Powstańcze relacje świadków


Wspomnienia Janusza Hamerlińskiego - żołnierza batalionu AK "Kiliński"


Żołnierskie życie








Janusz Hamerliński,
ur 02.07.1926 w Warszawie
szeregowiec Armii Krajowej
ps. "Morski"
III drużyna, 165 pluton
kompania "Szare Szeregi"
batalion "Kiliński"



         Po pierwszej fazie walk w okolicach Placu Napoleona zapanował spokój. Mogliśmy się więc poświęcić służbie ... garnizonowej. Kwatery, jak się rzekło, mieliśmy dobre. Duża, widna sala, na którą pościągaliśmy tapczany. Spaliśmy tam całą drużyną z dowódcami sekcji - jednak bez pchr. "Trockiego", który kwaterował razem z dowódcą kompanii.
         Na jedzenie również raczej nie narzekaliśmy. Codziennie mieliśmy czarną (zbożową) kawę z chlebem i marmoladą. Obiady różne, dominował jednak makaron. Jedzenie podawały w kantynie [nr 20 na planie] tzw. Peżetki. Bardzo miłe i kulturalne panie. Od czasu do czasu w kantynie miały również miejsce występy artystów warszawskich, nawet śpiewaków. Niestety nie przypominam sobie ani jednego nazwiska.
         Głód informacji zaspokajaliśmy przez słuchanie radia londyńskiego oraz z obficie wydawanej prasy lokalnej najróżniejszych organizacji. Radio jednak szybko nam się znudziło, szczególnie przykre było słuchanie posępnego chorału: "Z dymem pożarów, z kurzem krwi bratniej..."
         Prasa lokalna była o tyle ciekawsza, że obfitowała w wiele aktualnych nowinek, w tym oczywiście komunikatów i reportaży z poszczególnych odcinków walk na barykadach i obleganych obiektów niemieckich. Prasa była również ilustrowana zdjęciami fotograficznymi. W ogóle roiło się od fotoreporterów. W mundurach i bez mundurów. Łazili i pstrykali co ciekawsze zdarzenia lub grupy żołnierzy. Na ogół znajdowali chętnych modeli. Ja jednak stroniłem od obiektywów, czego dziś, przy okazji oglądania takich zdjęć, co nieco żałuję.
         Żołnierz winien być czysty. Kurz ze zburzonych domów osiadał niemałą warstwą na mundurach, twarzach i rękach. Gdzieśmy się myli, nie pomnę. Pamiętam jednak, że w sierpniu dwa chyba razy poprowadzono nas w kolumnie (z ręcznikami) do jakiejś łaźni na ulicę Chmielną.
         Życie "duchowne" było również reprezentowane przez uczestnictwo w mszach polowych na terenie Poczty (w kantynie). Przymusu nie było. Kto chciał, ten szedł także i do spowiedzi i do Komunii. Raz widziałem na ulicy Wareckiej biskupa (nazwisko dwusylabowe - Stanisław Adamski) w pełnych szatach liturgicznych idącego wraz z asystą w stronę pl. Napoleona, zatrzymując się często. Rozmawiał z przechodniami i udzielał błogosławieństwa.
         Łączność z rodziną zapewniały telefony (Niemcy wyłączyli je szybko, potem zabrakło prądu) oraz poczta harcerska.
         Nierzadka koledzy brali przepustki i odwiedzali swe rodziny w miejscu zamieszkania - oczywiście, jeżeli dzielnica nie była odcięta od swoich. Ja wykonałem taki "wypad" do Ojca na ulicę Smolną. Żeby wyglądać bojowo pożyczyłem od kolegi szmajsera, od innego karabin i dwa granaty trzonkowe i udałem się z wizytą. Karabin na ramieniu, pistolet w kaburze, granaty za pasem i szmajser w rękach. Oto propaganda własnego uzbrojenia.
         Wszystko dobrze Tato! Już niedługo!
         Droga moja wiodła ul. Warecką na drugą stronę Nowego Światu, potem pierwszą przecznicą na prawo i obok kortów tenisowych (lodowiska) wyszedłem na tyły ulicy Smolnej.
         U Ojca odgrywałem odważniaka i pytałem, co słychać na Smolnej? Wówczas Ojciec poprowadził mnie do jakiegoś mieszkania frontowego i zaproponował, abym ostrożnie wyjrzał z balkonu na ulicę - zdębiałem!. Po ulicy chodziły wyprostowane patrole niemieckie (a ja sam).
         Rzecz o tyle ciekawa, że nie widziałem po drodze żadnych posterunków powstańczych. Cały blok domów był w strefie niczyjej! Przezornie wycofałem się z tej kamienicy.
         Życie "garnizonowe" umilaliśmy sobie strzelaniami do ... celu. O tyle, o ile zapas amunicji na to pozwalał, wypróbowywaliśmy broń krótką na terenie podwórza Poczty. Pewnego dnia wraz ze "Szczerbą" (Dobrackim) rozpoczęliśmy strzelanie na odległość ca 10 metrów z własnych pistoletów - siódemek. .Mój walterek bił doskonale, rozrzut miał nieznaczny, jednak nie wszystkie kule utkwiły w celu (narysowanym kredą na ścianie budynku).
         Jak się okazało już po kapitulacji, winna tu była stara polska amunicja, bo fasowana niemiecka biła dobrze. "Szczerba" miał natomiast jakiś inny, bardzo plaski pistolet z dziwnymi guzikami na karetce zamka. Podczas strzelania stałem po jego prawej stronie. "Szczerba" po oddaniu kilku strzałów opuścił pistolet (rękę z pistoletem) w dół wzdłuż uda i wtedy ... posypała się seria w beton koło mojej stopy. Domyśliliśmy się wtedy, że jeden z owych guzików powodował ogień ciągły - czego po "zwykłym" pistolecie nie mogliśmy: się spodziewać. Był to pistolet gestapowca.
         Najbardziej bojowym wyglądem odznaczali się "Smuga" (Olgierd Michałowski) i pchr. ."Rębajło" (Stanisław Troszok - brat "Trockiego"). Obaj ubrani w panterki (rzadkość w Śródmieściu) i z peemami w rękach. Stalowe hełmy na głowach. Przebywali oni rzadko na naszej kwaterze, ponieważ "Rębajło" pełnił funkcję dowódcy sekcji (II plutonu kompanii szturmowej) i przebywał stale na odcinku bojowym przy ul. Królewskiej, "Smuga" natomiast kochał otwarte powietrze. Nie znosił budynków podczas bombardowania i urywał się stale do jakichś akcji w terenie.
         Istotnie, z bombardowaniami nie było najlepiej. Początkowo Messerschmity atakowały nas lekkimi bombami, nie przynoszącymi żadnych istotnych szkód. Potem jednak do akcji weszły Ju-87 "sztukasy" (Sturzzkampfflugzeug) i z niskiego pułapu lub z lotu nurkowego rzucały celnie bomby, niepokojone przez nikogo. Taki cyrk nad ul. Królewską mogliśmy często oglądać z ul. Wareckiej. W końcu kolej przyszła i na nas.
         Naloty bombowe najczęściej zastawały mnie w pomieszczeniu portierni [nr 17 na planie], gdzie pełniłem funkcję dowódcy warty, urzędując w drugim pomieszczeniu na wygodnym skórzanym fotelu przy masywnym biurku. "Urzędowanie" polegało m.in. na tym, że wartownicy lub patrole przyprowadzały do mnie "podejrzane" osoby w celu szczegółowego wyjaśnienia, dlaczego poruszają się bez wymaganych dokumentów. Rozmówki bywały niekiedy burzliwe, lecz nie przypominam sobie, aby kończyły się źle dla doprowadzonego. Po prostu zwalnialiśmy te osoby z ostrzeżeniem, że "jeśli jeszcze raz, to..."
         Naloty raczej sobie bagatelizowaliśmy, ufni w grube, mocne mury i stropy. Dla ostrożności jednak podczas nalotu podchodziłem do drzwi w ścianie nośnej trzymając głowę w linii pionowej pod framugą. Zawsze to jakby dodatkowy strop.
         Gdzieś około 10 sierpnia, chyba w samo południe - nalot. Oczywiście posterunków ostrzegawczych nie było, za małe odległości. W tej sytuacji każdy nalot, zwłaszcza z niskiego pułapu - był zaskoczeniem.
         Ten nalot zaskoczył mnie i "Szczerbę" w pierwszym pomieszczeniu wartowni. Słychać było wycie silników i świst pierwszych bomb. Instynktownie wraz ze "Szczerbą" skoczyliśmy pod framugę drzwi wyjściowych do bramy wjazdowej.
         Nagle ogłuszający huk; coś spada na głowę - i okryła nas ciemność. Włosy stają na głowie - jesteśmy zasypani!!!. Jednak stoimy nadal kurczowo obejmując się wpół. W uszach głuche dudnienie, ale ciemność jakby nieco rzedła. Tak! już robi się jaśniej!
         To był tylko kurz i pył ceglany. Teraz tylko dęba stąd ... .Trochę po omacku wybiegamy na ulicę, a ponieważ nad głowami jeszcze słychać warkot silników, wiejemy do piwnic znanego nam domu przy ul. Wareckiej.
         Tam w obliczu ponuro wyglądających cywilów przeczekaliśmy resztę nalotu. Wracamy na wartownię, a tu niespodzianka: brakuje wszystkich drzwi. Pierwsze pomieszczenie zasypane gruzem - a drugie, tam gdzie urzędowałem?
         Można zobaczyć: biurko i fotel przeniosły się o jedno piętro niżej - do piwnicy i nakryte zostały olbrzymimi odłamami żelbetu z płyt stropowych. Nie wyglądały te meble już tak wygodnie. Ale gdzie będzie teraz urzędował jaśnie pan dowódca warty?
         Idę więc do dowódcy kompanii [nr 21 na planie] - chyba pchr. "Sochy" i melduję posłusznie, że opuściłem posterunek. Ku mojemu zdziwieniu on sam jak i wszyscy obecni wybuchnęli gromkim i niepowstrzymanym śmiechem. Co się stało? Melduję, że wartownia jest zburzona. A co z twoim hełmem? Cóż, pasek służbowo założony pod brodę na głowie… tylko skórzana podściółka hełmu - jego samego zaś ani śladu! Ten mój nieregulaminowy ubiór chyba najbardziej wrył się w pamięć sztabu kompanii, jeśli chodzi o jakiekolwiek wspomnienia o "Morskim"'. Nota bene zostałem zwolniony wówczas z dalszego pełnienia służby wartowniczej. Hełm podmuch zerwał - albo co?


Janusz Hamerliński


redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Janusz Hamerliński,
ur 02.07.1926 w Warszawie
szeregowiec Armii Krajowej
ps. "Morski"
III drużyna, 165 pluton
kompania "Szare Szeregi"
batalion "Kiliński"





Copyright © 2010 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.