Powstańcze relacje świadków
Na Czerniakowie i Mokotowie: wspomnienia powstańcze Lidii Markiewicz-Ziental i Andrzeja Borowca
Poniższe wspomnienia powstały z inicjatywy obu Autorów, którzy nawiązali ze sobą kontakt po latach za pośrednictwem naszej strony internetowej.
Pani Markiewicz-Ziental została ranna podczas walk na Mokotowie w momencie, gdy opatrywała zranionego chwilę wcześniej "Zycha"- Andrzeja Borowca. Wspomnienie tego wydarzenia skłoniło "Lidkę" i "Zycha" do opracowania dwóch "równoległych" relacji, opisujących wydarzenia poprzedzające ich zranienie i następujące po nim.
Wojciech Włodarczyk
Lidia Markiewicz-Ziental, ur. 17.12.1929, Warszawa, |
Lidia Markiewicz-Ziental, urodzona w Warszawie 17 grudnia 1929, pseudonim "Lidka", ukończyła studia w Polsce i została adwokatem. Mieszka pod Warszawą.
Po ciężkich walkach na Starym Mieście, zgrupowanie "Radosław", do którego należały strzępy mojego batalionu "Zośka" zostały skierowane na Czerniaków nad brzegiem Wisły, gdzie dotąd akcja powstańcza była ograniczona. Chodziło nie tyle o nasz odpoczynek ile o zabezpieczenie wybrzeża i ułatwienie pomocy z drugiej strony Wisły, na którą ciągle czekaliśmy.
Do konspiracji w organizacji harcerskiej Szare Szeregi wstąpiłam na początku 1942 roku. Konspiracyjne harcerstwo zostało powołane już 27 września 1939 roku. Na przełomie lat 1941 i 1942 w Warszawie działało około 840 harcerzy podległych Komendzie Głównej Szarych Szeregów. Zajmowali się wywiadem, małym sabotażem, a także propagandą antyniemiecką.
W listopadzie 1942 roku Szare Szeregi przeprowadziły reorganizację, przeznaczając najmłodszych (do lat 15) do "Zawiszy", starszych (do lat 18) do "Bojowych Szkół" (BS), a po zasadniczym przeszkoleniu do "Grup Szturmowych"(GS), które przeprowadziły wielkie i mniejsze akcje dywersyjne.
Oddziały sformowane przez GS często były nazwane pseudonimami dowódców, żywych albo poległych. Batalion "Zośka" przyjął pseudonim poległego dowódcy GS, Tadeusza Zawadzkiego.
Przeszłam szkolenie sanitarne i brałam udział w tzw. małym sabotażu. Do batalionu "Zośka", który później stał się sławny, wstąpiłam 3-go sierpnia, pomimo początkowego sprzeciwu porucznika "Giewonta" (Mirosław Cieplak) umotywowanego moim młodym wiekiem (niecałe 15 lat). Ale w końcu przyjął mnie do swojej 3-ciej kompanii. Brałam udział w ciężkich walkach na Woli, w natarciu na obóz koncentracyjny Gęsiówka, skąd wyzwoliliśmy ok. 350 Żydów z różnych krajów Europy. Wielu wstąpiło w szeregi naszego batalionu.
Historyk powstania napisał, że nazwa "Zośka" "kojarzy się zawsze z dwoma zjawiskami: nieprzeciętnie wysokimi wartościami i nieprzeciętnie wysokimi stratami.... "Zośka" podnoszona jest często do roli symbolu... Istotą wartości oddziału była jego atmosfera, była wysoka wartość duchowa poszczególnych chłopców."
Batalion stracił w Powstaniu łącznie około 300 ludzi poległych i zaginionich. Zginęli wszyscy dowódcy trzech kompanii i 48 instruktorów harcerskich.
Po walkach na Woli teren w rękach powstańców kurczył się z każdym dniem. Batalion wraz z innymi oddziałami przebił się na Stare Miasto, gdzie brałam udział w różnych starciach i obronie, zaliczanych do najcięższych w powstaniu. Szpitale były przepełnione, włączywszy jeńców niemieckich, których traktowaliśmy jak naszych. Stare Miasto jest nieustannie bombardowane. Duża część kompanii - 32 osoby wraz z "Giewontem" - ginie pod gruzami. Pod koniec sierpnia przechodzimy kanałami do Śródmieścia. Był to inny świat w porównaniu z gruzami Starówki. W Śródmieściu spokój, czysto, szyby w oknach. Po kilku dniach jesteśmy skierowani na Czerniaków.
Dostałam przydział do drużyny dowodzonej przez "Mietka" (Tadeusz Stopczyński). Chłopcy mają przeważnie 16 do 17 lat. Jest tam również "Zych" (Andrzej Borowiec). Oddziały Radosława stały się szkieletowymi, ale zachowały swoje nazwy - "Zośka", "Parasol", "Czata", "Broda". Po kilku dniach spokoju na Czerniakowie rozpętuje się prawdziwe piekło. Padają bronione obiekty. My bronimy dużego domu na Okrąg 2, który ma się trzymać jak najdłużej. 16-go września we frontową ścianę budynku uderza "goliat". Krzyki, kurz. Dobiegamy z "Mietkiem" i "Zychem", słyszymy jęki i wołania o pomoc, ale nie mamy żadnych szans na odkopanie zasypanych. Niemcy odcięli ogniem dostęp do na pół zburzonego domu, a lotnictwo bombardowało nas bez przerwy.
To były najczarniejsze dni batalionu "Zośka". Z pozostałych przy życiu żołnierzy kompanii "Giewont", którzy poszli na Czerniaków, przeżyło tylko trzech. Z Czerniakowskiego przyczółka wyszli z życiem jedynie "Kajtuś" (Stanisław Romanowski), "Mietek" (Tadeusz Stopczyński) i "Zych" (Andrzej Borowiec). W walkach biorą udział "Berlingowcy", tak nazywani po nazwisku pierwszego dowódcy Armii Ludowej, generała Zygmunta Berlinga, i składający się głównie z mieszkańców niedawno wyzwolonych wiosek. Giną masowo, nie mając pojęcia o walkach w mieście.
Popadam w rozpacz. Podtrzymuje mnie na duchu "Zych", pociesza jak umie. Wokoło leżą zwłoki poległych żołnierzy i kolegów. Nie wiem jak przetrwałam te godziny i dni. Zostałam ranna w rękę i brzuch. Nasz kapelan, "Ojciec Paweł" (Józef Warszawski) jest z nami, modli się, pociesza. Jeden po drugim giną koledzy z mojej nowej drużyny. Niemcy bez przerwy zrzucają bomby fosforowe. Ranią żołnierzy - dotkliwe oparzenia, popalone włosy, brwi, rzęsy... Nie można już udzielać pomocy. Nie ma opatrunków, wody, jedzenia. Rany cuchną, nieprawdopodobny zaduch w piwnicy zamienionej w szpital. Pułkownik "Radosław" nakazuje ładowanie rannych na łodzie, które mają przepłynąć na drugą stronę Wisły. Nie widać dowódców. "Kajtuś" (Stanisław Romanowski) proponuje żebym z nim płynęła na drugi brzeg. Odmawiam z prostej przyczyny... nie umiem pływać.
Pułkownik "Radosław" zabiera "Mietka", "Zycha" i "Wacka" (Wacław Tarłowski) do swojej ochrony. Mają z nim przeprawiać się kanałem na Mokotów. Po nas ma przyjść łączniczka, która nigdy nie przyszła. Zostaję zupełnie sama z rannymi w piwnicy. Rano wyszłam na dziedziniec po wodę. Dziwna cisza. Byłam u kresu sił, kiedy spotyka mnie porucznik "Mały" (Janusz Stolarski), który niedawno przyjechał do Warszawy z partyzanckiego oddziału (27 dywizja) we wschodniej Polsce. Nie pozwolił mi wrócić do rannych i tak uratował mi życie. Zabrał mnie na wrak statku "Bajka" na Wiśle. W naszych rekach był już tylko skrawek Czerniakowa. W nocy por. "Mały" zaprowadził mnie do włazu kanałowego na ulicy Zagórnej, dokąd "Radosław" przysłał łączniczkę, która poprowadziła nas w małej grupie na Mokotów. Połączyłam się z "Mietkiem", "Zychem" i "Wackiem". Po kilku dniach spokoju zaczynają się znowu walki.
Resztki batalionu "Zośka" i batalionu "Parasol" brały udział w ataku przeprowadzonym przez oddziały mokotowskie na Królikarnię. Walczymy na Królikarni, potem w jakiejś fabryce chemicznej. Granatniki walą bez przerwy, chowamy sie po jakichś zakamarkach. Ranny jest w rękę "Mietek". W pewnej chwili w wyniku rozerwania się granatu ranny jest "Zych". Podbiegam, aby nieść mu pomoc, zrobić mu opatrunek. Czerwona plama krwi na zielonych, niemieckich spodniach. Nie chciał ani zdjąć spodni, ani pozwolić ich rozciąć. W ułamku sekundy rozerwały się nad nami granaty. Pocisk uderzył mnie w twarz, zranił prawy policzek i naddarł skrzydełko nosa. Zmywam krew z twarzy, pamiętam, że poprosiłam o lusterko; nie pamiętam, kto mi podał. Stwierdziłam, że mam dziurę w policzku, ale nos jest w całości. Robię sobie opatrunek, dr "Brom" (Zygmunt Kujawski) obiecuje mi operację plastyczną po wojnie (nie było takiej potrzeby). Nikogo nie proszę o pomoc, "Zychem" zaopiekowały się sanitariuszki. Trwamy do końca walk na Mokotowie. Dokucza mi silna gorączka; "Zych" nie jest w najlepszej kondycji, też ma silną gorączkę. "Mietek" ma rękę na temblaku i jest bardzo osłabiony.
Dostajemy rozkaz ewakuacji kanałami - to mój trzeci wymarsz. Na Starówce miałam wielu przyjaciół, kolegów; ewakuacja była sprawnie prowadzona. Tutaj bałagan. Ciśnie się ludność cywilna z futrami, bagażami, walizami. Przejście tym razem było najgorsze. To było piekło - ekstremalne warunki, w jakich się znaleźliśmy są nie do opisania. Błądzimy wiele godzin w kanałach, zgubiliśmy przedwodnika, natykamy się na walizy, bagaże oraz ciała. Każdy chce wyjść z kanału, ale straciliśmy nadzieję na wydostanie się. Ludzie zmęczeni zostają, majaczą, ciemności i smród. Uwaleni w śmierdzącej mazi dochodzimy do końca kanału, ale natrafiamy na kratę. Wracam i nagle słychać krzyk "jest przewodnik."
Z kanału wyszliśmy po kilkunastu godzinach; następne grupy już nie wyszły - Niemcy wrzucali karbid przez włazy. W kanałach zostało wielu powstańców. Wyszliśmy w Alejach Ujazdowskich, sanitariuszki zaprowadzily nas do szpitali. Później Pułkownik "Radosław" zorganizował odprawę resztek swojego zgrupowania. Rozpoczęła się strzelanina i jedyna kula, jaka padła do tego miejsca trafiła w plecy porucznika "Małego". Zginął na miejscu.
Drugiego października ogłoszono kapitulację. Z Warszawy wyszłam w dniu 6-go października z ludnością cywilną. Zostałam wywieziona z obozu w Ursusie w transporcie dla starców i ciężko rannych. "Zych" został na Mokotowie, gdzie go Niemcy zabrali do niewoli, "Mietek" wyszedł z żołnierzami. Po wyzwoleniu i różnych tarapatach, obydwaj spotkali się we Włoszech, w armii Generała Andersa, w roku 1946.
Lidia Markiewicz-Ziental
Lidia Markiewicz-Ziental współcześnie
Andrzej (Andrew) Borowiec, ur. 24.09.1928, Łódź, |
Andrzej (Andrew) Borowiec, urodzony w Łodzi, 24 września 1928 r. Po wojnie został dziennikarze pracującym dla prasy amerykańskiej. Pracował m.in. jako korespondent wojenny. Mieszka na Cyprze.
Czerniaków się pali. Palą się Wilanowska, Zagórna, Okrąg, magazyny "Społem", ostatnie poszarpane "bastiony" powstania w tej części Warszawy. Szare, jesienne niebo jest zasłane kłębami dymu. Do brzegu Wisły przybijają jeszcze pojedyncze łódki z Saskiej Kępy z "Berlingowcami". Wielu z nich nigdy nie widziało dużego miasta, a teraz patrzą na jego ruiny. Niedaleko brzegu Wisły stoi działko przeciwpancerne bez obsługi. Wybuchy pocisków artylerii niemieckiej powtarzają się, prawie z monotonną regularnością. Około szopy, która kiedyś służyła jako garaż, leży ciało kolegi "Romka", zabitego własnym granatem. Berlingowcy strzelają stale w kierunku gdzie chyba są Niemcy. Żaden z nich nie oszczędza amunicji - dla Akowców to nie do pomyślenia. Andrew Borowiec
Czerniaków 19 września 1944 roku. Walka o zabezpieczenie przyczółka trwa prawie ostatnimi siłami. W piwnicy na Wilanowskiej 5 podpułkownik "Radosław" (Jan Mazurkiewicz) krzyczy do telefonu: "A ja czym będę żywił moich 200 ludzi?!" Tak, tyle jeszcze było w akcji z bojowego zgrupowania, które liczyło około 3 000 ludzi na początku powstania. Tyle pozostało "u Radosława" po walkach na Woli, w ruinach ghetta, na Starówce a teraz na Czerniakowie.
Pod wieczór nasilenie bombardowania niemieckiego. "Mietek", (Tadeusz Stopczyński), dowódca mojej drużyny, który wprowadził mnie do konspiracji w Szarych Szeregach w 1943 roku, a kilka tygodni przedtem przeniósł nas z Plutonu 101 w Śródmieściu Północnym do resztek batalionu "Zośka" przesuwających się na Czerniaków - widzi mnie jak biegnę do Wilanowskiej gdzie było "miejsce postoju " "Radosława" (byliśmy jego drużyną ochronną).
"Niemcy o 30 metrów", krzyczy. "Na stanowiska." Rzeczywiście, było natarcie, które odparliśmy (ja strzeliłem kilkanaście razy z kb i rzuciłem jeden granat). Było trzech młodych rannych jeńców niemieckich w mundurach Luftwaffe - daliśmy im wody z manierki i razem przeklinaliśmy Hitlera. Zapadła noc 19-go września.
Dom zaczął wypełniać się Berlingowcami, którzy wydawali się być zdezorientowani wszystkim, co widzieli. Nam rozkazy wydawali nasi przełożeni. O jakiejś porze, chyba około północy, zabrano mnie ze stanowiska (na którym karygodnie zasnąłem) mówiąc, że idziemy do kanału. Właz był niedaleko Wisły. Wchodziliśmy do niego spokojnie, jeden za drugim; w okolicy nie strzelano. Kiedy spuszczałem nogi do tej dziury, zobaczyłem na dole, w kanałowym błocie, "Radosława", który trzymał jakąś latarnię i krzyknął "Zawracaj, następny konwój o 1-szej rano." Oficer miał bandaż na jednej nodze i ubrany był w przedwojenną kurtkę wojskową z dystynkcjami. Zawróciłem, a za mną inni ludzie. Znaleźliśmy się w jakimś budynku, który jeszcze stał, chyba na Zagórnej. Był tam Berlingowiec z przestrzeloną szyją i kilkunastu "naszych" chłopaków, niektórzy z bandażami na głowie czy z rękami na temblaku. Około 1-szej ktoś krzyknął "Wychodzić." Ruszyliśmy z powrotem do włazu, kiedy zaczęła strzelać artyleria. Pociski padały do Wisły, na wybrzeże i gdzieś za nami. Ogonka, który wcześniej sformowaliśmy, już nie było - wszyscy tłoczyli się około włazu, było trochę popychania i przekleństw. Jakoś udało mi się zejść razem z kolegą "Wackiem" (Wacław Tarłowski). Nie było widać innych z drużyny, która już właściwie nie istniała z powodu strat.
Śmierdzący kanał przyniósł ulgę. Był to "burzowiec", można w nim było iść stosunkowo wygodnie. Na niektórych skrzyżowaniach stały dziewczęta, które pokazywały nam kierunek albo ostrzegały przed spiętrzeniem wody kanałowej przez worki napełnione piaskiem. Ostatni kanał był "dobiegowy", a wiec mały, i niektórzy musieli się czołgać. To przejście trwało około pięciu godzin.
Mokotów. Był słoneczny ranek i dziewczęta z czystymi włosami rozdawały jakiś ciepły napój. W oddali szczekał karabin maszynowy i było kilka wybuchów. Później - spokój!
Znalazł się jeden z naszych oficerów (było trzech, którzy wydawali rozkazy) i poprowadził nas na kwatery, zdaje się na ulicy Odyńca, koło parku Dreszera. W pustym domu bez mebli ulokowaliśmy się w kilku pokojach. Było nas w tej grupie około 30, z rożnych oddziałów "Radosława". (Powojenny autor opisał nas jako "tak wyczerpanych, że na razie nie nadawali się do służby bojowej.") Meldunek podpułkownika "Karola" z Mokotowa wieczorem 20 września:
"Do Obwodu kanałami wycofał się "Radosław", około 200 ludzi, połowa rannych. Komendant Obwodu nakazał mu zorganizowanie ze swego stanu dwóch kompanii."
Dla nas nastąpiły trzy dni odpoczynku. Znalazła się "Lidka" (po pobycie na statku "Bajka" na Wiśle) i "Mietek", nasz bezpośredni dowódca, poprzednio ranny w rękę. Oprócz rutynowych potyczek czy wypadów, na Mokotowie wtedy panował względny spokój. Typowy był komunikat Obwodu V na 21 września: "Jeden podchorąży i jeden strzelec ranni. Straty nieprzyjaciela 40 zabitych i rannych."
Powstańcy tutaj byli przeważnie jednakowo ubrani w szare kombinezony ze zdobytych magazynów Luftwaffe, mieli okazję grywać w siatkówkę i śpiewali nowe "powstańcze" piosenki. Najbardziej popularna była "Sanitariuszka Małgorzatka":
"Przed akcją była skromną panną
Mieszkała gdzieś w Alei Róż.
Miała pokoik z dużą wanną
Pieska pinczerka, no i cóż!"
Z jedzeniem zaczynało być kiepsko. "Wypad" na pobliskie ogrody działkowe, od których stroniła ludność, pozwolił nam zaopatrzyć się w kartofle i jarzyny. Było kilka zbiórek, czyściliśmy broń (nasza grupa była całkowicie uzbrojona, włączywszy dwa lekkie karabiny maszynowe.) Miałem ból gardła, prawdopodobnie wynik usunięcia migdałów na miesiąc przed powstaniem. Lekarz przepisał jakieś lekarstwo, ale kolega "Wacek" wrócił z kilku szpitali z pustymi rękami.
Wrzesień 24 (moje urodziny). Na Mokotów sypią się pociski artyleryjskie, po niebie grasują "Stukasy", wybuchają bomby. Ludność cywilna chowa się po piwnicach. Zaczęło się zdecydowane natarcie niemieckie z kilku kierunków. Było to według planu, aby zdobywać jedną dzielnicę po drugiej, a nie wszystkie naraz. Kolej Mokotowa przyszła więc po Czerniakowie.
Wzdłuż ulic prowadzących na południe biegną grupy mokotowskich powstańców, przeważnie uzbrojonych w pistolety. Przyszła kolej i nas. "Lidka", która zostawiła swoją torbę sanitarną na Czerniakowie albo w kanale, niesie skrzynkę z amunicją. Jesteśmy w przedwojennej szkole na ulicy Woronicza, przemienionej na koszary w czasie okupacji i pomalowanej na ochronne kolory. Czekamy - wiadomo na co. Wybucha "goliat", tankietka naładowana dynamitem i kierowana kablem przez "macierzysty" czołg. Cegła z sufitu spada mi na głowę, na szczęście chronionej przez niemiecki hełm. Są ranni, pomagam nieść nosze z kimś, kto stracił nogę i jęczy.
Właściwie nie wiemy, co się dzieje, gromadzą nas w obszernej piwnicy dużego domu na ulicy Puławskiej. Zapada noc i porucznik "Mały" przemawia w makabrycznej atmosferze, podkreślając potrzeby na "ostatni wysiłek." Obiecuje "wódkę i słoninę" przed natarciem na Królikarnię, obiekt zdobyty przez Niemców dzień przedtem, który podobno jest kluczem do obrony Mokotowa. Jako harcerz, wódki nie piję, słonina powoduje mdłości. Przebiegamy przez zabudowany rejon na rozlegle podmiejskie pole. Jestem w leju bombowym z porucznikiem "Małym", "Lidką" i jeszcze kimś z naszej zmasakrowanej drużyny. Przed nami rakieta przecina niebo i "Mały" krzyczy: "Nacierać!" Słychać okrzyki "hura" i nagle przedpole jest oświetlone masą spadających rakiet niemieckich. Widno prawie jak w dzień, ogień karabinów maszynowych dosłownie "zamiata" przedpole. Chłopcy próbują czołgać się naprzód, ranni czołgają się do tylu. Jeszcze raz widzimy bezradność słabo uzbrojonych powstańców w otwartym terenie. Stopniowo uderzenie martwieje, nasz cel pozostaje w rękach nieprzyjaciela.
Reszta nocy zamglona - i w terenie, i w mojej pamięci. Byłem na stanowisku karabinu maszynowego z dwoma innymi, zmieniamy się co dwie godziny. Przed świtem krzyki niemieckie i polskie "nie strzelać." Obie strony zbierają rannych i trupy. Później idziemy na północ Mokotowa, nikt nam nie mówi dokąd i dlaczego. Zajmujemy stanowiska na ulicy Wiktorskiej, przed jakąś fabryką pełną zakurzonych maszyn. Niemcy atakują od strony Dworkowej i patrole są tuż przed nami. Pada granat i zdziwiony patrzę na moją krwawiącą prawą rękę, i czuję jak krew płynie mi do buta. Pierwsza myśl - w końcu "dostałem"! I zdziwienie: przecież to bardzo nie boli!
Za kilka minut było gorzej: deszcz pocisków z granatników, bardzo ostry ból w prawej nodze pod kolanem, wiję się na ziemi - nie pamiętam, czy krzyczałem. Nie mogę ruszać nie tylko nogą, ale i stopą. Przybiega "Lidka", coś do siebie mówimy, ona usiłuje ściągnąć mi prawy but, kiedy pada nowa salwa granatów. Widzę zakrwawioną twarz sanitariuszki, która - wydaje mi się - upada do tyłu, przykrywając twarz rękami.
Przybiegł mokotowski sanitariusz i założył mi bandaże (odłamki w nodze, udzie, pośladkach, rana w rękę powierzchowna). Ani "Lidka", ani ja nie chcemy iść do żadnego "szpitala", zostajemy przy oddziale, to znaczy na jego nowej kwaterze. Leżymy na jednym łóżku, ja mam gorączkę, "Lidka" od czasu do czasu podnosi swój bandaż i spogląda do małego lusterka. Naokoło strzelanina. W następny dzień oddział idzie do włazu kanałowego na Szustra. Wchodzą do kanału różne sztaby, oficerowie w jesionkach, sekretarki z maszynami do pisania. Kuleję z trudnością i proszę Porucznika "Ksena" o pozwolenie zostania na Mokotowie. Jeden po drugim koledzy wchodzą do kanału, ostrzegając mnie: "Szkopy cię rozwalą." Pada deszcz i porucznik "Mały" werbuje pozostałe resztki do obrony. Kulejąc znalazłem blisko "szpital" w piwnicy, gdzie sanitariuszki zdjęły ze mnie wszystkie rzeczy niemieckie tj. buty, spodnie, panterkę. Odebrały również legitymacje AK.
Nad ranem po całonocnym bombardowaniu, major "Zryw", (Kazimierz Szternal), ostatni dowódca Mokotowa, poddał resztkę walczących po gwarancji generała niemieckiego (Rohr), że jeńcy będą traktowani na prawach międzynarodowych jako kombatanci a nie "bandyci." Była to pierwsza znaczna grupa ruchu oporu w okupowanej Europie, która otrzymała taką koncesję niemiecką.
Meldunek Centralnego Frontu na dzień 27 września:
"Powstańcy na Mokotowie poddali się. Wzięto do niewoli 2000 członków AK. Kapitulacja Mokotowa była prawdziwym sukcesem w wysiłkach, aby pokonać powstanie w Warszawie."
opracował: Wojciech Włodarczyk
Copyright © 2009 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.