Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"






Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Ostatnie dni Starego Miasta

         23.VIII.
         Razem z "Janką", "Isią", "Grubą Zosią" i "Teresą" idziemy do "Beneszów" pod Krzywą Latarnię. Leżą w bramie na noszach. "Janka" ma pełne kieszenie specjalnie dla nich wyszabrowanych pierników i herbatników. Transportujemy ich do naszego szpitalika na Podwale 19.
         Wieczorem znajduję się w pokoju sanitariatu mieszczącym się na parterze obok "papierni". Dochodzą mnie z podwórza wyraźnie podniecone głosy jakiejś grupy ludzi. Orientuję się, że to nasi chłopcy powrócili z Żoliborza. Wyskakuję do nich najkrótszą drogą przez okno. Witam się z nimi. Jestem uszczęśliwiona, że nikt nie zginął; zatajono przede mną śmierć "Bandery" (Kazimierz Skupień), Dostaję od "Stasiuka" (Stanisław 0lejnik) woreczek z migdałami ze słowami: "dla ciebie, rannych, 5 sztuk dla "Nietykszy" (Zdzisław Niekrasz) i 3 dla mnie." Podobno na Żoliborzu w porównaniu ze Starówką "kanada"; domy całe, żarcia dużo, ludzie wcinają pomidory i owoce. Coś niesamowitego, coś dla nas zupełnie nieosiągalnego.

         24.Vlll.
         Razem z "Teresą" mamy służbę na Jezuickiej. Tego dnia panuje tu względny spokój. Naszą redutą są ruiny katedry... Po pożarze zostały z niej tylko odarte zewnętrzne ściany, częściowo rozwalone. Sklepień już nie ma, a prezbiterium i nawy zasłane są gruzem. Najlepiej zachowały się pomieszczenia od strony Jezuickiej i Kaplicy Baryczków.





Ruiny katedry: po lewej kaplica Baryczków (fot. L. Sempoliński); po prawej prezbiterium


         Zakrystia ma prawie nienaruszone boazerie. Chłopcy porozstawiani są na stanowiskach jak zwykle. Trzech na galeryjce łączącej kiedyś katedrę z zamkiem. Od naszej strony dochodzi się tam po gruzach dawnych schodów osłoniętych od Dziekanii częścią ocalałej bocznej ściany.



"Galeryjka" - przejście z katedry na zamek, widok od Kanonii (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)


         Z galeryjki, dzięki temu, że jest ona ucięta od strony zamku i położona kilka metrów ponad otaczającym terenem, jest doskonały wgląd w kierunku Wisły, a poprzez zakratowane boczne okienko można obserwować ruiny domów Kanonii. Jest to najniebezpieczniejszy, najbardziej wysunięty w kierunku nieprzyjaciela punkt, który Niemcy podchodząc od Dziekanii często obrzucają granatami. Tu najczęściej dyżurują przylepieni do ściany: "Stasiuk", "Koch" (K?zimierz Kąkol), "Nietyksza", "Robert" "Roch" (Jerzy Kowalski), "Zbych"; tu trzeba być zawsze czujnym, gdyż każdej chwili grozi atak nieprzyjaciela od strony ruin Zamku i Kanonii.
         Na drabinie opartej o boczne okno wypalonego prezbiterium z kb skierowanym na Kanonię i Zamek tkwi zwykle Edek "Kański", Dziwię się, jak ten chudzielec wytrzymuje taką niewygodną pozycję. Boczna kaplica oraz zakrystia również obsadzone przez naszych chłopców. Pozostali zajmują stanowiska na barykadzie przy Jezuickiej, róg Kanonii, oraz na piętrach budynku Archiwum Akt Dawnych przylegającego do Kościoła. Druga strona Jezuickiej oraz istniejący narożny dom przy Kanonii to "królestwo" por. "Romana" (Jan Golański) i "Korwina" (Edward Matuszyński) z I-ej kompanii wigierskiej.
         Z dziewcząt pełnią tam służbę: "Justyna", "Krystyna" (Krystyna Grabowska), "Bellona" (Małgorzata Przedżymirska) oraz "Honorata" (Honorata Wodzyńska-Kokocińska). W porze obiadowej idziemy z "Teresą" do Ministerstwa po kocioł zupy. Nawet taka, zdawałoby się, prozaiczna czynność, jak noszenie posiłków na barykady kosztuje dużo wysiłku i nerwów. Trzeba ustawicznie wspinać się po gruzach, przemykać chyłkiem pod ścianami w chwilach nalotu lub obstrzału. Odpoczynki są krótkie. Chłopcy mają prawo choć raz dziennie, do "łyżki cieplej strawy". Strawę stanowi ciągle ta sama nieokraszona zupa z kaszy i klusek, gotowanych na wodzie nie pierwszej czystości. Na dwadzieścia kilka osób mamy do dyspozycji 3 głębokie talerze i tyleż łyżek, których z braku wody nie myje się, a co najwyżej przeciera papierem o ile taki jest pod ręką. Biedny "Faliński" (Stefan Filipowicz) ciężko chory na gruźlicę otrzymuje swoją porcję zawsze na końcu. Wieczorem gotujemy z Teresą kawę.
         Noc spędzamy w częściowo rozwalonym mieszkaniu na parterze domu przy ul. Jezuickiej 1, przylegającym do barykady. Mamy do dyspozycji szeroki tapczan niestety bez materaca. Gołe sprężyny ugniatają nas niemiłosiernie. Przed "psim" chłodem niewiele chronią nawet watowane niemieckie spodnie i "panterki".

         25.VIII.
         Wstajemy o godz. 5-ej rano i zabieramy się do gotowania klusek z pasztetem. Są wyśmienite. Zostało ich trochę dla por. "Andrzeja", "Stasiuka" i "Kocha", którzy zjawili się u nas rano.
         Niemcy znowu przypuścili atak na katedrę: Koło 12-ej w południe por. "Andrzej" wysyła mnie z meldunkiem do dowództwa. Wracam po kilkunastu minutach.
         Przy mnie zostaje ranny na barykadzie "Nietyksza", w momencie gdy mierzy z pistoletu maszynowego w podchodzących od Kanonii Niemców.
         Uderzenie jest silne, odrzuca chłopaka do tyłu: Razem z por. "Andrzejem" podczołgujemy się do niego, z trudem przeciągamy do najbliższej bramy. Prawa ręka zwisa bezwładnie, mocno krwawi. Po pierwszym prowizorycznym opatrunku razem z koleżanką transportujemy rannego do szpitala na Długą 7.
         Do "sali operacyjnej" wchodzi się z narożnika budynku. Ta część podwórza jest zwykle zawalona stosem zużytych materiałów opatrunkowych nasiąkniętych ropą i krwią. Wokoło roje obrzydliwych much. Obok u wejścia na noszach, albo wprost na betonie leżą bądź siedzą ranni. Reszta czeka na swoją kolejkę w piwnicy sąsiadującej z pomieszczeniem gdzie się operuje. W zasadzie pierwszeństwo mają ci, którym tylko natychmiastowy zabieg może uratować życie. "Beznadziejnych", względnie lżejsze przypadki odkłada się ciągle ... na później. "Nietyksza" całą rękę ma zupełnie zgruchotaną. Duży upływ krwi znacznie go osłabił.
         Udaje mi się przekonać regulującą ruch pielęgniarkę, że w tym przypadku szybka pomoc jest niezbędna. Stosunkowo niedługo czekamy w kolejce. Obok nas jęczy ranny w brzuch Niemiec.
         Tak zwana "sala operacyjna" to sporych rozmiarów piwnica kiepsko oświetlona kilkoma świeczkami. Całe wyposażenie stanowią dwa zwykłe stoły, kilka krzeseł, taboretów i jeden miękki fotel. W półmroku trudno coś więcej dostrzec. Pracują tu zwykle po 36 godzin bez przerwy albo i dłużej jednocześnie dwa zespoły składające się każdy z jednego lekarza i jednej albo dwóch pielęgniarek. Wytrzymałość ich jest godna podziwu. Upadając ze zmęczenia, zasypiając w trakcie robienia opatrunków, ciągle na nowo muszą mobilizować siły, aby wytrwać... za wszelką cenę wytrwać dopóki nie przyjdzie ich zmiana.
         Sadzam "Nietykszę" na stołku, opieram mocno o siebie, aby w momencie operacji nie "fiknął kozła". Przy świeczce następują oględziny strzępów ręki. Lekarz kiwa głową, szybko wydaje decyzję: na razie nie będzie amputacji, tylko dezynfekcja rany i opatrunek z założeniem szyny.
         Nie stosują tu żadnych środków znieczulających, wszystko odbywa się na "żywca". Jedynym wybawieniem od cierpień może być omdlenie. Niestety chłopak jest przez cały czas przytomny; zaciska zęby z bólu, ale nie jęczy, nie krzyczy. Może ze strachu? Dochodzą nas z zewnątrz odgłosy bombardowania. Kolejne wybuchy wstrząsają murami budynku. Czujemy drżenie podłogi. W pewnym momencie świeczki przewracają się, gasną. Na głowy sypie się tynk. Na szczęście otwarta rana zabezpieczona jest bandażem. Z chwilą zapalenia świeczek lekarze i pielęgniarki powracają do przerwanej pracy spokojnie, bez paniki... tak, jak gdyby nic specjalnego się nie stało.
         Muszę teraz zmobilizować kogoś, kto by mi pomógł przenieść nosze z "Nietykszą" do szpitalika "wigierskiego" na Powale 19. Biegnę przez dziedziniec ministerstwa do naszej kwatery. Jestem zaaferowana, oślepiona światłem i dlatego zapewne nie reaguję, w pierwszej chwili na znajomy głos, wymawiający moje imię, Wreszcie poznaję... ależ tak, to prof. Manczarski, ojciec Wandy. Wypytuje mnie o córkę, o jej przyjaciółkę Stasię Witkowską, o Zbyszka Smidowicza, Niestety nic o nich nie wiem poza tym, że mieli przydział do Śródmieścia. Profesor pracuje w służbie łączności. W swojej pieczy ma radiostacje wojskowe. Jutro przechodzi kanałami na Żoliborz. Zatrzymuje mnie, ma żal, że się wyrywam, nie może zrozumieć mojego pośpiechu, choć tłumaczę, że czeka na mnie ciężko ranny kolega, Cieszymy się oboje z tego spotkania tak, jak cieszą się ludzie, którzy dawno zwątpili w to, że jeszcze kiedykolwiek żywi się zobaczą. Obiecuję, że przyjdę niebawem pod wskazany adres kwatery, jak tylko będę miała chwilę wolnego czasu.
         Po przeniesieniu: "Nietykszy" na Podwale wracam na Kanonię. Dowiaduję się, że są nowi ranni: "Faliński", "Isia", "Orzeł" (Arkadiusz Rudzki). A więc czeka mnie nowy transport.
         Tymczasem Niemcy odcięli nas na kilka godzin od reszty Starówki, zaatakowawszy ul. Celną. Jesteśmy otoczeni. Czujemy się nieswojo. Dopiero wsparcie innych oddziałów wyswobadza nas z ciężkiej sytuacji.

         26.VIII, niedziela.
         Razem z "Grubą Zosią" wysyłają mnie do apteki na Miodową 23. Apteka jest częściowo rozwalona, ale doskonale zaopatrzona w materiały opatrunkowe i leki. Wracamy obładowane tobołami.
         Wieczorem mszę św. w podziemiach szpitala na Długiej 7 odprawia O. Rostworowski. Ołtarz ustawiono w jednej z piwnic. Wokoło pokotem leżą ranni. Personel szpitala oraz wolni od służby nieliczni żołnierze z oddziałów stoją w przejściach. Śpiewane pieśni to pieśni ludzi cierpiących, niekiedy złamanych przejściami nie do zniesienia, pełne smutku i błagania o litość; nie ma w nich nic z mocy i wiary we wspaniałe zwycięstwo. A kazanie księdza, choć pogodne i krzepiące, przygotowuje nas wszystkich na ewentualność podjęcia krzyża w miejsce miecza.

         27.VIII.
         Mam dyżur w aptece. Pomagam w robieniu opatrunków.
         Wieczorem "Jeleń" (Bogdan Zając-Zaniewski) organizuje ognisko. Gromadzą się wszyscy jako tako zdrowi i cali z "wigierskich" oddziałów, nie będący w danej chwili na służbie. Ktoś deklamuje. Śpiewa "Modrzew" (Roman Zieliński) i "Moskito" (Wacław Siemiński). Między piosenki żołnierskie wplata się jak na urągowisko przedwojenny szlagier:

         "I znów zakwitły kwiaty i znów ślą aromaty
         I znów Warszawa bawi się i znów swój uśmiech śle,
         W tę noc tętniącą wrzawą, w tę noc baw się Warszawo
         I ciesz się swoją sławą, bo my kochamy cię!"

         Nastrój jest przyjemny, wesoły i niemal beztroski. Czerwone grzane wino zrobiło swoje.
         Niestety nie dane nam było z Janką doczekać końca imprezy. W związku z groźną sytuacją w okolicach katedry i nieustającymi atakami, o czym przybiegła zawiadomić "Krystyna" - odkomenderowano nas jako wsparcie sanitariatu I kompanii na Kanonię.
         Jest noc. Prowadzi "Krystyna". Na Rynku jasno jak w dzień. Pali się prawie cała jego lewa strona. Dym gryzie w oczy, gorąco bije w twarz, w powietrzu pełno sadzy i pyłu. Gruzy zbombardowanego domu na rogu ul. Celnej zawaliły przejście na Jezuicką. Trzeba po nich wspinać się w górę, przeskakiwać płonące belki. Odcinek Jezuickiej do Kanonii przebiegamy schylone pod ścianami domów. Trwają walki w katedrze. Powstańcy podpalają zakrystię, aby zagrodzić drogę Niemcom.

         28.VIII.
         O godz. 7-ej rano schodzimy z dyżuru. Jest względnie spokojnie. Nocne ataki zostały odparte, ale nasi musieli wycofać się z katedry.
         Odpoczynek na kwaterze w ministerstwie nie trwa długo. Już o godz. 11-ej w południe biegnę z "Teresą" na ul. Bugaj, gdzie wysłano o świcie na wsparcie pluton por. "Andrzeja". Kierują nas do domu na Krzywym Kole. W pomieszczeniu na parterze zastajemy rannego w brzuch "Massalskiego" (Jan Piątkowski). Po opatrunku przekazujemy go do odtransportowania kolegom. W chwilę potem wnoszą z postrzałem nerek "Sokoła" (Zbigniew Derkuczewski). Nie stracił przytomności, ale stan jego jest b. ciężki. Trudno go było ściągnąć z miejsca gdzie padł. Ostrzał k-mu bronił dostępu. Właśnie "Massalski", mimo ostrzeżeń por. "Andrzeja" skoczył ratować kolegę i też dostał.
         Ponieważ czołg zaczyna ostrzeliwać dom, w którym się znajdujemy, razem z rannymi chronimy się do pomieszczeń po przeciwnej stronie korytarza, aby tam skończyć opatrunek.
         Przy wyjściu na Brzozową natykam się na zakrwawionego por. "Andrzeja". Dalej po drugiej stronie ulicy, w ruinach, spotykam rannych "Brzeskiego" (Zdzisław Śliwiński) i "Olbrychta" (Jerzy Olszewski). Na szczęście wszyscy oni mogą jako tako iść o własnych siłach.
         Tego dnia 2-gi pluton naszej szturmówki poniósł znaczne straty. Po południu na Rybakach zginął "Markiewicz" (Seweryn Pasikowski). Poważnie ranni w nogi zostali "Roch" i 16-letni "Klecha" (Tadeusz Suski).
         Wieczorem wykorzystuję chwilę wolnego czasu, aby odwiedzić rannych przed kilku godzinami "Massalskiego" i "Sokoła". Wchodzę do niewielkiego pokoiku, mieszczącego się w suterynie budynku Podwale 19. W pierwszej chwili, w półmroku nie mogę odróżnić osób. Po pewnym jednak czasie wzrok przyzwyczaja się do ciemności. Na tapczanie pod ścianą, tam gdzie wczoraj jeszcze leżał Jurek "Ikar" (Jerzy Szymański), widzę "Sokoła". Ma szeroki przekrwiony opatrunek na plecach. Leży na brzuchu. Do pasa okryty jest prześcieradłem.
         Wiem, że cierpi. Ciężkie westchnienia wyrywają się z ust. Słyszę słowa gorącej prośby: "pić". Wiem, że z powodu krwotoku wewnętrznego nic do picia dawać nie wolno. Chcąc mu jednak ulżyć, zwilżam kawałkiem waty spieczone usta. Chwyta gwałtownie każdą kropelkę wody. Cały czas jest przytomny. Słyszę szept:
         - "Kto to?"
         Mówię swoje imię. W odpowiedzi głos pełen niepokoju:
         - "Basiu powiedz dlaczego lekarz nie chciał mnie operować?"
         Tłumaczę, że na skutek dużego upływu krwi operacja bezpośrednio po wypadku byłaby niebezpieczna, że musi poczekać ze dwa dni, podczas których wzmocnią go odpowiednimi zastrzykami. Staram się mówić pewnie, spokojnie, bez drżenia w głosie. Grymas bólu pokrywam uśmiechem tak, jakby wszystko było OK.
         Ileż to razy, w tych tragicznych chwilach zmuszałyśmy się do uśmiechu... przez łzy.
         Przyznaję, miałam słabość do tego chłopca za jego przywiązanie i dziwną ufność jaką mnie darzył. Był najmłodszym po "Klesze" w naszym plutonie. Miał 17 lat.
         Wiele bym dała, żeby można mu było pomóc, albo choć ulżyć w cierpieniu. Nacieram nogi spirytusem, gdy skarży się, że mu drętwieją. Pochylona ogrzewam ciepłymi rękami nagie ramiona. Nagle czuję, że chwyta mnie gwałtownie za szyję, mocno przyciąga do siebie, przybliża zimne usta do mojej twarzy. Jest coś bezgranicznie smutnego, wręcz rozpaczliwego w tym odruchu. Szukanie ochrony przed zbliżającą się śmiercią? Ostatnie pożegnanie?
         "Gruba Zosia" (Zofia Łoszczyńska-Nowiak) robi zastrzyk "Massalskiemu". W kilka minut potem następuje krótka agonia.
         Wychodzę na chwilę do sąsiedniej kuchni. Korzystam z rzadkiej okazji, aby się umyć wodą z trudem zdobytą, "wystaną" w długiej kolejce. W kilka minut potem wpada "Szpak" i mówi, że "Sokół" mnie woła. Kiedy podchodzę do niego jest już nieprzytomny, nie poznaje mnie, nie reaguje na słowa. Ciężki przyśpieszony oddech nagle się urywa. To już koniec. Zamykam wpółotwarte oczy.
         Późnym wieczorem organizujemy pogrzeb. Zwłoki obu chłopców, z których jeden poświęcił swoje życie dla drugiego, wkładamy do szerokiej, naprędce zbitej z desek trumny. Ich ostatnia droga jest krótka, prowadzi na najbliższe... podwórko. Ojciec Rostworowski odprawia modły, podczas kiedy koledzy kończą kopanie niezbyt głębokiego grobu. Nie ma kwiatów, nie ma najbliższej rodziny, są łzy wzruszenia grupki towarzyszy i ostatnie ich pożegnanie postawą na baczność.

         Nasz pluton obejmował stanowiska w katedrze św. Jana i bronił barykady na Jezuickiej pomiędzy 12 i 25 sierpnia 1944 r. Pełniliśmy służbę w katedrze w dni parzyste. W dni nieparzyste był tam pluton 1112 z dywizjonu "Jeleń". Oddziały "Bończy" broniły barykady na ul. Świętojańskiej. Po 25 sierpnia w rejonie katedry pozostała pierwsza kompania "Wigier". Katedra została zajęta przez Niemców 28 sierpnia.
         W drugiej połowie sierpnia pełniłyśmy służbę głównie przy oddziałach. Gdy nie było służby, zatrudniano nas w szpitalu na Długiej 7 lub w naszych punktach opatrunkowych. Rannych przybywało, w zastraszającym tempie ubywało personelu. Szpitale były ostrzeliwane przez artylerię i bombardowane przez samoloty. Ginęli lekarze i pielęgniarki. Jestem z pełnym uznaniem dla personelu szpitalnego, który miał, niespożyte siły, że wytrzymywał dyżury nieraz wielodobowe. Myśmy również pełniły role zastępując pielęgniarki na nocnych dyżurach.
         Obowiązkiem sanitariuszek oddziałowych było ściąganie rannych z linii ostrzału zwykle przy czyjejś pomocy, pierwsze opatrunki, a poza tym transport do punktów do szpitali. To była najtrudniejsza nasza czynność na nasze wątłe dziewczęce ręce. Najcięższe były transporty rannych z placówek, z barykad do szpitala. W założeniach patrol sanitarny miał składać się z 5 osób. Zwykle byłyśmy tylko we dwie. Gdy były nas trzy, to był luksus, można było wtedy zmieniać ręce. Zwykle jednak musiałyśmy sobie dawać radę tylko we dwie, no a przecież ciężar noszy z rannym był często dosyć duży. Jak sobie obliczyłam to na jedną naszą rękę przypadało około 20 kg.

         Odcinek z katedry do szpitala na Długiej dziś można przebyć w 10 min., a wtedy szłyśmy godzinę lub półtorej. Było tak dlatego, że w międzyczasie były ciągle naloty. Trzeba się było chować do bram. Przechodziło się przez płonące ulice, jakieś piwniczki. Budynki były ze sobą połączone przebitymi otworami, można było przez kilka budynków przejść piwnicami.
         Przy tym nie szło się przecież po równym chodniku, ani po jezdni, tylko po gruzach sięgających nieraz 1 piętra. W czasie ostrzału lub nalotu trzeba było chronić się do bram i różnych zakamarków. Szło się przez ciemne, zatłoczone piwnice, gdzie otwory były raz większe, raz mniejsze. Piwniczki były zwykle ciasne, schodki piwniczne w staromiejskich kamieniczkach były drewniane, wąskie, kręte. Transport ciężkiego chłopaka nie był prostą sprawą. Poza tym w piwnicach koczowali ludzie cywilni, więc był straszny tłok. Potykałyśmy się o rozstawione toboły, przeciskałyśmy się wśród tłumu, piwnice były połączone ze sobą przebitymi otworami w ścianach. Nieraz trzeba było rannego ściągać z noszy i samego przetaszczać przez otwory. Schodki piwniczne były zwykle wąskie, zakręcane. Te przejścia transportowe były bardzo ciężkie.
         W katedrze mieliśmy dużo rannych. Początkowo Niemcy katedry nie bombardowali, bo była za blisko pozycji niemieckiej. Była ona jednak ostrzeliwana zarówno przez artylerię, granatniki, potem "szafy". W ostatnich dniach była też bombardowana przez samoloty. Bomby spadły na naszą barykadę przy bramie,. przez którą wcześniej przenosiliśmy figurę Chrystusa.

         Z jedzeniem na Starówce nie było najgorzej. Przede wszystkim były magazyny na Stawkach. Stamtąd był dostarczany cukier w wielkich ilościach, konserwy mięsne do wyboru, wołowe i wieprzowe w puszkach, bardzo smaczne. Mąka też była, bo chleba mieliśmy pod dostatkiem. Był on oczywiście wydzielany, ale był. Były przydziały świeżego chleba, z pachnącą skórką. Raz dziennie była zupa, którą przynoszono w kotłach. Była też czarna kawa.
         W pierwszej połowie sierpnia woda była nawet w kranach. Pamiętam, że po wybuchu czołgu poszłam z koleżankami do łaźni, która mieściła się na Nowomiejskiej. Wody musiało być więc wtedy pod dostatkiem. Potem zaczęły się problemy z wodą. Szpital na Długiej 7 miał olbrzymie zapotrzebowanie na wodę. Gotowano tam posiłki dla oddziałów będących na stanowiskach i kwaterach. Z Długiej noszono zupę w kotłach, kaszę, kluski. Na dziedzińcu szpitala na Długiej były napełniane woda drewniane beczki, to były zapasy wody. Potem ta woda była brana i do mycia i do jedzenia i dla rannych. Nie była ona specjalnie czysta, ale była. Były też kopane studnie. Pamiętam, że gdzieś na Podwalu stałam w kolejce po wodę. Stało się po 2, 3 godziny.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.