Powstańcze relacje świadków
Moja wojna 1939-1945
Janusz Wałkuski |
Pierwszy dzień wolności
Ten oczekiwany dzień zastał mnie w Wieliczce.
Ostatnie tułacze miejsce...
Wiadomo było, że Ruscy w końcu przyjdą i będziemy mogli wrócić do Warszawy. O tym myśleliśmy ciągle. To był nasz cel! Jaka będzie ta Warszawa nie potrafiliśmy sobie wyobrazić - ważny był powrót! Nawet na piechotę! Za każdą cenę!
Mieszkaliśmy w starym, drewnianym domu na ulicy Miodowej. Ulica była na górze - coś w rodzaju Gubałówki. Za domem, kilkadziesiąt metrów pod górę było źródło i ujęcie wody. Z lewej strony - patrząc w kierunku miasta - głęboki jar rozcinał górę. Na wprost - widoczna z okien panorama Wieliczki.
Właścicielkami domu były dwie starsze panie. Bardzo starsze. Jedna piekła ciastka, a druga sprzedawała je na bazarze. Wpadły na to, że ja, rozgarnięty dziesięciolatek, umiejący liczyć, szprechający trochę po niemiecku, mógłbym te ciastka sprzedawać, a one wtedy mogłyby ich piec dwa razy więcej! I tak się stało - zostałem handlarzem!
Dom przy ulicy Miodowej w Wieliczce.
Strzałka wskazuje okno naszego mieszkania (fot. Łukasz Korzeniowski).
Przez Wieliczkę przejeżdżały kolumny samochodów, było również dużo wojska. Widać było, że Niemcy - po prostu - wieją! Oni też byli moimi głównymi odbiorcami. Mimo, że ciągle podnosiłem ceny interes się kręcił! Zyski moje rosły, bo rozliczałem się z paniami po cenach stałych. Praktykowałem też handel wymienny - zgromadziłem kilka ciepłych czapek, szalików, rękawic, dwie pary butów (jakże cennych!), znaczną ilość sacharyny (zastępowała brakujący cukier) i bateryjną latarkę, która później służyła mi przez wiele lat.
Kiedy dzisiaj wspominam tę moją działalność, to tak sobie myślę - przecież oni mogli mi te ciastka zabrać, tak jak grabili co chcieli przez lata okupacji. Czy hamulcem było widmo niechybnej klęski i kary?
Interes urwał się nagle - zabrakło mąki!
Wkrótce zabrakło też Niemców.
Siedziałem przy oknie i patrzyłem na sznur umykających samochodów. Daleko dudniły działa. Jak w Warszawie... Przed Powstaniem... A może Ruscy i teraz nie przyjdą?
Przylecieli!
Samoloty leciały jeden za drugim, na wysokości moich okien. Rzucały bomby na pędzące samochody.
Potężne wybuchy!
Obraz był fascynujący - leją Szwabów!
Przed wieczorem pobiegliśmy z chłopakami zobaczyć zbombardowana szosę. Kiepsko celowali! Na szosę nie spadła ani jedna bomba (!), natomiast ogromne leje były z lewej strony drogi! I zrąbane dwa domy!
A ja myślałem, że dołożyli Szwabom!
Na drugi dzień rano, obudził mnie warkot lotniczych motorów. Wysoko leciało kilkadziesiąt samolotów - bombowce. Za nimi warkocze białych smug...
Piękny widok!
"Chyba w nas nie walną?" - pomyślałem z obawą.
Polecieli dalej...
Przybliżał się huk dział...
Było zimno, kończył się opał... Mama wzięła niemieckie buty, sacharynę i zeszła do miasta. Przyniosła kartofle, cebulę, a chłop przywiózł nam drewno i trochę węgla.
Działa było słychać coraz bliżej!
Zrobił się wieczór. Huknęło blisko, aż dom się zatrząsł! Pobiegliśmy do sąsiedniego, murowanego domu i ulokowaliśmy się w zatłoczonej piwnicy.
Siedzieliśmy całą noc, wsłuchując się w przewalającą się kanonadę wybuchów i strzałów. Nad ranem było prawie cicho...
Powoli, ostrożnie wychodziliśmy z domu. Śnieg skrzypiał pod nogami, zaświeciło słońce. Zaczynał się dzień - PIERWSZY DZIEŃ WOLNOŚCI!
Jak to teraz będzie?
Można było tylko pytać - odpowiedzi nie było...
Poszliśmy do miasta, żeby zobaczyć Ruskich, bo do nas na górę pewnie nie przyjdą. Ludzi było dużo, ale Ruskich nie widać...
Poszli dalej, a może zmęczeni śpią?
Wracaliśmy do domu. Koło kina leżał trup Niemca (bez butów), na placyku stała armata, obok otwarte skrzynki z amunicja. Wszędzie grupki ludzi - ciche rozmowy, rozbiegane oczy... Podobno coś tam zrobili zakonnicom...
Jakoś nikt nie skacze z radości...
Dotarliśmy na naszą Miodową. Starsze panie zarzuciły Mamę pytaniami, ale niewiele mogła im powiedzieć. Starsze panie były zawiedzione...
Rozpaliłem ogień pod kuchnią. Szybko zrobiło się ciepło, a gorąca zupa cebulowa zaspokoiła głód.
Zapadła decyzja: jedziemy do Warszawy!
Nagle walnęły drzwi od korytarza i do kuchni wpadł Ruski, rozglądając się po mieszkaniu.
- Wodka, wodka - gadał (i coś tam jeszcze).
Otworzył kredens i złapał butelkę!
- To ocet! - Mama chciała mu ją odebrać, ale nie dał sobie wydrzeć "zdobyczy".
Nie zdążyliśmy ochłonąć po tej niespodziewanej wizycie, kiedy wpadł ponownie do mieszkania i rzucił się z wrzaskiem na Mamę, pchając ją lufą "pepeszy". Ja też zacząłem wrzeszczeć - ze strachu, że Mamę zabije! Z odsieczą przyszły starsze panie.
- Ty Iwanie, psia twoja mać, Ty bolszewiku! - krzyczała jedna ciągnąc go za rękę, druga chwyciła rondel i pewnie by go zdzieliła, gdyby nasz Iwan nie zrejterował!
Później było dużo śmiechu!
Drzwi były już dokładnie zamykane i ryglowane.
Przez kilka następnych dni zdobywaliśmy potrzebne nam rzeczy - głównie żywność na drogę.
Kiedy mieliśmy już tygodniowy prowiant, pożegnaliśmy się z Wieliczką i wyruszyliśmy do Krakowa.
Panorama Wieliczki (fot. Łukasz Korzeniowski).
Dotarliśmy tam wieczorem. Idąc na ulicę Świętego Marka zostaliśmy "aresztowani". (Stoj! Kto idzie?)
Patrzę, że to nasi! A może nie nasi - jakieś inne orzełki mają... Zamknięto nas w piwnicy hotelu "Róża". Byli tam jeszcze inni warszawiacy. Po wielu spytkach i rewizjach (przy okazji coś tam zginęło) wypuścili nas w południe następnego dnia.
W ciągu dwóch dni dostaliśmy pozwolenie na podróż do Warszawy. Jechaliśmy transportem wojskowym w odkrytym wagonie znajdującym się przed lokomotywą. Załatwili nam tę jazdę znajomi, płacąc najlepszą wtedy walutą - bimbrem!
Podróż ta była koszmarem! Zimno, zimno i jeszcze raz zimno! Nie pomogły nawet gazety wpychane pod palto! Ale tylko w ten sposób mogliśmy wrócić do swojej Warszawy!
Janusz Wałkuski
Janusz Wałkuski współcześnie |
opracował: Maciej Janaszek-Seydlitz
Copyright © 2010 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.