Powstańcze relacje świadków
Moja wojna 1939-1945
Janusz Wałkuski |
Podwójna porcja ryżu
Pociski dwukrotnie walnęły w nasz dom (Młynarska 34), wybijając dziury w ścianie (do dzisiaj zachowało się wgłębienie w podwórkowym asfalcie od spadającego muru). Samoloty całe dnie krążyły po niebie: bombardowały, strzelały!
Mama postanowiła pójść ze mną do znajomych. Na Chopina. Do "Doliny Szwajcarskiej" - może tam mniej bombią? Zapobiegliwa Babcia dała nam woreczek suszonego chleba (zbieranego od dawna na czarną godzinę) i gęstą marmoladę z buraków, którą wybierało się z beczek w pobliskiej fabryce cukierków "Alfa".
Wyszliśmy tuż po nalocie, biegnąc przez zdemolowane ulice. Z tej drogi zostały w mojej pamięci urywające się obrazy, jak "stop klatki" w zatrzymanym filmie.
Na Lesznie przy Młynarskiej paliła się fabryka. Trzask ognia. Pełno dymu - oczy same płakały. Dotarliśmy do "Kercelaka". Nadleciały samoloty. Dwumotorowe. Leciały nisko. Biegiem przez wypalony bazar - do wujka Persy (Chłodna 53).
Zaczęły się huki. Dalekie i bliskie:
HUK! HUK!
HUK!
HUK!
HUK!
HUK!
Kiedy przycichło - wyszliśmy. Ciocia nie chciała nas puścić, ale poszliśmy. Znowu biegiem... Na ulicy dym. Spalona ciężarówka - bez opon. Ludzie z węzełkami, z paczkami, z walizkami, bez niczego... Pod ścianami. Szybko! Wte i wewte. Gruz pod nogami, połamane deski, kawały blachy, papiery, potłuczone szyby...
Minęliśmy kościół. Dalej! Straż pożarna. Z dymu wyszła "Hala Mirowska". Biegniemy pomiędzy straganami. Z prawej trup przekupki. Biegiem! Ogród Saski. Chcemy prosto - nie puszczają. Leży bomba! W prawo. Wysoki dom. Świst pocisku, drugi świst, trzeci - gdzieś walnął! Lecimy! Znowu nie puszczają. Alarm! Do piwnicy. Przeleciały. My dalej! Przez podwórko. Jakiś plac, ulica, drapacz chmur (jaki wielki!). Znowu plac... W prawo! Nie mam już siły! Zwolniliśmy. Gdzieś skaleczyłem nogę. Fildekosowa skarpetka (skąd ta nazwa?) nasiąkła krwią.
- Już blisko - mówi Mama i ciągnie mnie za rękę.
Blisko nie było. Kiedy dotarliśmy na miejsce, robiło się ciemno...
Otworzyłem oczy. "Gdzie jestem?". Leżałem na materacu przykryty kocem. Duże pomieszczenie z ogromnym, grubym stołem (bilardowym?) pośrodku. Materace pod ścianami. Nie ma nikogo... Woreczek z chlebem leżał przy mojej głowie. Wyciągnąłem kromkę. "Gdzie Mama?"
Poderwał mnie stukot podkutych butów. Wojsko! Patrzałem przez szparę uchylonych drzwi. Wojsko! Buty stukały o podłogę. Kilku prowadziło rowery. Kilku miało na plecach duże szpulki z nawiniętym drutem. Karabiny, hełmy, długie tyczki z hakami i jeszcze jakieś rzeczy - wojskowe. Wychodzili na taras, szli przez plac do schodków, schodkami pod górę i ginęli skręcając w ulicę...
Mama przyszła z panią Bogdziewiczową i zaczęło się zdejmowanie mojej "fildekosowej" skarpetki przyklejonej do nogi zakrzepłą krwią (wrzeszczałem umiarkowanie). Po opatrzeniu nogi dostałem śniadanie - kluski ze skwarkami! (noszę w sobie ich smak do dzisiaj!).
"Dolina Szwajcarska", to jedno z najbardziej uroczych miejsc - historia towarzyska Warszawy. Duży plac, znacznie poniżej poziomu ulicy, obwiedziony żelaznym ogrodzeniem, zawieszonym na kamiennych słupach. Wokół wielkie drzewa kasztanów, trochę z boku - muszla koncertowa. Plac zamykał od strony Alei Ujazdowskich wysoki budynek z wysuniętym pawilonem kasyna (nie wiedziałem, co to jest kasyno, ale tak mówili), na jego dachu znajdował się taras. Pan Bogdziewicz był tam elektrykiem, a zimą udzielał się jako instruktor jazdy na łyżwach.
Bardzo mi się tam podobało. Miałem gdzie chodzić i co oglądać. Była to dziwna oaza spokoju: widać było latające samoloty, słychać było wybuchy bomb i pocisków, ale blisko spadały chyba te zabłąkane. Niemcy ten fragment miasta upatrzyli sobie na swoja dzielnicę. Chodziłem do taborów osłoniętych przez rozłożyste drzewa, karmiłem konie sianem (niewiele go było) i wyciąganym z woreczka suszonym chlebem. Stwierdziłem, że konie lubią cukier nie mniej ode mnie - dzieliłem się z nimi tym, co dostałem.
Południowy fragment "Doliny Szwajcarskiej".
Pod tymi kasztanami stały wojskowe tabory konne.
Ja głodny nie byłem. Dokarmiał mnie wojskowy kucharz. Od żołnierzy dostawałem kostki kawy z cukrem, dziurkowane suchary, które były tak twarde, że moje zęby z trudem mogły się z nimi uporać!
W kasynie był ciągły ruch: jedno wojsko przychodziło, drugie wojsko wychodziło, mieszkańcy też tam przebywali - było również trochę przybyszów, takich jak ja. Wszyscy byli "starzy", nie miałem żadnego kolegi, ale kolegowałem się z końmi...
Przysłuchiwałem się różnym rozmowom, chociaż niewiele z nich rozumiałem. O walkach. O atakach. O obronach. "Oni nas w dzień czołgami, my ich w nocy bagnetami!" Tu się coś spaliło, tam coś zbombardowali. Tu się rwały "szrapnele", tam strzelały kulomioty. "Jeszcze trochę, a Francuzi i Anglicy popędzą im kota!" Mówiono o śmierci tych, tamtych.
Wszystko wokół mnie wirowało - nie potrafiłem wielu rzeczy pojąć, poukładać w swojej dziecięcej głowie. Jak na karuzeli kręciły się dni, nie wiedziałem, czy było ich dużo, czy mało. Wokół była tylko wojna. W dzień. W nocy. Trwała. Tęskniłem już za Dziadkami. Za swoim podwórkiem. Za chłopakami, z którymi się biłem i przyjaźniłem...
Raz była burza! Do huku armat dołączyły pioruny, padał deszcz, a potem nagle: grad! Białe kulki wysypywały się z rynny. Nabierałem ich pełne garście i rzucałem przed siebie, patrząc jak znikają, zamieniając się w krople wody... Zapomniałem o obiedzie. Przypomniało mi się, kiedy zobaczyłem żołnierzy wyskrobujących z menażek resztki jedzenia.
Pobiegłem do swojego legowiska, porwałem miseczkę, którą dostałem od pani Bogdziewiczowej i puściłem się kłusem do kuchni. Ktoś przede mną pchnął sprężynujące drzwi - wbiegłem w nie tak niefortunnie, że dostałem nimi w nos! Z nosa poszła krew, a ja w bek! Jakiś żołnierz włożył mi do nosa kawałek waty i powiedział, żebym nie beczał, bo Niemcy usłyszą!
Kucharz ze śmiechem zawołał do mnie:
- Chodź Januszek, dostaniesz podwójną porcję ryżu!
Janusz Wałkuski
Janusz Wałkuski współcześnie |
opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz
Copyright © 2005 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.