Powstańcze relacje świadków
Wspomnienia Zbigniewa Dębskiego z batalionu "Kiliński"
Okupacja
|
Urodziłem się w 29.11.1922 r. na Pomorzu w miejscowości Łasin koło Grudziądza. Mój ojciec Emilian miał tam aptekę. Matka Maria wychowywała mnie i dwie moje młodsze siostry Irenę i Aleksandrę. Szkołę podstawową skończyłem w tej miejscowości.
Ponieważ nie było tu gimnazjum rodzice wysłali mnie na naukę do innych miejscowości. Najpierw uczęszczałem do gimnazjum w Aleksandrowie Kujawskim prowadzonym przez księży Salezjanów, potem przeniesiono mnie do Gdyni-Orłowo. Tam uczyłem się w gimnazjum prowadzonym przez Jezuitów. W gimnazjum tym w 1939 r. uzyskałem małą maturę.
Świadectwo uzyskania "małej matury"
Miejscowość , w której się urodziłem i spędziłem dzieciństwo leżała około 12 km od granicy z Prusami Wschodnimi. Ze względu na sąsiedztwo Grudziądza, gdzie było dużo wojska, kawalerii, ojciec miał sporo kontaktów z wojskowymi, którzy nas odwiedzali. Pod koniec sierpnia 1939 r. sytuacja w kraju stała się dość niewyraźna. Jednak oficerowie, którzy do nas przyjeżdżali, łącznie z komendantem Straży Granicznej tego odcinka twierdzili, że nie ma się co denerwować, że na nic się nie zanosi. Tym niemniej ojciec na wszelki wypadek wysłał całą rodzinę do Torunia a sam pozostał w Łasinie prowadząc nadal aptekę.
1 września o 5.00 służąca zawiadomiła ojca, że podchodzą Niemcy. Ojciec zbiegł na dół do samochodu by ruszać do Torunia. Okazało się, że w aucie nawaliła opona. W tej sytuacji ojciec wsiadł na rower i ratował się ucieczką, szczęśliwie docierając do Torunia. Postąpił bardzo słusznie. Rodzina nasza udzielała się społecznie.
W naszej okolicy mieszkało sporo Niemców, nie wszystkim podobała się postawa ojca. Jeden z nich, lekarz, powiedział wcześniej ojcu, aby raczej stąd wyjechał. Jak się później okazało Niemcy mieli przygotowane listy polskich patriotów, z którymi należy się rozprawić. Po wkroczeniu wojsk Niemieckich wszyscy ludzie z tych list już pierwszego dnia zostali rozstrzelani. Na liście byliśmy ojciec i ja.
Po naradzie rodzinnej postanowiliśmy przesuwać się na wschód w miarę postępu wojsk niemieckich. Załadowaliśmy do dwóch samochodów całą rodzinę i ruszyliśmy. Ojciec był bardzo roztrzęsiony nerwowo i nie bardzo mógł prowadzić. Przejąłem od niego tę funkcję. W sierpniu będąc w Toruniu zdałem egzamin i otrzymałem prawo jazdy.
W nocy z 9 na 10 września przejechaliśmy przez Warszawę i kierowaliśmy się dalej na wschód. Wiadomo , co się działo na drogach. Szczęśliwie udało się nam uniknąć kolejnych bombardowań. Dotarliśmy gdzieś w rejon Siedlec.
Z paliwem było coraz gorzej. Po kolejnej naradzie zdecydowaliśmy, że wszystkie panie: babcia, mama, siostry i kuzynostwo zostają, a my we trzech: ojciec, kuzyn i ja, jednym samochodem jedziemy dalej na wschód z zamiarem ewentualnego dotarcia do Zaleszczyk. Po dużych kłopotach, przeżywając po drodze różne przygody, bombardowania, dotarliśmy 16 września do Łucka. W Łucku ojciec miał brata, który był Inspektorem Lasów Państwowych na województwo wołyńskie. Następnego dnia, 17 września 1939 r. na tereny polskie wkroczyli Rosjanie.
Dowód osobisty wystawiony w 1937 r. 15-letniemu Zbigniewowi Dębskiemu.
Na odwrocie dokumentu pieczątka sowieckiego Komitetu Pomocy Uciekinierom we wrześniu 1939 r. w Łucku. Jak wyglądała sowiecka "pomoc" Polakom można się przekonać na podstawie dalszego fragmentu relacji.
Znów znaleźliśmy się w trudnej sytuacji. Dalej nie można było jechać. Próbowaliśmy zawrócić, zatrzymały nas frontowe oddziały. Sytuację komplikował fakt, że wieźliśmy ze sobą w samochodzie broń myśliwską. W naszej rodzinie z dziada pradziada były myśliwskie tradycje. Ojciec znał dobrze język rosyjski. Jakiś czas studiował w Kijowie, choć farmację skończył w efekcie w Krakowie. Zaczął rozmawiać po rosyjsku z żołnierzami. Ci poszli do dowódców aby zapytać co mają z nami zrobić.
Przyglądałem się z zainteresowaniem agresorom. Pierwszy raz spotkałem Rosjan. Gdy część z nich poszła radzić się co z nami zrobić, przywieziono tzw. obiad. Jak to wyglądało. Przywieziono beczkę solonych śledzi. Każdy z sołdatów podchodził do niej po kolei, brał śledzia za łeb i ściągał z niego nadmiar soli. Potem otrzymywał kawałek ciemnego chleba. Posiłek uzupełniała woda z pompy. I to wszystko.
W obiadowym bałaganie udało nam się uciec. Wróciliśmy do Łucka. Tam widzieliśmy nową rewię mody. Żony oficerów przybyłych ze wschodu paradowały po ulicach w nocnych koszulach jak w wieczorowych sukniach. Samochód nam oczywiście zabrano, broń wcześniej zakopaliśmy gdzieś w lesie, spoczywa tam pewnie do dziś. Postanowiliśmy wrócić jakoś z powrotem za Bug. Przeżyliśmy dużo rozmaitych przygód. Jechaliśmy koleją przez Równe, Kowel, Kostopol, Pińsk i dotarliśmy wreszcie pod Białystok, który był wtedy w rękach bolszewickich. Szukaliśmy kontaktu dla przekroczenia granicy.
Byli tam różni "przeprowadzacze". Jeden z nich zobowiązał się, że przeprowadzi nas przez granicę. Ruszyliśmy ciemną nocą. Szliśmy za przewodnikiem, niosąc resztę naszego dobytku w małym plecaczku. Przewodnik stwierdził, że na pewno jest nam ciężko i on pomoże nam nieść plecak. Wprowadził nas do lasu i stwierdził, że granica jest już tuż, tuż. I aby iść przed siebie. Nagle znaleźliśmy się w ciemnościach leśnych sami, ... ale bez plecaka. Błąkaliśmy się jakiś czas po lesie, wreszcie udało nam się z niego wydostać ale natychmiast zostaliśmy złapani przez rosyjskich żołnierzy.
Osadzono nas w więzieniu w Żabince. Siedzieliśmy tam około 2 tygodni. Dostawaliśmy niewiele do jedzenia, zapoznałem się natomiast bardzo dobrze z miejscowym robactwem. Potem przewieziono na do Kobrynia. Tu znów siedzieliśmy jakiś czas w więzieniu. Któregoś dnia wezwał nas na rozmowę komendant więzienia. Ojciec rozmawiał z nim po rosyjsku, a komendant w międzyczasie przeglądał nasze dokumenty, które przesłano razem z nami z Żabinki. Szło mu to dość opornie bo był nielicho urżnięty. W efekcie rozmowy zniecierpliwiony Rosjanin oddał ojcu nasze papiery i powiedział, że możemy sobie iść.
Wyszliśmy stamtąd pospiesznie z wielką radością. Postanowiliśmy pójść coś zjeść bo kilka tygodni spędzonych w fatalnych warunkach zrobiło swoje. Czekając w restauracji na posiłek ojciec zaczął porządkować papiery aby oddać je kuzynowi i mnie. W trakcie tych porządków wypadła kartka zapisana po rosyjsku. Był to list instrukcja od tych, którzy nas zatrzymali do komendanta więzienia. Wynikało z niej, że dwóch starszych należy rozstrzelać a młodego wysłać na wschód. Odechciało się nam jeść. Jak najszybciej uciekliśmy z Kobrynia.
Potem spotkaliśmy w Białymstoku uczciwego przewodnika, który za pewną opłatą pomógł nam przekroczyć granicę niedaleko Małkini, dokładnie w Zarębach Kościelnych. Z Małkini dotarliśmy do Warszawy. Tu znaleźliśmy znajomych i podjęliśmy starania w celu nawiązania kontaktu z rodziną. Jak się okazało mama z resztą rodziny wróciła do Łasina. Po pewnym czasie ojciec ściągnął ich do Warszawy. Tu najpierw mieszkaliśmy u znajomych, potem ojciec wynajął mieszkanie. Mieszkaliśmy kolejno na Pięknej, Nowogrodzkiej, Nalewki, Sulkiewicza i Grzybowskiej 47.
Zbigniew Dębski z rodzicami i siostrami 1942 r.
Po zainstalowaniu się w Warszawie podjąłem naukę. Uczyłem się na tajnych kompletach w gimnazjum im. Adama Mickiewicza jak również w Szkole Budowlanej II stopnia przy ul. Nowy Świat 72, którą ukończyłem w 1943 r. Szkoła budowlana po ukończeniu dawała tytuł technika budowlanego. Po jej ukończeniu uczęszczałem na ul. Śniadeckich 10 na Architekturę na tzw. Kursy Rysunku Technicznego Jagodzińskiego.
Kontakty konspiracyjne nawiązałem bardzo wcześnie. Już na przełomie listopada i grudnia 1939 byłem łącznikiem i gońcem w organizacji podziemnej tzw. Błękitnej Dywizji, którą założył kolega ojca, oficer Straży Granicznej. Była to jedna z wielu organizacji powstających samoistnie już w pierwszych dniach okupacji. Nie wiem jakie były jej dalsze losy, czy uległa samorozwiązaniu czy też zasiliła jak inne szeregi POZ.
Potem poprzez kolegów z kompletów i szkoły budowlanej kontynuowałem działalność konspiracyjną w ZWZ. Brałem udział w szkoleniach wojskowych w zakresie podstawowym, ze szczególnym uwzględnieniem walk w mieście. Poza zajęciami teoretycznymi odbywającymi się w różnych lokalach konspiracyjnych, jeździliśmy na ćwiczenia w terenie na odcinek otwocki a kiedyś też pod Wyszków. Ukończyłem szkołę niższych dowódców a potem za zgodą przełożonych mojego oddziału konspiracyjną podchorążówkę o kryptonimie "Belweder". Ukończyłem ją w stopniu kaprala podchorążego z numerem 1030.
Zbigniew Dębski wiosna 1944 r.
Byłem w batalionie "Kiliński" praktycznie od początku jego istnienia tj. od 1940 r. Tam składałem moją żołnierską przysięgę. Batalion pierwotnie nosił nazwę "Vistula". Nazwa ta została zmieniona w 1942 r. na batalion im. Płk Jana Kilińskiego. W początkowej fazie batalion "Kiliński" liczył przeszło 1.000 osób. Pod koniec powstania w jego szeregach było przeszło 2.000 żołnierzy. W momencie wybuchu powstania jego rejon działania obejmował teren między ulicami: Nowy Świat, Królewską, plac Grzybowski, Marszałkowską, Aleje Jerozolimskie, które w czasie powstania nosiły nazwę Alei gen. Sikorskiego.
Zbigniew Dębski
Zbigniew Dębski ur. 29.11.1922 r. w Łasinie ppor. Armii Krajowej ps. "Zbych-Prawdzic" dowódca 7 drużyny 3 kompanii "Szare Szeregi-Junior" batalion AK "Kiliński" nr jen. 298383 |
Copyright © 2008 Copyright ©. Wszelkie prawa zastrzeżone.