Powstańcze relacje świadków
Wspomnienia Janusza Hamerlińskiego - żołnierza batalionu AK "Kiliński"
Akcje specjalne
|
Prasa codzienna donosiła o zaciętych i coraz bardziej nasilających się walkach o gmach Pasty [nr 33 na planie]. Niemcy bronili się tu zaciekle. Nie było bezpośredniego dostępu pod budynek z uwagi na okoliczne rumowiska. Ostrzał budynku prowadzono w zasadzie jedynie z okien kamienic znajdujących się po drugiej stronie ulicy. Walki te coraz w większym stopniu angażowały oddziały batalionu "Kiliński". Koledzy wracali śmiertelnie pomęczeni i małomówni. Trup ścielił się gęsto. Na drużynę "komandosów" przyszły ciche chwile. Spodziewaliśmy się lada dzień rzucenia nas do akcji. Komandosów w samo piekło!. Rozkaz wreszcie nadszedł.
W dniu 20 sierpnia (niedziela) udaliśmy się przez ostrzeliwaną barykadę na ul. Marszałkowskiej do ul. Zielnej w pełni uzbrojeniu i dodatkowo z duszą na każdym ramieniu. Jednak zanim zajęliśmy stanowiska padł rozkaz odwrotu. Pasta poddała się. Tak, ku naszemu zadowoleniu zakończyła się pierwsza akcja drużyny komandosów kompanii "Szare Szeregi".
Ostatnia dekada sierpnia charakteryzowała się ostrymi natarciami niemieckimi na Starówkę w celu przebicia drogi na most Kerbedzia. Zdziesiątkowane oddziały powstańcze powoli traciły swoje pozycje i rozpoczęły ewakuację kanałami do Śródmieścia. Na naszym odcinku wylot kanału usytuowany był na Krakowskim Przedmieściu przed barykadą. [nr 26 na planie]: Wyjście z kanału było niczym nie osłonięte od strony niemieckiej. Być może m.in. w tym właśnie celu batalion wykonał szturm na kościół św. Krzyża i Komendę Policji, które zdobyte zostały 23 sierpnia. W akcji tej nie brałem udziału.
Chyba bezpośrednio po zdobyciu tych obiektów rozpoczęliśmy przyjmowanie ewakuowanych. Pełniłem wówczas służbę przy barykadzie przy włazie i nie wiem nic o dalszych losach i opiece nad tymi, którzy wychodzili z kanału. Podczas mojej służby wychodzili wyłącznie uzbrojeni powstańcy!. O stopniu ich zmęczenia i wyglądzie nie miejsce tu pisać, byli pisarze lepsi ode mnie. Nam jednak, którzy nie przeżywali jeszcze tak zaciętych walk i bombardowań, imponowali oni swym uzbrojeniem, niemieckimi panterkami i mimo wszystko, zaciętością spojrzenia. Oni jeszcze nie dali za wygraną!
Tragiczna sytuacja Starówki zmusiła dowództwo do zorganizowania przebicia się oddziałów do Śródmieścia "górą", nie kanałami. W tym celu miało wyjść uderzenie ze Śródmieścia w kierunku na Starówkę - na spotkanie ze szturmującymi ze Starówki powstańcami.
Akcja ta odbyła się w nocy z 30 na 31 sierpnia. Nie wiem, czy planowano uderzenie przez Ogród Saski, bo tam okopani byli Niemcy. Na pewno jednak należało te pozycje obejść. Batalionowi "Kiliński" dostał się zatem odcinek wzdłuż ul. Granicznej z kierunkiem na pl. Żelaznej Bramy. W dniu 30 sierpnia udaliśmy się na pozycję wyjściową do piwnic ul. Próżnej lub Bagno.
Prostuję, najpierw zatrzymaliśmy się w jakimś mieszkaniu na piętrze z oknami wychodzącymi na ulicę, a po południu weszliśmy do piwnic przy innej ulicy (bliżej Królewskiej). W drodze na pozycję wyjściową dźwigałem dumnie PIATA ku podziwowi nielicznych przechodniów. W owym mieszkaniu na piętrze ćwiczyłem w pocie czoła napinanie sprężyny piata - naciąg oburącz przy jednoczesnym przytrzymywaniu kolby stopami obu nóg. Twarda była, cholera! Niestety, piata mi odebrano, wręczając w zamian ... świecę dymną. (Świeca dymna na nocny bój???)
Tak bojowo wyekwipowany w broń krótką i świecę dymną siedziałem wraz z kolegami w piwnicznym korytarzu, niefrasobliwie igrając z wesołymi sanitariuszkami, ku zgorszeniu, pozamykanych w swoich piwnicach, mieszkańców domu. Przed wieczorem nadszedł rozkaz dalszego wymarszu, na ul. Królewską [nr 35]. Tam zapoznano nas z zadaniem. Brzmiało ono mniej więcej tak: "Pójdziecie gruzowiskiem [pkt 34] do domu [pkt 37] przy ul. Granicznej. Dom jest wypalony i tam zalegniecie.
Przed wami pójdą minierzy i wysadzą szczytową ścianę zajętego przez Niemców domu [pkt 38]. Wasze zadanie, natychmiast po wybuchu szturmować kamienicę przez wyłom i dojść do placu Grzybowskiego. Tak jest!
Gdy było już zupełnie ciemno - wyruszyliśmy. Bezpośrednio przed wyjściem powiedziano nam jednak: "Minierów niestety nie będzie. Nic to jednak nie szkodzi, bowiem w piwnicach jest przebity otwór i przez niego łatwo dojdziecie do Niemców!"
Ha, cóż, może to i rzeczywiście "nic nie szkodzi".
Gęsiego cichutko przesuwamy się przez gruzowisko (jeszcze chyba z 1939 r.). Zupełnie ciemno. I cisza ... Podchodzimy wreszcie pod wypalony budynek [pkt 35]. Dzieli nas od niego jeszcze nieuszkodzony mur podwórza [pkt 36]. Bezpośrednio do muru przylegała szczytowa ściana wypalonej kamienicy. Aby dostać się do jej piwnic. trzeba było (jak się zdawało) przedostać się na podwórze, z niego do bramy a później szukać zejścia do piwnic. No tak, ale zaraz za podwórzem wznosiła się potężna ściana szczytowa kamienicy zajętej przez Niemców. W ścianie szereg okienek wentylacyjnych od spiżarni czy ustępów. C i s z a !!! Kilka, może 10 minut zalegam pod murem, który od naszej strony nie był wysoki, ponieważ pod nim leżało ok. półtora metra gruzu. Trzeba będzie zeskoczyć z wierzchołka muru na betonowe podwórko. Ale jak?
W ręce pistolet, w drugiej cholerna świeca. Nie mam chlebaka, a kieszeń za mała. Świeca, wielkości prawie butelki wina, zawadza, krępuje ruchy. Zatem miłośnie ustawiam ją pod murem. Niech sobie postoi do lepszych czasów!
Na sygnał (szeptem czy ręką?) kolejno wychodzimy na szczyt muru i skaczemy w dół. Efekt zgoła nieprzewidziany! Stuk butów o beton (niektórzy mieli buty podkute). Głuche odgłosy padających z ponad dwumetrowej wysokości ciał. Temu i owemu przy zetknięciu z betonem od wstrząsu spadał hełm i toczył się, pięknie dźwięcząc po betonie. Skakałem jeden z pierwszych. I mnie potoczył się hełm. Kocim zrywem łapię oddalający się "garnek" i susa w lewo do bramy. Wciągam haust powietrza i co słyszę!?
Po pięknej symfonii stuków, łomotów i dźwięczenia następuje jeden nieprzerwany huk eksplodujących granatów. To Niemcy ostrzeżeni "cichym" podejściem zaczynają ze wszystkich okienek wentylacyjnych wyrzucać granaty. Na razie strat nie mamy, widać są to tylko zaczepne granaty o słabym rozprysku. Słychać w ciemności komendę:
- "Kryć się na schodach!"
Rzut ciała w lewo i w dwóch skokach jesteśmy na schodach wypalonej klatki schodowej. Ja z "Wirem" ulokowaliśmy się na podeście półpiętra w pobliżu okna wychodzącego na podwórze. Huk granatów nie słabnie. W pewnej chwili słychać z bramy krzyk i głośne jęczenie, ktoś z naszych dostał!
Z dołu słychać przerażony szept:
- "O ranyl Urwało mu obie nogi!"
Nieszczęśliwy woła o ratunek, potem o dobicie. Nikt z nas nie ma odwago wyjść pod deszcz granatów i przyjść mu z pomocą
Po godzinie czy dwóch jęki ucichły... Jak by tu zresztą uniknąć wykrwawienia? Trzeba by chirurga...
W kilkanaście minut po schronieniu się na schodach jest meldunek:
- "Jest przejście do piwnic i wyłom do następnej (szturmowanej) kamienicy!"
Słychać także wydawane przez kogoś na dole rozkazy ostrożnego przejścia przez czołówkę do korytarza piwnicznego. Następnie jednak poprzez huk granatów przebija wyraźny dźwięk tłuczonego szkła i serie z ckm-ów. Okazało się, że Niemcy wysłali piwniczny korytarz talerzami, słojami czy inną zastawą stołową, a u szczytu korytarza po swojej stronie ulokowali stanowisko ckm. Tak więc zaskoczenie było pełne ... po naszej stronie.
Ponieważ nie sposób było sforsować zaporę ckm, a podejście do rzutu granatem w ciasnej piwnicy było mocno problematyczne i zawczasu sygnalizowane dźwiękiem rozdeptywanych talerzy, dowodzący akcją zaniechał dalszego szturmu.
Zalegaliśmy nadal na schodach. Przybywało nam jednak rannych. Okazało się, ze można ich stosunkowo łatwo ewakuować przez to okno, przy którym leżałem z "Wirem". Okno bowiem na wysokości półpiętra było usytuowane prawie na tym samym poziomie, co szczyt muru podwórza. Był on oddalony zaledwie o pół metra w bok od okna. Gdybyśmy to wiedzieli wcześniej!
"Wir" pojękiwał mocno, był ranny w plecy. Jemu, albo innemu koledze, zrobiłem opatrunek i przekazałem go w ręce sanitariuszek czatujących pod murem (i na nim). Tak byłem świadkiem ewakuacji kilku lub kilkunastu rannych. Były to trudne godziny. Huk nieustannie padających granatów osłabł, ale trwał nieprzerwanie.
Godzina mijała za godziną w niesamowitym otępieniu. Co będzie, gdy się rozwidni? W pewnym momencie zauważyłem, że nie mogę podnieść prawej ręki. Jest dziwnie bezwładna, choć nie ma śladów krwi. Po prostu ścięgno nie chce pracować. Odbierałem bron długą od niektórych rannych, nie mogę unieść już prawą ręką karabinu, walczyć lewą? Pora się wycofać.
Zanim jednak przemyślałem ten zamiar, nadszedł rozkaz:
- "Wycofać się na pozycje wyjściowe!"
Pojedynczo przechodzimy z parapetu okna na klatce schodowej na wierzchołek muru i kryjemy się za ścianą szczytową wypalone j kamienicy, praktycznie po drugiej stronie owej klatki schodowej. Już nie jest tak ciemno, niebo rozgwieżdżone.
Spoglądam w bok i ze strachem spostrzegam koło siebie sekcję miotaczy płomieni wraz ze sprzętem. Koniec świata - jak to pieprznie?! Wystarczy jeden celny strzał z granatnika i wszyscy spłoniemy jak świeczki na choince! Krótko potem rozkaz powrotu do bazy przy ulicy Królewskie j [pkt 35].
I oto obrazek, którego nie zapomnę do śmierci:
Noc. Niebo rozgwieżdżone, pogodne. Siedzę na odłamie zwęglonych cegieł. Na plecach mam trzy lub cztery karabiny (a idąc do akcji nie miałem żadnego), prawa ręka zwieszona do ziemi. Przede mną klęczy sanitariuszka i trzymając głowę na moich kolanach, rozpaczliwie szlocha. Nie mam pojęcia, czy w ogóle przed tą akcją i spotkaniem w gruzach, kiedykolwiek ją widziałem na oczy. Dziewczyna zupełnie mi obca.
Później, po wojnie, dowiedziałem się, że przed południem wyszedł rozkaz ponownego szturmu, tym razem wzdłuż ul. Granicznej, ale po je j drugiej stronie, w praktycznie czystym polu. Tu nasi zalegli gęsto ostrzeliwani z pięter szturmowanego w nocy budynku i oglądali jedynie niemieckie rakiety sygnalizujące kierunek ataku lotnictwa lub napadu artyleryjskiego. Straty po naszej stronie były wysokie. Może właśnie wtedy przydałaby się świeca dymna??
A co z nami, wycofanymi z akcji? Po zdaniu broni na bazie przy ul. Królewskiej nasze losy były różne. "Wir" odszedł do szpitala, mnie wraz ze "Szczerbą" odesłano do lazaretu na ul. Próżną. Doszliśmy tam oczywiście na własnych nogach. "Szczerba" był po szoku (zresztą wszyscy przeżyliśmy szok), u mnie stwierdzono kontuzję ścięgna w okolicy łokcia.
Pamiętam niejasno, że lazaret usytuowany był w oficynie, na piętrze w jakimś mieszkaniu. Dano nam po zastrzyku oraz zaprowadzono do pokoju, w którym stały dwa lub trzy łóżka zasłane bielutką pościelą! Po raz pierwszy w Powstaniu mogliśmy się wyspać w tak komfortowych warunkach. A spaliśmy chyba 16 lub 24 godziny...
Po obudzeniu się bezzwłocznie chcieliśmy udać się do naszych kwater na Pocztę Główną. Ja jednak do swej kwatery nie trafiłem, ponieważ zatrzymano mnie w lazarecie, mieszczącym się również w budynku poczty. Miałem rękę na temblaku. W lazarecie [nr 19 na planie] przydzielono mi tapczan z głową przy wschodnie j ścianie. Na ścianie tej były półki, gdzie chorzy trzymali swoje osobiste rzeczy. Ja na honorowym miejscu położyłem ... lornetkę Zeissa. Została tam...
Do lazaretu przyjęto mnie 1 września 1944 r. W torbie pchr "Trockiego" znaleziono meldunek następującej treści:
"Morski" - po zbadaniu przez lekarza i opatrzeniu drobnych ran zadanych przez odłamki został przeznaczony do Izby Chorych.
"Morski" przebywał na Izbie Chorych od 30.8.44 - 1.9.44.
Sanit. Izby Chorych Krystyna 1.9.44 - 9 komp.
Prawdopodobnie meldunek dotyczy mojego pobytu przy ul. Próżnej, aczkolwiek data "od 30 sierpnia."? Przecież akcja miała miejsce w nocy 30 /31 sierpnia i chyba nie skończyła się przed północą??! (chyba, że cały dzień 31 sierpnia przespaliśmy!)
I drugi meldunek:
"Z rozkazu pchr "Trockiego" plut. "Drucik" plut. 167 wypożyczył mnie kb 96306. W czasie akcji na Granicznej po odniesieniu rany zdałem kb z moim pasem i 2 ładownicami oraz około 60 szt naboi strz. "Morskiemu". Tenże po odniesieniu rany dal powyższy kb z pasem i ładownicami strz. "Kazikowi" pod opiekę. Strz. "Kazik" na rozkaz pchr "Trockiego" zdał ten kb z oporządzeniem jakiemuś żołnierzowi.
2.9.44 "Kowalski"
Trzy dni od drugiego do czwartego września leniuchowałem w lazarecie bycząc się nielicho. Błogosławione trzy dni! Nie dotyczył mnie żaden rozkaz dowództwa. Włóczyłem się po gmachu poczty i usiłowałem "podrywać" dziewczęta, Aż przyszedł dzień 5 września...
W tym dniu przebywałem również w lazarecie. Byłem właśnie "u siebie", gdy ogłoszono alarm lotniczy - nalot! Usłyszałem głośne rozkazy, aby zgromadzić się w pomieszczeniu schronowym - korytarzu [pkt 22]. Jednak uważałem nadal, że rozkazy mnie nie dotyczą. Pozostałem więc w pomieszczeniu lazaretu, było mi tu wygodnie. Zawsze lepiej na tapczanie niż w ścisku na korytarzu ...
I huk eksplozji! Z kierunku kantyny zaczął napływać siwy dym ... Cisza, potem zmieszane krzyki... Pełne trafienie! Półprzytomny zrywam się i wybiegam na podwórze, na świeże powietrze...
Na podwórku w porządku. Żadnych śladów bomb. Ale ktoś już organizuje akcję ratowniczą. Gdzie? W tym piekle pod bombami??? Co ze mną? Ratować? Kogo? Z bezwładną ręką? Strach i obowiązek podejmują ze sobą walkę. Wybiegam na ul. Warecką. Fronton Poczty zniszczony. Przeciwległe domy się palą... Stoję niezdecydowany.
I wtedy ktoś (mężczyzna czy kobieta?) mówi do mnie:
- "Wiejemy, znam przejście na Górskiego. Tu już nic nie pomożemy!!"
Przechodzimy przez podwórze znanej nam kamienicy (Warecka 11). Pali się tylna oficyna. Przez bramę (a pierwsze piętro w ogniu) przechodzimy na podwórze przechodnie i stamtąd na ulicę Górskiego. Zupełnie inny krajobraz! Domy całe.
Poprowadzono mnie Szpitalną do Brackiej i ulokowano w północnej oficynie domu przy Brackiej 18, na piętrze. Po drodze dowiedziałem się, że wszyscy koledzy zgromadzeni w korytarzu schronowym zginęli. Bomba wpadła przez okno pierwszego lub drugiego piętra i eksplodowała w piwnicy. To koniec.
Pamiętam jedynie, że siedziałem na tapczanie, w ręku miałem mojego walterka i kombinowałem, czy nie warto sobie strzelić w łeb. Dalej już nic nie pamiętam, ale chyba do strzału nie doszło, bo żyję. Nie pamiętam także jak długo i kto przechowywał mnie na Brackiej.
Nie miałem dokąd pójść... Kompania rozbita. Mój dowódca pchor. "Trocki" nie żyje. Nie żyje też "Szczerba". Ja z bezwładną ręką nie pasuję do jakiegokolwiek oddziału ... Pozostaje jedna tylko droga - do Mamy! Czekała mnie zatem przeprawa przez Aleje Jerozolimskie.
Opis tego przejścia dość wiernie oddany jest w licznych publikacjach. Nie będę ich powtarzał. Wykop głębokości ca 0,75 m z niskim nasypem w poprzek ulicy. Wejście piwnicami od ul. Widok. Wyjście z piwnic poprzez mur frontowy, jednak obniżone do poziomu wykopu. U wejścia posterunek regulujący ruch. Wykop zrobiony był nieco na zachód od skrzyżowania z ul. Kruczą. Ostrzał ze strony dworca Głównego i BGK (Bank Gospodarstwa Krajowego) od Nowego Światu.
Przejście przez wykop biegiem w pozycji mocno schylonej. Wpadam do piwnic po drugiej stronie Alej i stamtąd również piwnicami do Nowogrodzkiej. Tu wyjście na świeże powietrze. Wychodzę na Kruczą i ... przystaję zdumiony. Inny świat!! Domy całe, w oknach nienaruszone szyby - nawet drzewa są zielone!!! Rozglądając się posuwam się zwolna ulicą Kruczą po jej zachodniej stronie. I - nie pamiętam czy wtedy, czy też kilka dni później - dochodzę do ul. Wspólnej.
Nalot! Nie nalot, wracają sztukasy z bombardowania płyty Kościuszkowskiej... Tam bowiem był desant LWP, o czym wówczas nie wiedziałem. Później jednak byłem świadkiem rozmów oburzonych powstańców, że ci od Berlinga porzucają broń!!! To u nas było nie do pomyślenia... No cóż, chłopcy szkoleni do walk w polu, nie bardzo dawali sobie radę w walkach ulicznych t. j. w mieście. Nic dziwnego, że odstępowali pola. A o broń przecież nigdy się nie martwili..
Lotnictwo radzieckie dało nam ochronę myśliwską. Polegała ona właśnie m.in. na tym, aby odpędzać sztukasy od Powiśla. W konsekwencji sztukasy wiały w popłochu na zachód, zrzucając bomby na oślep. Konkretnie właśnie po linii Książęca - Wspólna.
Stojąc na skrzyżowaniu ulic Kruczej i Wspólnej miałem w perspektywie kościół św. Aleksandra przy placu Trzech Krzyży (mój chrzestny). Zobaczyłem nagle sztukasa wyrywającego znad Książęcej i bomby w powietrzu. Zginęły w dachu kościoła. Potem ściany kościoła powoli odchyliły się w cztery strony i po chwili wahania runęły na ziemię. Więcej już nie mieliśmy okazji oglądać tego kościoła w przedwojennej szacie.
Udałem się na rekonwalescencję do Mamy, na Hożą 26, do własnej piwnicy. Czy było to słuszne, czy nie, nie wiem. Rozpoczęto bowiem ostrzeliwanie tej dzielnicy z dział kolejowych. Jeden pocisk burzył do fundamentów całą kamienicę. Tak zniszczono nieparzystą stronę Hożej, tak w perzynę obrócono połowę ulicy ks. Skorupki.
W okresie ciszy między ostrzeliwaniem "mieszkaliśmy" u siebie na parterze. Odwiedził nas wówczas Andrzej Wolski - żołnierz Parasola, który brał udział w walkach na Woli i Starówce. Był bardzo przygnębiony i milczący.
W ogóle nie było wtedy bezpiecznie. Mnie "nosiło", nie wiem czy to wrodzona żyłka turystyczna, czy też instynkt, ale odwiedzając różne ulice południowego Śródmieścia nigdy nie znalazłem się w ostrzeliwanym akurat rejonie.
Jedną z wypraw pamiętam szczególnie. Wszedłem wtedy na strych budynku na rogu Kruczej i Piusa XI-go. Był to wysoki dom i rozpościerał się z niego rozległy widok na Saską Kępę. Gołym okiem niewiele można było jednak zobaczyć: zamglone brzegi Wisły, jakieś linie okopów, niejasne kształty - może czołgów? - I polatujące po niebie Jaki.
Zrzuty - owszem, były. Nocą szczególnie groźnie i widowiskowo wyglądały naloty polskich i angielskich ciężkich bombowców. Nadlatywały na niskim pułapie otoczone zewsząd rojami kolorowych paciorków - amunicji przeciwlotniczej. Samoloty miały zapalone światła pozycyjne. Bezpośrednio jednak nie byłem świadkiem zrzutu, jedyny mój udział - to niesienie tego Piata w dzień 30 sierpnia.
Od połowy września rozpoczęły się naloty samolotów ze wschodu - kukuruźników. Najczęściej latały w bezksiężycowe noce z wyłączonym silnikiem, zrzucając amunicję, pepesze i rusznice ppanc. w workach bez spadochronów. Suchary także. Na ogół sprzęt docierał w porządku, ale długie rusznice gięły się niemiłosiernie przy zetknięciu z ziemią.
Pewnego spokojnego wieczoru Mama poszła odwiedzić sąsiadkę, w innej oficynie. W piwnicy tej sąsiadki był otwór wyczystkowy przewodu kominowego. Podczas Jej nieobecności na podwórku zapanowało poruszenie - ludzie spoglądali w niebo. Niektórzy dawali znaki latarkami. I oto usłyszeliśmy nagle bliską niegłośną, stłumioną detonację i powolny turkot odlatujące j maszyny. W kilka chwil potem wróciła Mama łyskając białkami oczu. Poza tym czarna jak murzynka. Owa detonacja wydmuchnęła wszystkie sadze z komina na siedzących w piwnicy.
Nie wiem jak długo przebywałem "na rekonwalescencji". Nie dłużej chyba niż tydzień. Jednak w dniu 18 września byłem również u Mamy, skoro widziałem właśnie z Hożej potężny nalot superfortec i ten ogromny dywanowy "desant" spadochronowy z zasobnikami. Niemcy strzelali jak opętani.
Janusz Hamerliński
redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz
Janusz Hamerliński, ur 02.07.1926 w Warszawie szeregowiec Armii Krajowej ps. "Morski" III drużyna, 165 pluton kompania "Szare Szeregi" batalion "Kiliński" |
Copyright © 2010 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.