Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia Jolanty Kolczyńskiej "Klary" łączniczki zgrupowania "Chrobry II"









Jolanta Zawadzka-Kolczyńska z d. Zawadzka
ur. 16.11.1928 w Warszawie
żołnierz AK, łączniczka, pseudonim "Klara"
6 kompania "Jeremiego"
zgrupowanie AK "Chrobry II"




         Urodziłam się 16.11.1928 r. W Warszawie. Rodzina moja była typowo inteligencka. Ojciec Stanisław był profesorem ekonomii, matka Gabriela była malarką i pedagogiem. Stryjowie pełnili odpowiedzialne stanowiska. Jeden z nich był dyrektorem Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych a drugi kuratorem okręgu szkolnego warszawskiego.



Stanisław i Gabriela Zawadzcy, Zakopane 1938 r.

         Mieszkaliśmy przed wojną w pięknych wielopokojowych mieszkaniach, najpierw na ulicy Grójeckiej, potem na Filtrowej na Ochocie. Chodziłam do prywatnej szkoły Wandy z Posseltów Szachtmajerowej. Szkoła założona 1908 r. przez 5 sióstr 3mieściła się najpierw w starym wynajętym budynku na ul. Chmielnej. W 1930 r. marszałek J. Piłsudski osobiście złożył kamień węgielny pod siedzibę nowej szkoły przy ul. Radomskiej róg Białobrzeskiej. W ciągu dwóch lat wybudowano w tym miejscu piękną nowoczesną szkołę. Jeszcze w latach PRL przewyższała ona swoją funkcjonalnością wybudowaną obok 1000-latkę. Szkoła zapewniała naukę od poziomu szkoły powszechnej do matury. Po zbudowaniu nowej siedziby zmieniła się nieco organizacja szkoły. 6 klasowa szkoła powszechna pozostała szkołą prywatną a 4 klasy gimnazjum i 2 klasy liceum przekształciły się w Fundację Wandy z Posseltów Szachtmajerowej.
         Uczennice szkoły (była to szkoła żeńska) chlubiły się tym, że jako jedyne w Polsce nosiły zielone mundurki.



Szkolny zielony mundurek

         W domu handlowym braci Jabłkowskich przy ul. Brackiej było całe piętro, gdzie sprzedawano mundurki naszej szkoły. Zimowe mundurki były wełniane, w lecie jedwabne, do tego galowe białe bluzki z długim rękawem. Uczennice w zimie nosiły również zielone palta z karakułowym szarym kołnierzem. W eleganckich galowych strojach chodziłyśmy nawet do pierwszej Komunii Św.



Szkolny strój galowy

         Do tego były zielone palta i berety uszyte z 6 części jak mandarynki ze znaczkiem - wyhaftowaną srebrną nicią koniczynką.
         Do szkoły tej chodziła elita warszawskich panien. Między innymi jej uczennicami były córki Józefa Piłsudskiego, panny Branickie z Wilanowa, córki ziemian, dyrektorów banków, fabrykantów. Przy swej elitarności szkoła była bardzo demokratyczna. Dlatego między innymi dyrektorka szkoły wprowadziła jednolite stroje szkolne. Futra i kosztowne ubiory miały zostać w domach. W szkole obowiązywały mundurki.
         W momencie wybuchu wojny miałam skończone 4 klasy szkoły podstawowej. Niemcy zajęli budynek szkoły. W wyniku próśb i starań dyrektorki pozostawili tylko sale wystawowe, które były usytuowane jedna nad drugą: geograficzno-przyrodnicza, fizyczna. Znajdowały się one w rogu budynku, do którego prowadziło osobne wejście. W tych salach prowadzono lekcje, m.in. zakazane takie jak historię, geografię i język angielski. Zajęcia były również realizowane na kompletach poza terenem szkoły. Dotyczyło to w szczególności klas gimnazjalnych.
         Komplety były prowadzone w mieszkaniach prywatnych. Ponieważ większość koleżanek miała duże mieszkanie, tam odbywała się część zajęć. Dodatkową zaletą tych mieszkań był fakt, że były one wyposażone w dwa wejścia. Gdyby Niemcy chcieli wejść przez drzwi z frontowej klatki schodowej istniała możliwość awaryjnego wyjścia z mieszkania klatką kuchenną z drugiej strony. U mnie komplety nie mogły się odbywać z przyczyn, o których opowiem za chwilę.
         Nauka w okupacyjnej szkole trwała aż do wybuchu powstania w 1944 r. W okresie tym wydano 135 matur, które były weryfikowane zaraz po zakończeniu wojny. Wszystkie dziewczęta, które zdobyły konspiracyjne matury, otrzymały później normalne matury państwowe. W szkole działała bardzo aktywnie konspiracyjna drużyna harcerska 16 WDH.
         10 maja 1940 r. gestapo aresztowało mojego ojca za organizację święta 3 Maja w szkolnictwie. Przebywał najpierw na Pawiaku, później został wywieziony do Oświęcimia i Buchenwaldu. Przez 5,5 roku był więźniem obozów koncentracyjnych w bardzo trudnych warunkach. W Oświęcimiu organizował ruch oporu. Przeżył jedynie dzięki silnemu organizmowi. W obozie przeszedł operację płuca. Wykonał ją przy pomocy noża kuchennego współwięzień, profesor Rudolf Diem, który po wojnie przez szereg lat był lekarzem kolejowym. Silny organizm ojca, który miał wtedy trzydzieści kilka lat, przetrzymał przeprowadzony w ekstremalnych warunkach zabieg. Po nocnej operacji, rano, podtrzymywany przez kolegów ojciec stanął na porannym apelu. Nie mógł upaść, bo wylądowałby na stosie trupów.
         Pierwsze transporty więźniów do Oświęcimia (Auschwitz) ruszyły w 1940 r. 14 czerwca 1940 r. do Auschwitz wyruszył transport z Tarnowa. Było w nim wielu młodych chłopców, którzy uciekali na Węgry i zostali złapani przez Niemców. Przeważnie byli to licealiści. Wieziono ich do obozu razem ze zwykłymi bandytami i łobuzami. Do Oświęcimia pojechali wszyscy razem. Obóz w Auschwitz był założony dla Polaków i przez pierwsze 2 lata byli tam wyłącznie Polacy. Dopiero w 1942 i 1943 r. pojawiły się tam pierwsze transporty Żydów z różnych krajów: Belgii, Francji itd. Przez pierwsze dwa lata w obozie byli tylko więźniowie polityczni i kryminalni. Potem pojawili się też poza Żydami Polacy wzięci po prostu z łapanek.
         Po aresztowaniu ojca zostałyśmy z matką wyrzucone z naszego mieszkania na ul. Filtrowej 73 na rogu Raszyńskiej. Zajęła go rodzina volksdeutschów . W mieszkaniu było wiele zabytkowych mebli, między innymi z Zamku Królewskiego. Zaprzyjaźniony z ojcem profesor Lorentz, zdeponował je u nas ratując z płonącego w 1939 r. Zamku. W olbrzymim salonie stały okazałe zamkowe meble. Wszystko to przejęli volksdeutsche. Wyrzucili nas z mieszkania tak jak stałyśmy, z walizeczką w ręku.
         Przez pewien czas tułałyśmy się z matką po mieście. W 1942 r., po likwidacji tzw. dużego getta, okupacyjny Związek Nauczycielstwa Polskiego załatwił 2 pożydowskie domy, stojące naprzeciwko siebie, przy ul. Pańskiej 5 i Pańskiej 6. W tych domach zostały zakwaterowane rodziny nauczycielskie wyrzucone ze swoich mieszkań z różnych warszawskich dzielnic. Otrzymałyśmy z matką małe mieszkanie przy ul. Pańskiej 6, gdzie mieszkałyśmy do powstania.
         W 1942 r., mając 14 lat podjęłam działalność konspiracyjną. Moi starsi kuzyni działali już w konspiracji od pewnego czasu. Moja matka również była zaangażowana w konspirację. Moim zadaniem był transport broni. Byłam niedużą, nie rzucającą się w oczy dziewczynką. Dodatkowym moim atutem była dobra znajomość języka niemieckiego. Przed wojną miałam opiekunkę Gretę, rodowitą Niemkę.




Kennkarta 1943 r.

         Razem z moją koleżanką woziłyśmy broń z Warszawy do Puszczy Kozienickiej, gdzie stacjonowały oddziały partyzanckie. Jako środek transportu służył ... statek kursujący Wisłą pomiędzy Warszawą, Pułtuskiem, Puławami i jeszcze dalej. Z domu mieszkalnego gdzieś na ul. Wolskiej, gdzie w piwnicy był konspiracyjny magazyn broni, odbierałyśmy po 2 paczki, po jednej do każdej ręki. Z paczkami wsiadałyśmy na statek, który kursował nocą - było to przeważnie latem. Siadałyśmy na paczkach na górnym pokładzie, wśród grupy ludzi, przeważnie handlarzy. Ponieważ każdy z nich też miał ze sobą różne paczki, nie zwracałyśmy specjalnie na siebie uwagi.
         Statek dopływał do miejscowości Ryczywół koło Świerzy Górnych w lasach kozienickich (teraz jest tam elektrownia). W podróży pomagało nam miejscowe małżeństwo głęboko zaangażowane w konspirację. Na miejscu czekały na nas podwody, zawiązywano nam oczy szmatką i jechałyśmy do lasu do partyzantów. Operacje takie odbywały się w okresie 1942-1944.
         1 sierpnia 1944 po wybuchu powstania zgłosiłam się z koleżanką do najbliższego punktu powstańczego, którego dowódcą był ppor. "Jeremi", dowódca kompanii w batalionie szturmowym AK "Chrobry II". Wybuch powstania zaskoczył mieszkańców Warszawy. Ludzie jechali tramwajami i autobusami kiedy wybuchły walki. Gdy rozpoczęła się strzelanina, cywile kryli się po bramach, uciekali w popłochu. Słychać było strzały w różnych dzielnicach. Na Żoliborzu walki zaczęły się 2 godziny wcześniej.
         Wraz z koleżanką zostałyśmy zaprzysiężone przez ppor. "Jeremiego", dowódcę 6 kompanii "Chrobry II". Obrałam pseudonim "Klara". Przez całe powstanie byłyśmy łączniczkami dowódcy. Zgrupowanie AK "Chrobry II" powstało po wybuchu Powstania Warszawskiego. Początkowo przyjęło nazwę "Chrobry". Dopiero 3 dni później jego dowódcy dowiedzieli się na ul. Twardej, że istnieje już zgrupowanie o takiej nazwie powstałe wcześniej w czasie okupacji. Taka była specyfika tajnej działalności konspiracyjnej. W tej sytuacji nowo powstałe zgrupowanie przyjęło kryptonim "Chrobry II", a wcześniej powstałe - "Chrobry I". "Chrobry I" pierwotnie walczył na Woli, potem w pasażu Simonsa na Starym Mieście, gdzie poniósł ciężkie straty, następnie w Śródmieściu.
         Pierwszą naszą placówką był olbrzymi budynek na Wielkiej 23, na wprost Pańskiej, gdzie w podwórku było nasze dowództwo. Potem zostaliśmy skierowani do fabryki Jarnuszkiewicza przy ul. Grzybowskiej 25. Była to olbrzymia fabryka łóżek metalowych i aparatury medycznej, potężne budynki, dwa podwórka. Dziś w tym miejscu jest hotel "Mercure". Wzmocniliśmy tam oddział, który sam nie dawał sobie rady. Po drugiej stronie ulicy byli Niemcy.



Żołnierze kompanii Jeremiego na podwórku fabryki Jarnuszkiewicza.
Trzeci od lewej por. Jeremi, trzecia od prawej J Kolczyńska.

         Kompania prowadziła tam walki zaczepno-odporne aby nie dopuścić Niemców do Śródmieścia. Pozycje niemieckie były bardzo blisko, słychać było ich rozmowy i komendy. Pewnego dnia w wyniku fałszywego, jak się później okazało, alarmu dowódca kazał mi biec do Śródmieścia po posiłki. Przedzierałam się przez palącą się po obu stronach ulicę. Jakoś dotarłam tam i z powrotem, a gdy wróciłam okazało się, że ryzykowałam niepotrzebnie bo alarm był fałszywy. Dowódca bardzo mnie przepraszał i cieszył się, że żyję.
         Sytuacja była niejasna. Nie wiedzieliśmy jakie były siły wroga. Niemcy zdobyli Hale Mirowskie. Była tam straszna masakra. Nieprzyjaciel rozstrzeliwał w halach mężczyzn, kobiety i dzieci. Potem zbliżyli się do ulicy Grzybowskiej. Próbowaliśmy zdobyć dom po parzystej stronie ulicy, Grzybowska 16. Były tam dwa podwórka. Przeszliśmy przez pierwsze podwórko nie atakowani, panowała zupełna cisza. Weszliśmy na drugie podwórko - to samo. Chwilę potem okazało się, że Niemcy przyczaili się w poszczególnych mieszkaniach za oknami. Gdy znaleźliśmy się na środku podwórka, otworzyli ogień. Musieliśmy się wycofać.
         Na podwórku został dowódca grupy partyzantów od "Ponurego" z Gór Świętokrzyskich, którzy przebili się do Warszawy i brali udział w powstaniu. Była to sekcja "Baśka". Jej dowódca - Bronek Sianoszek - nie wycofał się razem z nami. Gdy po nieudanej akcji sprawdzaliśmy stan oddziału stwierdziliśmy jego brak. Nikt nie widział, czy został ranny czy też zginął. Podejrzewaliśmy, że trafiła go niemiecka kula i leży gdzieś w gruzach. Po wojnie okazało się, że miał trochę szczęścia. Pochodził z Ukrainy i znał język ukraiński. Niemcy, którzy go złapali, mieli w swoich oddziałach Ukraińców. Chłopak zaczął do nich zagadywać w ich ojczystym języku i nie został rozstrzelany na miejscu. Zabrali go ze sobą w charakterze zakładnika. Szczęśliwie udało mu się przeżyć wojnę.
         "Chrobry II" obejmował swoim działaniem olbrzymi teren. Rozciągał się on wzdłuż ulic Marszałkowskiej, Królewskiej, Grzybowskiej, Towarowej potem Alej Jerozolimskich. Łącznie walczyło 6 kompanii. Tylko na przyczółku w dawnym dworcu przy rogu Chmielnej, Marszałkowskiej i Alej działało zgrupowanie "Gurt". Na Towarowej też były obsadzone placówki, często biegałam tam z meldunkami. Na Żelaznej było dowództwo. Bliżej Alej na Żelaznej był oddział "Warszawianka" Narodowych Sił Zbrojnych. Potem włączyli się do Zgrupowania jako 2 kompania. Na początku powstania NSZ-towcy zdobyli gmach WIG w Alejach Jerozolimskich. Było to na wprost nowego dworca, który później został zniszczony. Niestety nie utrzymali tego obiektu, musieli się wycofać z powrotem na Żelazną.
         Naprzeciwko "Warszawianki", po drugiej stronie Żelaznej był dworzec pocztowy, właściwie jeszcze w surowym stanie, nie oddany do użytku. Był to piękny, olbrzymi budynek, wyposażony w rozmaite piwnice i przejścia. Ulokowała się tam 3 kompania "Zdunina". Podobnie "Chrobry II" obsadził inne, użyteczne strategicznie budynki.



Dworzec Pocztowy zdobyty przez powstańców

         Większość powstańców w "Chrobrym II" była bardzo młoda wiekiem. Nasi dowódcy, starsi do nas, byli szkoleni do walki w mieście. Potrafili tak pokierować walką aby maksymalnie ograniczyć straty w ludziach. Każda podejmowana akcja była najpierw analizowana pod tym kątem.
         Nasza kompania brała udział w kilku ciekawych akcjach. W pierwszych dniach powstania braliśmy udział w zdobyciu koszar policji granatowej na ul. Ciepłej. W dużych zdobytych budynkach znaleźliśmy trochę policyjnych sortów mundurowych, co pozwoliło nam na ujednolicenie naszych strojów. Dotychczas prawie każdy chodził w swoim własnym ubraniu. Dziewczęta dostały wielkie granatowe bluzy, które na naszych szczupłych figurach wyglądały jak płaszcze. Panowie natomiast ubrali się całkiem porządnie - zaczęliśmy wyglądać jak wojsko. Część powstańców na Woli chodziło na przykład w zdobycznych niemieckich panterkach. Niektórzy mieli nawet niemieckie hełmy z założonymi na nie biało-czerwonymi opaskami.
         Nasza kompania pomagała przy zdobyciu Pasty. Po 2 dniach walk o Pastę zgrupowanie "Kiliński" poniosło bardzo duże straty. Do naszego dowódcy przyszedł łącznik i poprosił o pomoc. Ten zgodził się i nasi żołnierze włączyli się do walki. Tam widziałam z bliska pierwszego zabitego. Tuż obok mnie zginął mój serdeczny kolega, 16-chłopak. Wchodziliśmy w Paście do góry krętymi schodami. Na górze zaczaili się Niemcy, którzy w pewnej chwili otworzyli ogień. Mój kolega został dosłownie przecięty na pół serią z peemu. Pierwszy raz w życiu widziałam zabitego, z którym dosłownie przed chwilą rozmawiałam. Było to dla mnie okropne przeżycie. Do dziś mam przed oczami jego pokiereszowane ciało. Wiele lat po wojnie mieliśmy trochę przepraw z "Kilińskim". Umieszczając na Paście pamiątkową tablicę "zapomnieli" o naszym udziale. Na tablicy znalazło się wymijające stwierdzenie "i inne oddziały". A tam zginęło wielu naszych kolegów.
         W końcu sierpnia mieliśmy przebijać się przez Ogród Saski w kierunku Starego Miasta. Miała to być połączona akcja oddziałów staromiejskich i ze Śródmieścia organizowana przez płk "Wachnowskiego". Niestety zawiodła organizacja. Pomylono godziny ataku. Oddziały ze Starówki zaczęły atak o 2 godziny wcześniej. Niemcy ich prawie wszystkich wybili. Później za 2 godziny zaczęliśmy my i sytuacja się powtórzyła. Było to 31 sierpnia 1944 r.
         Pod koniec września do naszego dowódcy w fabryce Jarnuszkiewicza przyszedł łącznik i powiedział, że na terenie naszej fabryki, głęboko w piwnicach, są zakopane Steny produkowane tu w konspiracyjnej wytwórni broni. Funkcjonowała ona jeszcze na terenie istniejącego wtedy getta. Żaden z wytwórców broni nie dotarł na miejsce w momencie wybuchu powstania. A szkoda. Broń by się bardzo przydała. O znalezisku dowiedzieliśmy się koło 20 września, niedługo przed opuszczeniem tej placówki.
         Mizerne ilości broni były częściowo uzupełniane przez zrzuty. Niestety zasobniki były zrzucane przez aliantów na spadochronach z dużej wysokości i bardzo często trafiały zamiast do nas na pozycje niemieckie. Rosjanie latali kukuruźnikami na małej wysokości, przeważnie nocą. Zrzucali oni broń i żywność w zasobnikach bez spadochronów, opuszczając ją na specjalnych linach. Skutek był taki, że najczęściej po otworzeniu zasobnika, który zwalił się na bruk, okazywało się że broń jest poważnie uszkodzona a czasami i żywność nie nadawała się do spożycia.
         Na terenie zgrupowania działało kilka rusznikarni. Pracujący w nich fachowcy dokonywali cudów, reperując uszkodzoną broń - zrzutową i zdobyczną. Były również wytwórnie granatów, którymi starano się uzupełniać niedobór broni strzeleckiej. Granaty robiono w woreczkach lub blaszanych puszkach. Bardzo znana rusznikarnia na naszym terenie mieściła się na ul. Siennej. Mimo kiepskiego uzbrojenia utrzymaliśmy przydzielony nam rejon przez całe 63 dni. My, łącznicy, nie mieliśmy prawa nosić broni. Mieliśmy ze sobą jedynie granaty.
         Łączniczki przenosząc meldunki nie mogły mieć ze sobą żadnych kartek. Treści meldunku trzeba było nauczyć się na pamięć, jak wiersza. Przejście na drugą stronę Alej Jerozolimskich było bardzo trudne i niebezpieczne. Kolej średnicowa szła wtedy pół metra pod ziemią pod obecnymi torami tramwajowymi. Tunel oddzielał od powierzchni betonowy strop. Nie można było zrobić wykopu. Dopiero przy ulicy Kruczej był płytki pól metrowy wykop przez Aleje. Stałą tam żandarmeria, która kolejno puszczała przechodzących. Z BGK i z Polonii szedł nieustanny ostrzał broni maszynowej. Żandarmi liczyli przerwy między kolejnymi strzałami. Gdy następowała odpowiednia przerwa, między jedną i drugą serią, przepuszczali kilka osób.



Przejście w Alejach Jerozolimskich

         Przeszłyśmy z meldunkiem na Kruczą. Miałyśmy zanieść wiadomość do gen. Bora Komorowskiego, który miał wtedy siedzibę na Mokotowskiej przy placu Trzech Krzyży. Stał tam w podwórzu nieduży trzy piętrowy dom (stoi do dzisiaj). Po drodze zasypała nas krowa, która rąbnęła w Kruczą, gdy byłyśmy w pobliżu. Całe byłyśmy bardzo brudne, zasypane pyłem. Pamiętam, ja żołnierze mówili: "Umyjcie się jak idziecie do dowódcy. Nie możemy was tak wpuścić." Zrobiłyśmy tak jak chcieli i zameldowałyśmy się generała. Przekazałyśmy meldunek. Generał Bór Komorowski bardzo się dopytywał jak jest na pierwszej linii. Co się u nas dzieje. Był bardzo sympatyczny.
         Potem wróciłyśmy z powrotem. W powrotnej drodze, na rogu ul. Świętokrzyskiej zostałam ranna w nogę kulą dum-dum. Był to pocisk rozpryskowy, który zostawił mi w kolanie całe mnóstwo drobniutkich odłamków. Zgłosiłam się na punkt opatrunkowy gdzie mi to trochę oczyścili. Nie byłam na tyle ranna by iść do szpitala, więc do końca powstania byłam w ruchu.
         W czasie powstania w całym "Chrobrym II" było około 3.500 osób. Poza żołnierzami zorganizowanymi w kompanie była żandarmeria, P. Ż-etki (kobieca pomoc żołnierzom) i inne służby. W mojej kompanii było około 200 osób. W późniejszym okresie odtworzyliśmy wykaz wszystkich jej członków. Niektórych nazwisk nie udało się nam ustalić. Gdy młodzi ochotnicy zgłaszali się do dowódcy - składali przysięgę. Udało się nam ustalić skład kompanii w ilości 201 osób.
         Mieliśmy cudownego dowódcę. Miał wtedy trzydzieści parę lat, tak jak mój ojciec i tak jak on był bardzo opiekuńczy.



Por. "Prawdzic" (ranny w głowę) z nieznanym powstańcem

         Dzięki temu wielu z nas przeżyło powstanie - ponad 2/3 stanu. Sporo zmarło później, po powstaniu, w obozach, z ran i wycieńczenia. Dzięki wyjątkowemu dowódcy wszystkie akcje były tak przygotowane, że na ogół było w nich najwyżej kilku rannych. Najwięcej zginęło sanitariuszek. Niosły one pierwszą pomoc i docierały do rannych w akcji. Często w tym czasie dostawały się w nowy ogień, który zabijał i rannego i niosącą mu pomoc sanitariuszkę. Łączniczki w większości przeżyły.
         W czasie walk czasami wizytowało nas dowództwo. Któregoś dnia do naszej placówki zawitał generał "Monter". Miał on zwyczaj zjawiać się znienacka, bez uprzedzenia. Oglądał placówki, wypytywał żołnierzy jak żyją, jak śpią, jak się czują. Zadawał pytania o dowódców. Nasze dowództwo z kolei organizowało odprawy z dowódcami kompanii i innymi oficerami, omawiając sytuację i zagadnienia dotyczące walki. Uważam, że nasi dowódcy byli dobrze przygotowani i starali się abyśmy jak najlepiej realizowali postawione przed nami zadania.
         Należy pamiętać, że w naszej grupie było bardzo wielu ochotników. Wielu wśród nich to byli młodzi chłopcy. W czasie okupacji na różne sposoby pomagali oni materialnie swoim rodzinom, będąc czasami wyłącznymi ich żywicielami. Jednym ze sposobów zdobywania środków do życia było okradanie niemieckich wagonów.
         Na bocznicy kolejowej stały różne wagony z żywnością dla niemieckiej armii, które szły na front wschodni. Chłopcy w nocy otwierali te wagony i wyciągali z nich żywność, którą potem oddawali rodzicom lub sprzedawali. Było to zajęcie bardzo niebezpieczne, bo noce były krótkie a kolejowe patrole niemieckie strzelały bez uprzedzenia. Pamiętam jak kiedyś otworzono wagon, w którym było pełno grackich żółwi. Cała Warszawa jadła później żółwiową zupę. Ci którzy widzieli film "Cafe pod Minogą" być może pamiętają jak handlowano w nim żółwiami na targowiskach.
         Ci odważni chłopcy walczyli potem w powstańczych szeregach. Nie bali się w ogóle, prawdopodobnie nie zdawali sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Pamiętam takiego małego chłopca, miał pseudonim "Pestka" i miał 9 lat. Przyszedł do naszego dowódcy i powiedział, że on będzie żołnierzem. Jego starsi bracia poszli już do powstania i on też nie będzie siedział w domu.
         Dowódca długo z nim rozmawiał. Był to wysoki szczupły chłopaczek, bardzo zwinny. Po pewnym czasie do dowódcy przyszłą jego matka. Powiedziała, że wszyscy jej chłopcy już poszli, ten jest najmłodszy i ona prosi aby dowódca odesłał go do domu. "Pestka" oświadczył na to, że on już złożył przysięgę, jest już żołnierzem i do domu nie pójdzie.
         W tym czasie Rosjanie zrobili zrzut zaopatrzenia na Plac Grzybowski. Liny od pojemnika zaplątały się w krzaki rosnące na placu i pojemnika nie można było ruszyć. "Pestka" powiedział, że on podkradnie się pod te krzaki rozplącze linki i ściągnie pojemni, bo jest w nim na pewno dobre jedzenie. Dowódca surowo mu zabronił. Niemcy pilnie obserwowali co się dzieje na placu. Jak zauważą jakiś ruch na pewno puszczą serię. Chłopak stwierdził, że na pewno mu się nic nie stanie. Dowódca powtórzył zakaz.
         Wiadomo jednak jak to jest z małolatami. "Pestka" wyczekał do zmroku i podczołgał się do krzaków. Zaczął szarpać linki, krzaki się zakołysały i Niemcy, jak można się tego było spodziewać, puścili serię z karabinu maszynowego. Chłopak został ranny w siedzenie. Stanął i krzyczy: "A to łobuzy, panie poruczniku, co oni zrobili". Dowódca krzyknął: "Połóż się natychmiast, bo cię zabiją".
         Ściągnęliśmy go za nogi na pozycję. Ale on, ranny, linek nie puścił. Pojemnik trafił do nas. Niestety była tam tylko kasza i jakieś suchary, a broń tradycyjnie była zniszczona. Rzadko kiedy z tej sowieckiej zrzutowej broni dawało się coś zrobić w rusznikarni.
         W czasie powstania "Pestka" przyszedł któregoś dnia do mnie i powiedział: "Jesteś trochę starsza, to nie będę ci mówił TY, ale mogę do ciebie mówić CIOCIU. Chcesz?" Odpowiedziałam, że chcę.
         "Pestka" przeżył wojnę. Ukończył szkołę morską i pływał jako marynarz na statkach handlowych. Jedna z koleżanek łączniczek ładne parę lat temu była na wybrzeżu. Elegancko ubrana szła ulicą. Nagle zobaczyła, że za nią idzie jakiś marynarz. Starała się go zgubić ale on uparcie podążał jej tropem. Nagle usłyszała z tyłu głos: "Ciociu, to ja, "Pestka"".
         W kwaterze głównej na ul. Wielkiej zainstalowana była kuchnia polowa. W olbrzymim kotle gotowano kaszę zwaną kaszą-pluj i roznoszono ja po placówkach. Trafiała też do nas na Grzybowską. Kasza pochodziła z browaru Haberbuscha. Na początku powstania chłopcy przytargali ją w workach na plecach do kwatery i w ten sposób mieliśmy co jeść.



Transport ziarna z browaru Haberbuscha

         U nas na placówce oczywiście nie można było zapalić żadnego ogniska. Niemcy od razu zorientowaliby się, gdzie jesteśmy. Siedzieliśmy na posterunkach możliwie jak najbardziej cicho. Pełniący dyżury pilnowali cały czas aby Niemcy niepostrzeżenie nie wykonali jakiegoś manewru. U Jarnuszkiewicza była olbrzymia brama wejściowa. W bramie cały czas stała warta i nasłuchiwała co się dzieje po drugiej stronie ulicy.
         Na terenie fabryki były pompy. Dzięki temu można się było napić wody i umyć się. Pomiędzy dyżurami można się było przespać na słomie leżącej w parterowych pomieszczeniach. Oczywiście żołnierze spali w ubraniach, gotowi w każdej chwili do akcji.
         W Śródmieściu do palenia był węgiel. Były nim opalane kotły, w których gotowane jedzenie. Używano również brykietów i drewna z rozbitych domów, którego było pod dostatkiem w okolicy. W gruzach leżały okiennice, ramy okienne, fotele itp. Ulica Pańska była prawie całkowicie zniszczona. Na dom stojący naprzeciwko tego, w którym mieszkałam, spadła krowa, rujnując go całkowicie. W czasie wybuchu zginęło dużo osób.
         Jak już wcześniej wspomniałam, nasze zgrupowanie składało się głównie z ochotników. Grupa była bardzo zróżnicowana, choć w większości byli to ludzie bardzo młodzi. Nie było żadnych problemów narodowościowych ani religijnych. Wszyscy byli jednakowo traktowani przez dowódców i kolegów. Nasz dowódca mówił, że wszyscy są jego jedynymi dziećmi. W naszej grupie walczyło kilku Żydów z grupy wyzwolonej na początku sierpnia na Gęsiówce. Walczyli z nami do końca. Ci, którzy poszli do niewoli, byli w obozie chronieni przez innych kolegów.
         Kilka lat temu Gazeta Wyborcza opublikowała artykuł, w którym stwierdzono że w czasie powstania na naszym terenie powstańcy zabijali Żydów. Prawda była nieco inna. Na jednej z ulic ściana domu przylegała bezpośrednio do terenu byłego getta. Był tam Żyd, który często przychodził do naszych placówek. Częstował chłopców cukierkami, wypytywał jak liczni jesteśmy, jaką mamy broń, co planujemy w najbliższym czasie. Z zawodu był krawcem. Miał w domu, o którym mówiłam, pomieszczenie gdzie między innymi stała duża szafa wypełniona ubraniami. Jak się później okazało w szafie tej była otwierana tylna ścianka, przez którą i przez wybity w ścianie otwór krawiec przedostawał się z naszych pozycji na teren zajęty przez Niemców. Przekazywał im informacje na nasz temat uzyskane od naiwnych chłopców. Na skutek jego donosów zginęło paru naszych żołnierzy.
         Po ujawnieniu prawdziwego oblicza szpiega został on osądzony przez sąd polowy i skazany na karę śmierci. Wyrok wykonano. Nie było to zabicie człowieka narodowości żydowskiej ale likwidacja groźnego konfidenta niemieckiego. Nie wiem co powodowała działaniami tego Żyda. Na co liczył, przecież w tym czasie doskonale już wiedział jak Niemcy zachowywali się wobec Żydów.
         Pod koniec powstania ewakuowaliśmy z naszego terenu ludność cywilną. W piwnicach żyły matki z dziećmi, czasami staruszkowie, którzy nie mieli ani wody ani możliwości gotowania. Nie byli oni w stanie przetrwać w tych warunkach, choć w piwnicach było w miarę bezpiecznie.
         Początkowo ludność cywilna była nastawiona wręcz entuzjastycznie do powstańców, chętnie im pomagała. W miarę trwania walk postawa ta zaczęła się zmieniać. Umęczeni cywile nie mieli co jeść, nie mieli gdzie spać. Byli coraz bardziej niechętni, potem wręcz wrodzy. Zaczęli wyklinać żołnierzy: "Co wyście najlepszego zrobili. Do czego to doszło!" Czuliśmy się głupio, przecież nie byliśmy winni, walczyliśmy o wyzwolenie miasta.

         Wspomina mieszkanka Warszawy, która w czasie powstania była małą dziewczynką:
         Przeżyłam powstanie jako 9-letnie dziecko na Grzybowskiej róg Wroniej. Była tam barykada i silny ostrzał. Myśmy mieszkali na Grzybowskiej po lewej stronie, dosłownie na rogu Wroniej w dużym domu. Teraz po nim nie ma śladu, jest chyba na jego miejscu jakiś skwer. Barykada była zbudowana w poprzek ulicy. Ludność cywilna zgromadziła się w schronach, na które wykorzystano magazyny browaru Haberbuscha. Magazyny browaru i duże domy były usytuowane po prawej stronie ulicy Grzybowskiej. W magazynach chłodniach na podłodze były umieszczone sienniki i tam nocowali cywile. Żywność otrzymywano z browaru. Grupy dzieci biegały tam i przynosiły kaszę i cukier.
         Miałam młodszą, półtoraroczną siostrę. Ojciec zdobywał dla nie trochę koziego mleka. Przy ulicy kolejowej, z drugiej strony dworca kolejowego pasły się kozy. Były tam jakieś małe domki i działki. Teraz są tam w dalszym ciągu jakieś chaszcze. Ojciec przedzierał się w to miejsce aby zdobyć trochę mleka dla malucha. Podobnie czynili inni ludzie. Kiedyś pan redaktor Budrewicz pytany jakiego pomnika nie ma jeszcze w Warszawie powiedział, że nie ma pomnika kozy. Te kozy ocaliły życie wielu warszawskich dzieci.
         Gdy milkły strzały dzieci biegały. Wyskakiwały ze schronów i biegały z jednej strony ulicy na drugą. Nie pomagały ostrzeżenia rodziców. Musiały jakoś wyładować swoją energię. Czasami zdobywały trochę jedzenia z opustoszałych mieszkań. Nieraz powstańcy prosili je aby przekazały jakąś wiadomość do sąsiedniej placówki. Ulubionym zajęciem było pokonywanie podziemnych przejść. Między domami były poprzebijane otwory i można było daleko dojść, nawet do Żelaznej. I dzieci biegały tamtędy.
         W okolicy dworca Zachodniego były stanowiska niemieckiej artylerii. Pamiętam do dziś okropne wrażenie gdy zaczynał się ostrzał. Wszyscy kryli się gdzie kto mógł. Jeden z wybuchów zniszczył całkowicie naszą kuchnię polową na podwórku, gdzie można było ugotować coś ciepłego, nie codziennie, okazjonalnie. Pocisk zniszczył ją całkowicie, kasza przepadła.



Kuchnia polowa

         Byliśmy w schronie do 17 sierpnia 1944 r. 14 lub 15 sierpnia runął dom, potem zapaliły się magazyny Haberbuscha. To było coś okropnego. Powstańcy wycofali się. Niemcy wygnali wszystkich z okolic barykady, ze schronów z piwnic. Spędzili w jedno miejsce dużą grupę ludzi. Mężczyzn oddzielili, mieli być od razu rozstrzelani przy barykadzie. Między innymi w tej grupie znalazł się mój ojciec.
         Kobiety i dzieci poszły pieszo na Wolę do kościoła św. Wojciecha, mężczyźni zostali. Jest takie zdjęcie, na którym widać wielki tłum idących ludzi. W pochodzie nie ma w ogóle mężczyzn. Niektórzy zastanawiali się dlaczego tak to wyglądało. Być może jest to zdjęcie naszej grupy.



Kościół św. Wojciecha

         Na drugi dzień rano dotarli do kościoła św. Wojciecha nasi mężczyźni. Jak się okazało wśród zatrzymanych był ktoś dobrze mówiący po niemiecku. Udało mu się wytłumaczyć oficerowi niemieckiemu, że są niewinnymi cywilami. Ten wstrzymał działania Ukraińców (jak nazywali ich ludzie) wchodzących w skład oddziałów niemieckich.
         Potem wszystkich razem pognano pieszo do Pruszkowa. W zatłoczonych halach w Pruszkowie każdy szukał sobie odrobiny miejsca na betonowej podłodze aby się położyć. W Pruszkowie byliśmy 5 dni. Codziennie były selekcje. Wyrzucano wszystkich z baraków, młodych mężczyzn i młode kobiety wywożono. Mój ojciec został wywieziony do obozu pracy pod Lipskiem. Nas wywieźli wagonami na wieś w łowickiem. Tam dostaliśmy przydział do miejscowego chłopa. Uchodźcy z Warszawy dostali przydziały do różnych domów, kartki na chleb i przestano się nami zajmować. Miejscowi gospodarze serdecznie się nami zajęli. Mama moja w międzyczasie ciężko się pochorowała. Jedliśmy ciągle zupę z dyni, której do dziś nie znoszę. Stamtąd po pewnym czasie wróciliśmy bliżej Warszawy, do Żyrardowa.

         Ludność cywilna ewakuowana pod koniec powstania trafiła na Powiśle. Tam też było ciężko, ale mimo wszystko łatwiej było przeżyć niż u nas. Później tak jak cywile z innych dzielnic warszawskich trafili do obozu w Pruszkowie. Na naszym terenie zrobiło się pusto. Zostało tylko wojsko. Przedzierając się przez gruzy opustoszałych ulic widziało się tylko podpalone przez krowy budynki. Czasami przechodząc przez całą ulicę nie spotkało się żywego człowieka.
         Nas ciągle ubywało. Zostaliśmy przesunięci na ul. Królewską przy Zielnej. Nasze miejsce zajął inny oddział. Było to dosłownie kilka dni przed zakończeniem powstania. Otrzymaliśmy tam kwaterę w niewielkiej willi. Tam zastała nas kapitulacja. Nasze oddziały do kapitulacji zbierały się w rejonie ulicy Twardej. Były też wyznaczone rejony kapitulacji w innych częściach miasta.
         Dowództwo wydało rozkaz aby młodzież, która nie miała 16 lat mogła wyjść z Warszawy z ludnością cywilną. Starsze roczniki szły do obozów jenieckich: żołnierze do stalagów, oficerowie do oflagów.
         Zgodnie z zaleceniem dowództwa ja wraz z koleżanką poszłam z ludnością cywilną do obozu w Ursusie. Hale obozu przejściowego w Pruszkowie były już przepełnione, w związku z czym utworzono analogiczny obóz w Ursusie. Fakt ten jest mniej znany, wielu ludzi myśli, że obóz przejściowy dla wypędzonych z Warszawy był tylko w Pruszkowie. Zachowało mi się jeszcze zaświadczenie o moim pobycie w obozie przejściowym Ursus, z ogromną niemiecką pieczęcią.

    

Zaświadczenie z obozu w Ursusie

         W obozie działała komisja lekarska, w skład której wchodzili również lekarze działający w konspiracji. Wychwytywali oni w miarę możliwości młodzież i dawali chłopcom i dziewczętom zaświadczenia o fatalnym stanie zdrowia dyskwalifikującym ich jako zdolnych do pracy przymusowej. Posiadaczy takich zaświadczeń wypuszczano z obozu. Ja z koleżanką stanęliśmy przed taką komisją i otrzymałyśmy zaświadczenia, że jesteśmy ciężko chore na tyfus i musimy być natychmiast zwolnione z obozu.
         Ciemną nocą, doskonale to pamiętam, otwarły się przed nami wielkie wrota, przez które przejeżdżały wagony kolejowe, i znalazłyśmy się na zewnątrz. Zupełnie nie orientowałem się gdzie jesteśmy. Nie znałam okolic Pruszkowa i Ursusa. Wprawdzie niedaleko stąd, w Komorowie, przed wojną rodzice mieli willę, ale nie bardzo wiedziałam jak tam dotrzeć. Ruszyłyśmy do przodu po torach kolejowych. Wyszłyśmy po torach z Pruszkowa i ruszyłyśmy w zupełnych ciemnościach naprzód.
         Po pewnym czasie zorientowałam się, że jesteśmy na granicy Komorowa. Jakoś dotarłyśmy do domu rodziców. Zastałam tam swoją kuzynkę. Po pewnym czasie dotarła tam jeszcze dalsza część rodziny, młodzieży, która różnymi drogami dotarła do Komorowa. Dotarła tam również mama. Jej udało się również, dzięki konspiracyjnym kontaktom, wydostać z obozu w Ursusie. W czasie powstania nie miałam z nią praktycznie żadnego kontaktu. Raz tylko dowódca mojego oddziału po spotkaniu z dowódcą oddziału, gdzie służyła moja matka, przekazał informację że u mnie wszystko w porządku i podobną wiadomość otrzymałam zwrotnie.
         Losy innych młodych ludzi z naszej grupy potoczyły się różnie. Część koleżanek trafiła do Oświęcimia, a właściwie do Birkenau. Inni zostali wywiezieni transportami za Kraków gdzie były obozy przejściowe, z których kierowano ludzi do pracy u polskich rolników.
         Na jesieni 1945 r. do Komorowa dotarł ojciec, który został z Buchenwaldu oswobodzony przez Amerykanów. Ocaleni więźniowie byli w tak kiepskim stanie, że Amerykanie postanowili przetrzymać ich przez pewien czas w celu podleczenia i regeneracji sił. Ojciec wrócił z tak pełną twarzą, że matka gdy go zobaczyła w drzwiach, zemdlała. Nie przypuszczała, że tak może wyglądać więzień obozu koncentracyjnego, myślała że to jakaś zjawa. Od wielu miesięcy nie otrzymaliśmy od niego żadnej wiadomości, nie wiedzieliśmy czy w ogóle żyje.
         18 stycznia 1945 r., następnego dnia po wyzwoleniu Warszawy, ruszyłam wraz z kolegami do miasta. Szliśmy torami kolejki WKD. Warszawa jeszcze się paliła. Torami doszliśmy do Placu Zawiszy. Dalej ulica tonęła w gruzach.

    

Jolanta Kolczyńska w ruinach ul. Świętokrzyska r. Wielkiej 1945 r.

         W Alejach Jerozolimskich wszystkie domy aż do Placu Starynkiewicza płonęły. Po zwałach gruzów dotarliśmy do Placu Grzybowskiego. Było to jedno wielkie rumowisko, kościół, wszystkie budynki zwalone.



W głębi ruiny kościoła św. Zbawiciela

         Rosjanie krzyczeli: "Nie wolno iść, miny. Trzeba uważać". My jednak musieliśmy zobaczyć jak wygląda nasza dzielnica. Kolega miał aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć. Wyglądało to strasznie, jedna kupa gruzów.



Inny fragment Śródmieścia

         Miałam wtedy 16 lat i 2 miesiące. O zmroku wróciliśmy do Komorowa.
         W Komorowie siostry Szachtmajer podjęły działalność szkolną. Wynajęły budynek i już w styczniu 1945 r. słynna szkoła reaktywowała zajęcia. Podjęłam naukę przerwaną przez wybuch powstania. W 1947 roku otrzymałam świadectwo dojrzałości. W 1948 r. szkoła została zamknięta a warszawska jej siedziba odebrana właścicielkom na mocy dekretu Bieruta. Do chwili obecnej toczy się walka Fundacji i byłych wychowanek o odzyskanie własności sióstr Szachtmajer.
         W 1947 roku wróciliśmy na stałe z Komorowa do Warszawy. Ojciec pracował jako ekonomista. Otrzymaliśmy mieszkanie w nowo wybudowanym budynku Państwowej Centrali Handlowej przy pl. Unii Lubelskiej. Mieszkałam tam przez 17 lat. Było to ładne 2 poziomowe mieszkanie na 5 i 6 piętrze z wewnętrznymi schodami. Matka miała tam pracownię malarską. Ukończyła Akademię Sztuk Pięknych w Warszawie w 1939 r. Uczelnia mieściła się wówczas na Wybrzeżu Kosciuszkowskim róg Tamki.



Gabriela Zawadzka przy sztalugach

         Bezpośrednio po zakończeniu powstania ustaliliśmy w grupie naszej młodzieży, że nie będziemy ujawniać naszej działalności powstańczej. Oficjalnie powiedzieliśmy o tym dopiero w latach siedemdziesiątych, gdy była możliwość zdobycia uprawnień kombatanckich. W trakcie weryfikacji trzeba było wtedy uzyskać zaświadczenie osób, z którymi było się w bezpośrednim kontakcie w trakcie powstania w "Chrobrym II".
         Należy pamiętać, że w czasie powstania miałam 16 lat. Represje dotyczyły zwykle raczej osób starszych. Moja matka była aresztowana i przesłuchiwana na ul. Rakowieckiej. Po takiej wizycie surowo nakazała mi zniszczenie mojej legitymacji AK, którą wyniosłam z Powstania. Było to w roku 1947. Akurat otrzymaliśmy wtedy mieszkanie. Proponowałam, że ukryję legitymację, na przykład podnosząc jedną z klepek podłogowych. Matka stanowczo się sprzeciwiła: "Nie zgadzam się, ty nie wiesz co oni wyprawiają". Była przerażona po tym co widziała na Rakowieckiej w czasie przesłuchiwania. Tak więc moja akowska legitymacja została zniszczona, nie doczekała dzisiejszych czasów.


Jolanta Kolczyńska


      Jolanta Zawadzka-Kolczyńska z d. Zawadzka
ur. 16.11.1928 w Warszawie
żołnierz AK, łączniczka, pseudonim "Klara"
6 kompania "Jeremiego"
zgrupowanie AK "Chrobry II"



         Autorka wspomnień posiada wiele odznaczeń m.in.: Medal Wojska (1948 Londyn); Srebrny Krzyż Zasługi (1975); Medal zwycięstwa i Wolności (1976); Krzyż Powstańczy (1982); Krzyż Partyzancki (1983); Krzyż AK (1984 Londyn); Krzyż Kawalerski Polonia Restituta (1982); Medal za Warszawę (1985); Krzyż Oficerski Polonia Restituta (1999). W 2004 r. Jolanta Kolczyńska została odznaczona Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski - Polonia Restituta.
         Jolanta Kolczyńska została również odznaczona dwoma odznaczeniami francuskiego ruchu oporu: Croix Commemorative ZUPRO (1959) i Medaille de Reconnaissance (1979).

    

Odznaczenia francuskiego ruchu oporu



redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz





Copyright © 2008 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.