Powstańcze relacje świadków
Jan Romańczyk "Łata" - chłopak z "Miotły"
Akcja pod Jaktorowem
|
W kwietniu 1944 r. "Miotła" przeprowadziła pod Jaktorowem akcję wysadzenia pociągu wojskowego wiozącego zaopatrzenie bojowe dla armii niemieckiej na wschodzie. Koło tego małego osiedla, położonego między Grodziskiem a Żyrardowem, przechodziła linia kolejowa, którędy szło zaopatrzenie dla niemieckiej armii, toczącej ciężkie walki na froncie wschodnim. Ruch kolejowy na tej trasie był ogromny. Dniem i nocą przejeżdżały wyładowane wagony towarowe, cysterny i platformy. Front wschodni pożerał tysiące ton zaopatrzenia. Dla ochrony linii kolejowych Niemcy przeznaczyli ogromne siły. Pociągi były konwojowane, wzdłuż torów systematycznie chodziły uzbrojone patrole, dworców strzegły silne załogi.
Istniejące warunki wymagały wręcz od żołnierzy podziemia podjęcia prób sparaliżowania wojskowego transportu niemieckiego. Wzdłuż linii kolejowej Warszawa-Pruszków było rozlokowane kilka grup bojowych wchodzących w skład Komendy Dywersji (Kedyw) KG AK. Był to zespół "Anatol" a następnie "Miotła". Były to grupy prowadzące akcje sabotażowe i likwidację - "wymiatanie" zdrajców i niemieckich konfidentów.
Grupy te prowadziły rozpoznanie ruchu kolejowego na trasie i opracowywały założenia do przeprowadzenia udanych akcji sabotażowych i minerskich. Jednym z wybranych miejsc był odcinek torów między Jaktorowem a Nieborowem, około 1 km od przystanku Jaktorów, 36 kilometrów od Warszawy.
W pierwszych dniach kwietnia 1944 r. od dowódcy "Miotły" ktp. "Niebory" Franciszka Mazurkiewicza przyszedł rozkaz przeprowadzenia akcji wysadzenia niemieckiego transportu wojskowego na wybranym uprzednio w wyniku rozpoznania odcinku torów koło Jaktorowa. Na dowódcę akcji został wyznaczony por. "Kulesza" Witold Przyborowski. W skład grupy wchodzili 10 ludzie z grupy bojowej Kazimierza Jackowskiego "Hawelana", późniejszego "Torpedy" i z oddziału "Sarmaka".
Z grupy "Hawelana" byli to:
"Hawelan" Kazimierz Jackowski - dowódca oddziału
"Henryk Łatka" Tadeusz Bartosiewicz
"Andrzej Babinicz" Adam Hubert Domin
"Boruta" Stanisław Tytus Domin
"Stefan Bończa" Jerzy Gniewkowski
"Adam Horski" Zenon Jackowski
"Dwernicki" Tadeusz Poznański
"Łukasz Łata" Jan Romańczyk
"Stanisław Kwiatkowski" Roman Staniewski
"Kubryń" Józef Wysocki
Z oddziału "Sarmaka" w akcji brali udział:
"Jerzy Prądzyński" Jerzy Cieślak
"Ziemborak" Romuald Świątek.
Uczestnicy akcji dotarli 6 kwietnia 1944 r. o godz. 18.00 na peron w Ursusie. Tam podzieleni na małe grupy oczekiwali na pociąg do Żyrardowa. Niektórzy z żołnierzy byli mocno objuczeni, musieli zabrać ze sobą przygotowane wcześniej miny, przewody, lonty, zapalniki oraz broń (pistolety maszynowe i granaty). Oczekiwanie na pociąg dłużyło się w nieskończoność. Pociąg, który wreszcie nadszedł, był tak zatłoczony, że dowódca zdecydował się go przepuścić. Przejazd w tłoku dużej grupy uzbrojonych ludzi niósł ze sobą zbyt duże ryzyko.
Wreszcie kolejnym pociągiem, około godz. 22.00 grupa "Miotlarzy" dojechała do Jaktorowa i to w dość nieoczekiwanym towarzystwie. Jak się okazało, Niemcy wykorzystali ten sam pociąg do rozwiezienia wzdłuż linii kolejowej patroli ochrony kolejowej. Na przystanku kolejowym Jaktorów oprócz chłopców wysiadło 20 Niemców uzbrojonych w karabiny i rkm-y. Identyczna grupa Niemców pojechała dalej. Na szczęście strażnicy nie zauważyli nic podejrzanego i po ustawieniu się dwójkami pomaszerowali torem w stronę Grodziska.
Uwolniona od niepożądanego towarzystwa grupa "Kuleszy" pomaszerowała drogą w stronę Międzyborowa. Celem była łączka oddalona około 300 metrów od toru. Na łączce odbyła się ostatnia odprawa przed akcją.
Dwie grupy miały stanowić ubezpieczenie grupy głównej, której zadaniem było założenie miny i odpalenie ładunku. Ubezpieczeniem od strony Warszawy dowodził "Łata". W skład jego grupy wchodzili: "Kubryń", "Ziemborak" i "Prądzyński". Ubezpieczeniem od strony "Żyrardowa" dowodził "Horski" mający też trzech żołnierzy.
Nadszedł trudny moment założenia min. W zupełnej ciemności wygrzebano dołki pod wewnętrzną szyną toru prowadzącego w kierunku Warszawy. Miejsce zostało tak wybrane aby po uszkodzeniu toru wykolejony pociąg zablokował oba tory, biegnące w tym miejscu w wykopie. Miało to wydłużyć w sposób znaczny czas usuwania uszkodzeń, bo dźwig kolejowy będzie miał utrudniony dostęp.
Zaplanowano założenie 3 ładunków w niewielkich odstępach od siebie, łącznie około 10 kg "plastiku". Był to ładunek wybuchowy o wielkiej sile - 100 gramowy ładunek wystarczał do przecięcia szyny. Jak się jednak okazało przy wcześniejszych akcjach, samo przecięcie szyny mogło być niewystarczające do wykolejenia pociągu. Zastosowano więc zwielokrotnione ładunki. Ładunki zostały przygotowane wcześniej przed akcją. Należało je jednak umieścić pod szyną, połączyć lontami, założyć zapalniki i przewody.
Aby zabezpieczyć się przed ewentualnym atakiem partyzantów Niemcy puszczali po torach na zmianę pociągi osobowe z polskimi pasażerami oraz wojskowe pociągi towarowe. W pociągach pospiesznych dwa pierwsze wagony były przeznaczone dla Polaków a dopiero następne dla Niemców. Ponadto parowozy pociągów najczęściej obsługiwali polscy maszyniści.
Biorąc to wszystko pod uwagę przy akcjach minerskich nie używano min z zapalnikiem samoczynnym. Rozrywałyby się one pod parowozem lub pierwszym wagonem, co powodowałoby straty wśród Polaków. Podczas akcji sabotażowych używano więc min odpalanych ręcznie. Pociągi osobowe przepuszczano, przy pociągach towarowych minę odpalano za parowozem (ze względu na polskich kolejarzy) a przy pospiesznych pod trzecim wagonem osobowym.
Dowódca grupy, minerzy i ochrona udali się na swoje stanowiska. Było zupełnie ciemno i wiał lekki wiatr. W zupełnej ciszy, starając się nie stukać kamieniami o szyny, minerzy założyli miny, praca szła sprawnie i szybko pod nadzorem dowódcy. Trzeba było się spieszyć, bo w każdej chwili mógł nadjechać pociąg. Założono lonty a kable elektryczne i linkę od zapalnika pociągowego doprowadzono do stanowiska ogniowego. Dowódca zwrócił szczególną uwagę na właściwe ułożenie kabli, które musiały przechodzić pod szyną, aby uniknąć przecięcia ich przez koła pociągu.
Wreszcie wszystko było gotowe. Dowódca wybrał miejsce dla ulokowania stacyjki odpalającej ładunki. Zarówno grupa centralna jak i grupy ubezpieczające odsunęły się nieco od toru. Od grupy centralnej odłączył się "Boruta" wysuwając się jako obserwator nieco dalej w stronę Żyrardowa.
Nastąpił najbardziej męczący i denerwujący okres oczekiwania. Minęła północ. Był już Wielki Piątek, 7 kwietnia 1944 roku. Od ziemi ciągnęła wilgoć, było chłodno, wiał północny wiatr. Żołnierze oczekiwali w zupełnym milczeniu, nie wolno było palić.
Przejechały dwa pociągi elektryczne. W grupie zapanował lekki niepokój czy wstrząsy wywołane przez przejeżdżające wagony nie spowodują przypadkowego wybuchu. Na szczęście nic takiego się nie wydarzyło. Nie lada emocję przeżyliby nieliczni pasażerowie pociągów, gdyby wiedzieli, że pod pędzącymi wagonami spoczywa śmiercionośny ładunek wybuchowy.
Godzina 01.15. Słychać było ciężki łoskot zbliżającego się pociągu. Cisza. Okazało się, że dym z parowozu przesłonił sygnał obserwatora. Posterunek obserwacyjny trzeba było odsunąć nieco dalej od toru.
Godzina 01.30. Znów słychać nadjeżdżający pociąg. Tym razem obserwator zdecydował się aby go przepuścić. Wagony zawierały prasowaną słomę i składane baraki. Było mało prawdopodobne aby przy tak łatwopalnym ładunku w innych wagonach było coś bardziej cennego. Na taki transport szkoda było min.
W chwilę później od strony Międzyborowa rozległy się kroki. Nadchodził niemiecki patrol, którego zadaniem było strzeżenie bezpieczeństwa torów. Niebezpieczeństwo było poważne, gdyż Niemcy szli wzdłuż tego toru, pod którym założone były miny. Były one wprawdzie zamaskowane ale nad wykopem zwisały przewody elektryczne i linka od zapalnika.
W głębokiej ciszy Niemcy minęli obserwatora i grupę ubezpieczenia, zbliżyli się do grupy centralnej, miny i przewodów. Być może był to patrol, który przyjechał wcześniej wraz z "Miotlarzami" do Jaktorowa. Sytuacja stała się dramatyczna.
Gdyby patrol nadszedł wcześniej w trakcie zakładania min, ubezpieczenie musiałoby podjąć nierówną walkę. Teraz jednak sytuacja była inna. Każde głośniejsze poruszenie, szczęknięcie bezpiecznika, wystrzał, byłyby błędem. Porucznik "Kulesza" trzymał w ręku przewód od zapłonu i czekał.
W swym powolnym marszu Niemcy musieli dojść do miny. Po jej zauważeniu, chcąc ją unieszkodliwić, musieli by się na chwilę zatrzymać. Trudno było bowiem oczekiwać aby patrol ochrony kolei przeszedł wzdłuż zaminowanego toru, przekroczył linkę i przewody i poszedł dalej nie okazując żadnego zainteresowania.
Porucznik "Kulesza" postanowił dopuścić patrol do samej miny i w tym momencie odpalić ładunek. Wybuch 10 kg "plastiku" powinien zadać Niemcom poważne straty a wtedy byłby czas na użycie pistoletów maszynowych i granatów.
W tym momencie zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Niemal w ostatniej chwili, na kilka metrów przed miną, patrol skręcił, przeszedł na druga stronę torów i powędrował dalej w stronę Jaktorowa, odprowadzany zaledwie w kilkumetrowej odległości lufami grupy ubezpieczeniowej od strony Warszawy. Przypadek? A może rozsądek?
Trzeba pamiętać, że w tym czasie pojedyńczy Niemcy, a nawet całe patrole, coraz częściej wykazywały obojętność wobec czasami oczywistych wrogich poczynań, kiedy można było w ten sposób zaoszczędzić starcia z uzbrojonym przeciwnikiem. Czuło się spadek morale żołnierzy niemieckich mających świadomość zbliżającego się końca wojny, końca nie koniecznie dla nich korzystnego.
Dochodziła godzina 01.47. Przed chwilą ucichły kroki 20 stróżów Wielkiej Rzeszy, którzy nie zdążyli jeszcze z pewnością dojść do stacji w Jaktorowie. Był najwyższy czas aby zakończyć akcję. Słychać ciężki odgłos zbliżającego się pociągu. Błysnęła czerwona latarka obserwatora. Kapral "Hawelan" zawołał: "Ognia!". Porucznik "Kulesza" połączył przewody stacyjki a "Bończa" pociągnął za linkę zapalnika pociągowego.
Przywarci do ziemi członkowie grupy zobaczyli silny błysk i usłyszeli przeciągły odgłos detonacji. Przez chwilę jakby nic się nie działo, pociąg jechał dalej. Jednak po chwili parowóz skręcił, rozległ się zgrzyt i łoskot spiętrzających się wagonów. Słychać było huk eksplozji i odgłos spadających kamieni.
Plan akcji nie przewidywał buszowania po wagonach ani ostrzeliwania transportu. W związku z powyższym grupa natychmiast oddaliła się od torów przez pola w kierunku południowym. Jeszcze przez chwilę słychać było szum pary z rozbitego kotła parowozu. Teraz patrol niemiecki nie powinien mieć żadnych wątpliwości co się stało. Huk eksplozji słychać było w promieniu kilku kilometrów.
Jednak rozsądek i ostrożność nie opuściły dzielnych przedstawicieli Herrenvolku i grupa "Kuleszy" nie była przez nikogo ścigana. Dopiero w dwadzieścia minut później nad miejscem akcji rozbłysły rakiety oświetlające. "Miotlarze" byli już wtedy daleko.
Przejaśniło się, księżyc oświetlał okolicę. Grupa dużym łukiem ominęła od południa Jaktorów i Grodzisk. Przodem szło dwóch na ubezpieczeniu, potem szeregiem reszta. Po 10 kilometrach marszu żołnierze "Miotły" zmęczeni forsownym marszem, odpoczęli w pobliskim zagajniku. Niektórzy z nich mieli poobcierane nogi w fasowanych niemieckich butach przydzielonych przez dowództwo "Miotły". Dla zaspokojenia pragnienia jedli śnieg, który jeszcze w tym miejscu przetrwał.
Powrót do Warszawy był nie mniej niebezpieczny niż sama akcja. Istniało duże prawdopodobieństwo, że Niemcy zorientowali się, że zamach przeprowadziła grupa z Warszawy. W tej sytuacji istniała pewność, że drogi do miasta i linie kolejowe mogą być obstawione. Nie należało więc zwracać na siebie uwagi. Nie wchodziło też w rachubę zwalenie się głęboką nocą dużej grupy młodych ludzi na jedną z podwarszawskich stacyjek.
Na razie szczęśliwie drogi i pola były kompletnie puste. Jedyną osobą, którą spotkano po drodze była kobieta niosąca mleko na sprzedaż. Kupiono od niej kilka litrów mleka. Sprzedawczyni była raczej zdziwiona niż przestraszona nieoczekiwanym spotkaniem.
Około godziny 3-ciej nad ranem "zdobyto i obsadzono" dworek państwa Imrothów w Kazimierówce. Dworek ten był często używany jako odskocznia dla różnych akcji "Miotły" na tym terenie. Mimo niemieckiego nazwiska gospodarze byli Polakami i patriotami, a odwiedziny żołnierzy podziemia witali bardzo serdecznie, nie bacząc na niebezpieczeństwo. Tylko ze względu na obcych pozorowano "napad".
W gościnie u państwa Imrothów grupa spędziła kilka godzin, przeznaczając je na posiłek i doprowadzenie do porządku ubrań. Na szczęście wszyscy byli cali i zdrowi. Jedynie por. "Kulesza" otrzymał uderzenie w plecy kamieniem, który wybuch miny wyrzucił w powietrze. O świcie uczestnicy akcji małymi grupkami udali się kolejno na przystanek kolejki EKD, skąd bez przeszkód dojechali do Michałowic. Następnie grupa się rozdzieliła.
Tego samego dnia przeprowadzono rozpoznanie na miejscu akcji. Pociąg z amunicją, jadący na front wschodni, miał "ponadplanowy postój" wynoszący 14 godzin. Kompletnemu zniszczeniu uległ wagon z 25 konwojentami oraz 3 wagony z amunicją. Wykoleiło się 14 dalszych wagonów. Parowóz zablokował sąsiedni tor. Jego polska obsada wyszła bez szwanku.
Wszyscy uczestnicy akcji pod Jaktorowem brali udział w innych licznych akcjach zbrojnych "Miotły", w okresie przed wybuchem powstania. Wszyscy walczyli w Powstaniu Warszawskim, ośmiu z nich poległo.
Jan Romańczyk
Jan Romańczyk, ur. 01.05.1924 r. w Wołominie sierżant pchor. Armii Krajowej ps. "Łukasz Łata" Kedyw Komendy Głównej AK pluton "Torpedy" batalion "Miotła" Zgrupowanie "Radosław" |
Copyright © 2008 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.