. Pozwalało to na uzupełnienia jedzenia u okolicznych Niemców za kawę i papierosy. Nasza trójka mogła też spokojnie czekać na wyzwolenie. Mogliśmy się wreszcie porządnie wyspać, umyć i najeść.
W obozie zostaliśmy za poświadczeniem "Dyla" zweryfikowani przez męża zaufania polskiej grupy jenieckiej sierżanta Janusza Ragusa ps. "Wicher". Od tej chwili poczuliśmy się pełnoprawnymi jeńcami wojennymi. Oczywiście nie zostaliśmy wciągnięci do niemieckiej ewidencji jeńców wojennych. Byliśmy chyba jedynymi jeńcami wojennymi, którzy nie uciekli ale sami znaleźli się w obozie. Podobnie jak dziwne okoliczności związane z wystawieniem Kennkarty spowodowały pewne dziwne wydarzenia w czasie naszej wędrówki po Niemczech tak ten fakt z kolei wywołał pewne określone reperkusje po moim powrocie do kraju.
29 kwietnia 1945 r. wojska III Armii Amerykańskiej gen. Pattona wyzwoliły Stalag VII A w Moosburgu. Odbyło się to po 3-godzinnym ostrzeliwaniu przez Amerykanów miasta, z którego ostatni żołnierz niemiecki wycofał się poprzedniego dnia. W wyniku tego ostrzału został ranny, całe szczęście niegroźnie, jeden z obozowych kolegów. Jako dowód rzeczowy potwierdzający datę oswobodzenia z obozu zachowałem datowany 29 kwietnia 1945 r. godz. 12.20 autograf amerykańskiego żołnierza, który pierwszy wkroczył na teren obozu.
Autograf amerykańskiego żołnierza
W ten sposób zostałem wyzwolony przez Amerykanów jako jeniec wojenny. Nie figurując w żadnej ewidencji niemieckiej znalazłem się jako jeniec w ewidencji polskiej i tak byłem traktowany przez władze polskie na zachodzie. Pewnie jest to jedyny przypadek w historii II wojny światowej.
Eugeniusz Tyrajski
Eugeniusz Tyrajski, ur. 08.10.1926 r. żołnierz Armii Krajowej ps. "Genek", "Sęk" kompania K-2, batalion "Karpaty" pułk Armii Krajowej "Baszta" |
Copyright © 2005 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.