Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Barbary Gancarczyk-Piotrowskiej ps. "Pająk"






Barbara Gancarczyk-Piotrowska,
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"



Po upadku Starówki

         2-3 IX.
         Koniec sierpnia 1944 r. Warszawskie Stare Miasto broni się jeszcze przed zacieśniającym się stopniowo i systematycznie pierścieniem wroga. Niemcy nacierają ze wszystkich stron: od Żoliborza, od Wisły, od Placu Teatralnego, od Woli. Powstańcze oddziały, zdziesiątkowane, pozbawione broni i amunicji, żywności i snu, w stadium krańcowego wyczerpania, nie zdolne do skutecznego odpierania niemieckich ataków. Jak tu stawić czoło broni pancernej, samolotom, czołgom? Nie udała się próba przerwania pierścienia nieprzyjacielskiego w nocy z 30 na 31 sierpnia i przebicia się "górą". Zdecydowano więc ewakuować wojsko i lżej rannych, mogących jako tako iść - kanałami do Śródmieścia. Ludność cywilna oraz wszyscy ciężej ranni pozostaną na Starówce. Taki jest rozkaz dowództwa. Droga kanałami niepewna i trudna, nie może zostać zablokowana tylko dlatego, że ktoś z wyczerpania straci przytomność, umrze czy nie będzie w stanie iść dalej. Z rannymi nikt nie zostaje. To także rozkaz dowództwa. Nie stać nas na dodatkowe ofiary. Sanitariuszki będą potrzebne w dalszej walce w Śródmieściu. Prawo wojny jest okrutne, nieludzkie, bezpardonowe. Jakże trudno się z tym pogodzić. Kilka z nas deklaruje pozostanie z rannymi. Spotykamy się z odmową por. "Prokopa". Sumienie jednak oraz zwykłe poczucie obowiązku jest silniejsze od ślepego posłuszeństwa.
         We dwie z "Janką" porzucamy grupę sanitariuszek oczekujących na przejście kanałami do Śródmieścia i powracamy około 2 w nocy na Kilińskiego 1, gdzie w piwnicy razem z sanitariuszką "Wisią" pozostali: "Stasiuk", "Robert", "Klecha", "Ikar" (Jerzy Szymański) oraz p. Starczewska, zaprzyjaźniona z Ewą Faryaszewską oraz Kazia Świderska. Kilku innych ciężej rannych kolegów, m.in. Andrzej Ołubczyński "Lot", "Faliński" znajdują się w szpitalu na Długiej 7. Był jeszcze szpitalik na Podwalu 19, ale stamtąd wszyscy odeszli kanałami.
         Noc z 1 na 2 września jest pełna niepokoju i oczekiwania. Wiemy, że poszczególne oddziały opuszczają placówki i schodzą kolejno do kanałów. Lada chwila należy się spodziewać Niemców. Jeszcze wczoraj starałyśmy się dowiedzieć, jak zachowują się oni w stosunku do ludności cywilnej i rannych. Relacje są sprzeczne. Niemniej wierzymy, a właściwie chcemy wierzyć, że rannych nie mordują. Ich liczba tutaj, na Starówce, jest tak wielka, że rozmiary ewentualnej masakry wydają się nie do ogarnięcia nawet wyobraźnią.
         Nasi chłopcy starają się zachować spokój, są opanowani. Obecność aż trzech sanitariuszek podnosi ich na duchu. Wszyscy poprzebierani w cywilne ubrania, zaopatrzeni w odpowiednie dokumenty, ułożeni na noszach, gotowi w razie czego do drogi. My, kobiety, mamy także na sobie już nie "panterki", a cywilne stroje, co prawda dość przypadkowe i nie dopasowane do naszego wzrostu i tuszy. Janka w mojej poszarpanej spódnicy (dzięki temu, że rozdarta, w ogóle się w nią "wbiła"), okręcona dla przyzwoitości prześcieradłem, ja w dziewczęcej jedwabnej sukience sięgającej mi powyżej kolan - wyglądamy śmiesznie i nieco dziwacznie.
         W domu na Kilińskiego 1, którego piwnice zajmujemy, mieści się na pierwszym piętrze lokal naszej byłej kwatery "wigrowskiej". Trzeba zatrzeć po niej wszystkie ślady. Jest to mieszkanie prof. Hempla, obecnie zdemolowane, zawalone częściowo gruzem, z powyrywanymi futrynami drzwi i okien, ale cudem ocalałe. Idziemy tam aby się trochę przespać, jesteśmy strasznie zmordowane, a w piwnicy nie ma po prostu miejsca. W poszczególnych pomieszczeniach walają się na podłodze "panterki", mundury niemieckie - "fasunek" ze Stawek - i plecaki pozostawione przez kolegów, którzy odeszli kanałami. To "trefne" rzeczy. Podczas gdy "Wisia" pozostaje przy rannych na dole, my z Janką pakujemy w pośpiechu wszystkie kompromitujące rzeczy do worków, którymi znosiło się różne rzeczy z magazynów na Stawkach i wrzucamy je do piwnic sąsiedniego wypalonego domu na Podwalu. Strop jednej z piwnic był rozwalony i w dziurę w tym stropie piwnicznym wrzucałyśmy wory. Tam już nikogo nie było.
         Około godz. 6 rano spostrzegamy pierwszych Niemców, idących od Placu Zamkowego. To były pojedyncze grupy, po 2, po 3, oczywiście z bronią gotową do strzału, z pistoletami maszynowymi. Rozchodzili się do bram poszczególnych domów. Zawracamy szybko do swoich i po chwili słyszymy dochodzące z podwórza krzyki:
         - "Raus, schnell!"
         Ludzie pospiesznie wychodzą z piwnic, potulni, przestraszeni, obładowani tobołkami, walizkami. Tworzone z nich grupy są prowadzono w kierunku Placu Zamkowego. Niemcy wchodzą na nasze podwórze. Słychać wrzaski, ludzie zaczynają od razu wychodzić. Dołącza do nich "Janka", jedyna z nas trzech jako tako znająca niemiecki. Pyta jednego z Niemców:
         - "No dobrze, co mamy zrobić z rannymi. Przecież my ich nie jesteśmy w stanie wynieść."
         Ten odpowiada:
         - "Dobrze wam radzę. Wynieście tych rannych teraz, razem z ludnością."
         Janka na to:
         - "Ale tam jest 5 osób."
         Na to Niemiec rozkłada bezradnie ręce.
         "Janka" porozmawiała z nim jeszcze chwilę i wraca do nas:
         - "Każą opróżnić piwnice, rannych należy wynieść. Na Placu Zamkowym mają sprawdzać dokumenty. Co dalej nie wiadomo. Dają 10 minut. Wszyscy pozostawieni w piwnicy będą na miejscu rozstrzelani."

         Nie wiemy co robić? Rannych jest pięciu. Nas trzy. W dodatku "Wisia" nie udźwignie nikogo sama. Jest za słaba. Nie możemy zdecydować się na zostawienie kogokolwiek. Albo wszyscy albo nikt. Krótka wspólna narada z chłopcami. Biegniemy do szpitala na Długą 7. Tam spotykamy o. Tomasza Rostworowskiego. Pomaga nam w podjęciu decyzji - jedynej możliwej w naszej sytuacji. A więc zostajemy, ale wszystkich przenosimy do szpitala na Długą 7. W szpitalu tym znajduje się kilkuset rannych. Większość z nich to ludność cywilna, dużo kobiet i dzieci. Może między nimi uda się ukryć powstańców.
         Częściowo parter i całe pierwsze piętro szpitala są wolne, gdyż na skutek ciągłych nalotów i pożarów wszystkich z góry usunięto do piwnic. Pomieszczenia zawalone gruzem szybko uprząta się dla rannych znoszonych tu z okolicznych domów. Jeden z lekarzy przejmuje inicjatywę: organizuje personel z pozostałych pielęgniarek oraz kobiet cywilnych, zgłaszających się do pomocy. Te ostatnie mają tu przeważnie swoich najbliższych. Znajdują się nawet czyste, białe fartuchy, do których przyczepiamy opaski z Czerwonym Krzyżem. Zaprowadzamy pozorny "Ordnung", który Niemcy sobie tak cenią. Chodzi o wywołanie wrażenia, że szpital ma wszelkie warunki, aby pełnić swą rolę, zorganizowany personel, odpowiednią ilość leków i żywności. Istnieje. Działa normalnie. Nie może być mowy o jego likwidacji.
         "Wisia" z panią Ireną zostają na Kilińskiego 1, a "Janka" i ja po kolei przenosimy chłopców na noszach do szpitala. Piwnice i parter są zajęte przez rannych. Wolne są tylko częściowo zniszczone sale na pierwszym piętrze. W czasie Powstania ze względu na bombardowania rannych z pierwszego piętra znosiło się na dół.
         Na piętro wchodzi się klatką schodową od strony Długiej, tam jest brama wejściowa. Po przejściu przez duży hol lokujemy chłopców na I piętrze w drugiej sali od klatki schodowej, w najdalszym kacie od wejścia, by nie rzucali się w oczy. Ich młody wiek, charakterystyczne rany postrzałowe nóg, mogłyby Niemcom nasunąć podejrzenie, że są powstańcami. Wszyscy leżą na noszach, obok siebie, przykryci kocami. W międzyczasie napływają inni ranni znoszeni z okolicznych domów. Sala szybko się zapełnia, tak że dla Kazi Świderskiej zabrakło już miejsca obok naszych chłopców. Trzeba ją było położyć nieco dalej.




Droga ewakuacji rannych "Wigierczyków" z Kilińskiego 1; oraz rannych żołnierzy z bat. "Gustaw" z Kilińskiego 3;
po prawej ta sama sytuacja zaznaczona na zdjęciu lotniczym wykonanym w styczniu 1945 r.


         W szpitalu jest już bardzo niewielu lekarzy, opuściła go w wyniku rozkazu dowództwa powstańczego większość pielęgniarek. Został Edward Kowalski, medyk, znający świetnie język niemiecki.
         Dostajemy czyste białe fartuchy i opaski z czerwonym krzyżem. To nasze mundury, mające bas chronić przed wyprowadzeniem przez Niemców z ludnością cywilną. Stanowimy załogę szpitala. Robione jest wszystko, żeby udowodnić Niemcom, że szpital ma wszelkie szanse, żeby istnieć, że ma leki, materiały opatrunkowe, że jest personel. Zaczęto nawet gotować i rozdawać zupę, lekarze czy pielęgniarki robią opatrunki.
         "Wisia" zostaje z chłopcami, a ja z Janką zajmujemy się gromadzeniem żywności i materiałów opatrunkowych. Nie mamy pojęcia, jaki los nas czeka, ani jak długo tu pozostaniemy. Trzeba się zaopatrzyć w najniezbędniejsze rzeczy. Trochę ich zostało na kwaterze naszego batalionu. Zdarza się, że jakiś Niemiec wtyka mi pudełko papierosów, inny butelkę wina ze słowami " "Für kranken". Kilku mówiących świetnie po polsku, jak się okazuje Ślązaków, prowadzi nas do opuszczonego punktu opatrunkowego na Kilińskiego 5 i tu ładuje do fartuchów lekarstwa, bandaże, watę, mówiąc:
         - "Szkoda, żeby się spaliło, a dla rannych się przyda."
         Ich życzliwość ośmiela nas. Pytamy, co mają zamiar zrobić z rannymi?
         Przebąkują coś o ewakuacji szpitala, ewentualnie o pozostawieniu go na miejscu. Jeden z nich mówi do mnie wprost:
         - "Ja jestem Ślązak, też Polak, niech się pani nie martwi, Polska i tak będzie."
         Są tacy, są i inni. A w ogóle mieszanina: kryminalistów, esesmanów, Ukraińców, żołnierzy Wehrmachtu. Zdarza się, że wpadają na sale, podchodzą do młodych, zrywają z nich koce, prześcieradła, przyglądają się twarzom. Wyraźnie poszukują powstańców. Domyślamy się, że mają rozkaz mordowania ich. Padają złowrogie pytania:
         - "Sind Sie Bandit?"

         Zwłaszcza jeden Ukrainiec wydaje się nam szczególnie groźny. Niewysoki, krępy blondyn, świetnie mówiący po polsku. Obserwujemy jego wyjątkowo brutalne zachowanie w stosunku do rannych. Ręka wyraźnie go "świerzbi", widać to po pistolecie stale trzymanym w dłoni, z palcem na cynglu. Ten z całą satysfakcją pierwszy rozpocząłby masakrę, gdyby tylko dano rozkaz... Serce zamiera, gdy zbliża się w naszą stronę. Staramy się zasłonić sobą chłopców przed jego złym spojrzeniem, siadając u ich noszy, zasłaniamy ich twarze kocami. Niech nie widzi, ile mają lat. Tłumaczymy, gdy podchodzi bliżej, że to cywile. Nie bardzo nam dowierza.
         O tym, że szpital jest szpitalem cywilnym, usiłują przekonać Niemców Ojciec Tomasz Rostworowski i jeden z lekarzy, świetnie mówiący po niemiecku. Widać ich z okna I piętra, jak na podwórzu pertraktują z jakimiś, coraz to innymi, wysokimi oficerami.
         Sytuacja początkowo niepewna, zaczyna się stopniowo wyjaśniać. Serce napełnia nadzieja. Skoro upłynęło tyle czasu od wkroczenia tutaj Niemców i poza pojedynczymi wypadkami zastrzelenia, nie było masowych egzekucji, to chyba pogłoski o ewakuacji są prawdziwe. Może wszyscy ocaleją? W każdym razie ci, co znajdują się na terenie szpitala, wydają się względnie bezpieczni. Zbyt dobrze znamy jednak sytuację Starówki, żeby sobie nie uświadomić, że poza szpitalem piwnice wielu domów są zawalone ciężko rannymi. Lżej ranni i ci, mogący jako tako iść o własnych siłach, przeszli kanałami do Śródmieścia.
         Szczęśliwcy, którzy maja przy sobie kogoś z rodziny, zostali już do szpitala przetransportowani. A inni? Pozostawieni bez żadnej opieki, sami się ze swoich barłogów ruszyć nie mogą. Sytuacja ich jest rozpaczliwa. Niemcy żądają opuszczenia piwnic, w przeciwnym razie grożą rozstrzelaniem. Podpalają miotaczami płomieni kolejno wszystkie domy, nawet te częściowo rozwalone. Rannym grozi spalenie "żywcem", w najlepszym wypadku śmierć od kuli bądź granatu.
         Ludność cywilna w pośpiechu opuszcza swoje schrony. Na jej pomoc nie można liczyć. Tobołek z resztką ocalonego mienia ważniejszy dla nich od losu rannych.

         Sanitariuszek jest tak niewiele na Starówce! Poczytujemy sobie za obowiązek niesienia pomocy do końca. Pozostawiamy "wigierczyków" pod opieką "Wisi" i pani Faryaszewskiej, a same schodzimy na dół. Na dziedzińcu Ministerstwa spotykamy ojca Tomasza Rostworowskiego. On też usiłuje ratować rannych, wyciągając ich z okolicznych domów i transportując do szpitala. Wydaje się jakiś zatroskany, roztrzęsiony. A zawsze imponował nam swoim niezwykłym opanowaniem.
         Ojca Tomasza pamiętam z pierwszego okresu powstania, jak śpiewał z nami wesoło żołnierskie piosenki, pamiętam go także jako odważnego i niesłychanie ofiarnego żołnierza, wynoszącego rannych spod ostrzału, pamiętam jako księdza odprawiającego "powstańcze" msze, przerywane niekiedy pociskami "szaf", rozwalających mury prowizorycznej kaplicy; jako tego, który Krzyżem świętym żegnał zmarłych, a rannym niósł pociechę ciepłym, serdecznym słowem. To ojciec Tomasz w momencie odwrotu ze Starówki, na propozycję przejścia do Śródmieścia odpowiadał z całą stanowczością:
         - "Nie!!! - nie opuszczę swoich rannych do końca!"
         Ojciec Tomasz zatrzymuje nas. Wyczuwamy lekkie drżenie w jego głosie, gdy mówi:
         - "Dziewczynki, musicie iść na Kilińskiego 3, tam w oficynie leżą chłopcy od "Gustawa", może wy coś wskóracie, ja sam nie jestem w stanie nic pomóc."
         Wyciągamy z "Janką" nosze spod trupa tęgiej kobiety, ciało osuwa się z łoskotem. Na dziedzińcu leży kilka innych trupów. Biegniemy z Ojcem Rostworowskim na Kilińskiego 3. Wychodzimy na Podwale. Front budynku Kilińskiego 3 jest rozwalony bombami. Do oficyny dochodzi się przez bramę i obszerne podwórko Kilińskiego 1.

         Wszędzie kręcą się Niemcy, Ukraińcy. Budynek oficyny pali się od góry. Ogień obejmuje drugie i trzecie piętro. Ojciec Tomasz wprowadza nas do pomieszczenia na parterze. Przed wejściem stoi dwóch żołnierzy niemieckich. Ksiądz znający świetnie język, pyta ich po niemiecku:
         - "Czy możemy wejść, zabrać rannych?"
         Pozwalają. Wchodzimy z Janką do środka. Ojciec Rostworowski widząc, że sprawa jest załatwiona, idzie dalej ratować innych. My idziemy prosto długim korytarzem do kuchenki, mieszczącej się na jego końcu. Po lewej stronie, poprzez wywalone drzwi pomieszczeń, widzimy Niemców: wywracają szuflady, przetrząsają szafy, biurka, w poszukiwaniu cenniejszych rzeczy.
         W niewielkiej kuchence leżą ranni. Dwóch na łóżkach, jeden pod ścianą na materacu. Wszystko młodzi chłopcy w wieku 18-20 lat. Są unieruchomieni: ranni ciężko, przeważnie w nogi, obandażowani niemal do pasa. Jeden z nich ma rękę na szynie. To "Firlej" (Stanisław Bielański), bardzo dzielny chłopak. Koło nich stoi kilku esesmanów. Ranni nie reagują na brutalne słowa Niemców, którzy doskakują do nich z pistoletami maszynowymi. Na widok dwóch dziewcząt w białych fartuchach, z noszami pod pachą, przez twarze chłopców na moment przebiega iskra nadziei.
         Niemcy, a jest ich czterech, również są zaskoczeni naszym nagłym zjawieniem się. Zadają głupie pytanie:
         - "Po co żeście tu przyszły?"
         Janka odpowiada po niemiecku nie tracąc rezonu:
         - "Jak to po co? Dom się nad nimi pali, rannych trzeba wynieść. Mają się żywcem spalić, czy co?"
         "To są bandyci, oni i tak zaraz zostaną rozstrzelani, a wy macie się wynosić."
         Nie ruszamy się z miejsca. Janka tłumaczy, że to cywile, uratowani spod gruzów zbombardowanego domu tuż obok. Wiek chłopców i charakterystyczne rany postrzałowe przeczą tym słowom. Niemiec wścieka się:
         - "Tak, u was wszyscy "cywile" i wszyscy spod gruzów".
         Rzuca się w kierunku jednego z leżących podtykając mu pistolet maszynowy pod nos:
         - "O, ty dobrze umiesz obchodzić się z ta bronią. Nieraz żeś do nas z tego strzelał. Hę? Ja wiem, wam to z samolotów zrzucali!"
         Chłopcy są jak skamieniali. Nie odpowiadają ani słowem. Nie próbują tłumaczyć się Może nie znają niemieckiego?

         Całą inicjatywę ich obrony przejmuje "Janka". Ojciec Tomasz dawno się wycofał, aby ratować innych. Nie ma w słowach "Janki" ani prośby, ani błagania. Stara się przełamać opór szczególnie zawziętego podoficera SS rzeczowymi argumentami. Niemiec nie ustępuje, ale widać, że ta zażarta kłótnia zaczyna go bawić.
         "Janka" próbuje z innej beczki. Sili się na szelmowski uśmiech, trochę kpiący, trochę kokieteryjny. Na moment rozładowuje atmosferę, mruga do mnie. Niestety, każda nasza próba podejścia do któregokolwiek z rannych, aby go przenieść z łóżka na nosze, spotyka się z gwałtownym sprzeciwem. Walka toczy się już bardzo długo. Nie biorę w niej udziału. Nie umiem mówić po niemiecku. Stoję z boku.
         Nagle słyszę, że głos "Janki" zaczyna się załamywać. Czyżbyśmy przegrywały? Nie mogę się pogodzić z myślą, że ci, których mam przed sobą, tak blisko, zostaną lada moment zamordowani, tu, na swoich posłaniach. Żal ściska gardło. Łzy wbrew woli napływają do oczu, wymykają się spod powiek. Staram się opanować wzruszenie. Nikt nie może spostrzec mojej słabości. Słyszę niemiecki szwargot koło siebie:
         - "Warum Weiner Sie?"
         Nie rozumiem słów, mogę się tylko domyślać ich znaczenia. Potrząsam przecząco głową. "Janka" zrozumiała mój gest. Słyszę jej normalny, opanowany głos - słowa wypowiedziane po niemiecku:
         - "Przecież ona wcale nie płacze, a łzy... ach, te łzy to tylko od dymu, którego pełno wszędzie... dym gryzie w oczy... toż chałupa się nad nami pali..."
         Niemiec spogląda na nas dziwnie, a potem wybucha gwałtownym, nerwowym śmiechem, który nagle się urywa. Nie wiemy, co to wszystko znaczy. Mijają sekundy pełne napięcia. I wtedy dochodzą nas słowa, jakby dowód odzyskanego człowieczeństwa, wypowiedziane przez esesmana łamiącym się głosem:
         - "Ihr seid brave Mädchen... also meinetwegen nehmt die Verwundete mit."
         "Janka" mrugnięciem i uśmiechem oznajmia mi zwycięstwo:
         - "No, Baśka, pomóż."
         Później prosiłam "Jankę", aby przetłumaczyła ostatnie zdanie. Esesman powiedział:
         - "Dzielne jesteście dziewczyny, możecie ich zabrać."
         Te słowa uznania wypowiedziane do nas przez esesmana, mordercę, wydawały się nam czymś niepojętym.

         Przystawiamy nosze do łóżka. W pierwszej kolejności zabieramy "Firleja", który nam się wydaje najbardziej poszkodowany. Obie nogi ma unieruchomione, w bandażach - aż po uda, poza tym ręka na szynie. Ból fizyczny, jaki odczuwa przy najmniejszym poruszeniu, jest niczym wobec niedawnych przeżyć. Przenosimy go do gmachu Ministerstwa i kładziemy na razie na jakimś zdobycznym materacu w bramie wychodzącej na Długą. Transport na I piętro zająłby zbyt dużo czasu. Trzeba się spieszyć po resztę, póki się Niemcy nie rozmyślą.
         Pozostało jeszcze dwóch. Żaden nie chce być ostatni. Nie pomagają nasze zapewnienia, że przyjdziemy na pewno jeszcze raz, że nikogo nie zostawimy. Podczas gdy jednego wynosimy na noszach, drugi, ranny w kolano, zrywa się ze swego materaca, wiesza na moim ramieniu i tak kuśtykając na jednej nodze, podąża razem z nami do szpitala na Długiej. Ich też zostawiamy w bramie wychodzącej na Długą.
         Tam ogarnia nas nieprzeparta chęć zobaczenia się z naszymi kolegami z "Wigier". Chociaż wpaść na chwilę, dowiedzieć się, czy czego nie potrzeba, uspokoić, że jesteśmy w pobliżu. Leżą na I piętrze. "Wisia" nie odstępuje ich na moment. Obie sale są wypełnione rannymi. Wolnego miejsca prawie nie ma. Trzeba ostrożnie mijać leżących, aby kogoś nie potrącić. Chłopcy są spokojni i opanowani. Jedynie szesnastoletni "Klecha" nie potrafi się maskować. Z rozbieganych oczu wyziera strach. On tak bardzo chciał iść kanałami do Śródmieścia. "Stasiuk", "Robert", "Ikar" są starsi, mają ponad 20 lat i jakie takie doświadczenie okupacyjne. Są zahartowani. Na nasz widok próbują się nawet uśmiechać. Przyklękamy na moment u ich noszy. Jesteśmy zziajane, zasmolone sadzami, rozkołtunione. Widzą nasze zmęczenie. Zachęcają do odpoczynku. Tłumaczymy, że niedługo wrócimy, ale na razie czeka nas jeszcze trochę roboty. Uspokajamy, że wszystko w porządku. Zaprzeczamy pogłoskom o pojedynczych wypadkach rozstrzeliwania. Wydaje się, że po naszych odwiedzinach są nieco podniesieni na duchu. Nie wiedziałyśmy wtedy, że widzimy ich po raz ostatni.
         Przebiegamy dziedziniec szpitala. Wychodzimy na Podwale. Trudno przecisnąć się przez tłum ludności cywilnej, która bez przerwy "wali" tędy, gdzieś od Rynku w kierunku Placu Zamkowego. Ulica jest wyboista, zasłana gruzami, przy wąskich przejściach tworzą się zatory.
         Przed szpitalem, w leju po bombie, spostrzegamy dwie staruszki, siedzące obok swoich tobołków. Widocznie wpadły tam i nie mogą się wydostać. Trzeba im pomóc. Babiny są ubrane w jakieś czarne, jedwabne suknie z koronkami. Na głowie mają ogromne kapelusze, jeden przybrany woalką, drugi fioletową jedwabną wstążką. Widocznie to ich najlepsze stroje, które żal było zostawić. Może dobre do teatru, ale tutaj? Obrazek jest tak zaskakujący w zestawieniu z tłumem wynędzniałych, obdartych ludzi, brnących przez rumowisko płonących ulic, że aż pobudza do wesołości. Babiny są przerażone. Pomagam wstać jednej z nich. Ledwo trzyma się na nogach. Chwyta za toboły i z powrotem siada. Drugą podnosi Janka. Ta sama historia. Nie są w stanie udźwignąć nawet części swoich rzeczy. Dziwimy się, jakim cudem je tutaj doniosły. Mimo naszych protestów i tłumaczeń nie chcą niczego porzucić. Zostawiamy je własnemu losowi. Nie mamy czasu dłużej kramarzyć się.

         Czekają na nas ranni, których trzeba ratować z palącego się domu na Kilińskiego 3. Ogień dociera tam do pierwszego piętra. W ciemnych piwnicach jest jeszcze kilkunastu harcerzy od "Gustawa", a w sąsiednim domu trzy osoby, między nimi sanitariuszka "Kozak" (Halina Śliwińska) z amputowaną nogą. Ta ostatnia w bardzo kiepskim stanie na skutek zakażenia tężcem. Dojście do niej jest zawiłe, poprzez kręte korytarze, opustoszałe piwnice. Mamy do dyspozycji tylko zapałki, które zapalają się i zaraz gasną. Na szczęście napatoczył się jakiś podoficer Wehrmachtu z latarką: oświetla nam na moment drogę. W jednej z piwnic, częściowo rozwalonej, spostrzegamy uwiązanego psa. Niemiec uwalnia go ze smyczy, cmoka. Pies nie rusza się z miejsca. Trudno, niech zostanie. Pierwsze trzy osoby pozostawiamy w bramie wychodzącej na Podwale.
         W następnej kolejności wynosimy chłopców od "Gustawa". Leżą w piwnicach oficyny. Wychodzi nam naprzeciw ich sanitariuszka. Z podwórka schodzimy w dół. Zapalona zapałka oświetla mroczne wnętrze. Piwnice, jedna za drugą, ciągną się wzdłuż długiego korytarza. Po drodze wywalam się przez jakieś zdradzieckie, niespodziewane schodki. Ranni, pozostawieni wśród najgłębszych ciemności, zachowują grobowe milczenie. Nie chcą zdradzić swojej obecności przed Niemcami. Dopiero po chwili, słysząc nasze nawoływania, odzywają się.
         Zjawienie się polskich sanitariuszek w białych fartuchach, z opaskami Czerwonego Krzyża na rękawie, traktują jak wybawienie. Każdy chce jak najprędzej dostać się do szpitala. Obchodzimy wszystkie piwnice, aby sprawdzić, ilu ich jest. Okazuje się, że kilkunastu. Wszyscy ciężko ranni - postrzałami brzucha, nóg, piersi. Jednym słowem, ci, którzy nie mogli być ewakuowani do Śródmieścia. Wynosimy ich po kolei. Prawie po omacku układamy na noszach. Zapałki zapalają się i zaraz gasną. Zdarza się, że chwytamy właśnie za zranioną kończynę. Dochodzi nas wtedy syk bólu, a czasem przekleństwo. Staramy się jak najmniej urażać, ale czy to jest w tych warunkach w ogóle możliwe?
         Na szczęście Niemiec z latarką znowu zjawia się w pobliżu i tym razem nie odmawia pomocy. Najcięższe do przejścia są schody. Podczas gdy pierwsza idzie prawie przygięta do ziemi, druga stara się windować rannego jak najwyżej, aby nie zsunął się z noszy. Za którymś razem, właśnie kiedy jestem w połowie biegu, czuję, że mi coś pęta nogi. Ostatnim wysiłkiem łapię równowagę. Janka zdezorientowana, nie wiedząc, co się dzieje, miota przekleństwa, ja również. Okazuje się, że pękły mi oba ramiączka od koszuli i to było przyczyną, że o mało nie zwaliłam się z rannym na dół.





Kilińskiego 3, gdzie leżeli ranni z "Gustawa".
Na zdjęciu po lewej widok z czasu powstania, gdy na podwórzu był polowy cmentarzyk (fot. W. Chrzanowski);
po prawej widok po ekshumacji cmentarzyka (fot. Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946)
Zaznaczone okienko pomieszczenia, gdzie leżeli ranni.


         Rannych układamy wprost przed wejściem do budynku, na usypisku gruzów. Nie ma czasu na transportowanie każdego z osobna do szpitala. Trzeba się spieszyć, gdyż ogień rozprzestrzenia się coraz bardziej. Pali się już pierwsze piętro. Dym kotłuje się nad leżącymi, iskry sypią się im na głowy. A oni, w okrwawionych bandażach, w bieliźnie, niektórzy do połowy nadzy, nawet nie proszą o pomoc... sami próbują się czołgać, byle dalej od nieznośnego żaru. Jedni podciągają się na łokciach, drudzy w jakiś inny sposób popychają ciało... jak kto może. Są między nimi piętnasto- i szesnastoletni chłopcy, dzieci prawie.
         Serce się łamie na ten widok. Cóż za ogrom ludzkiego nieszczęścia. Ale Niemców to nie wzrusza. Natrząsają się z nich, wymachują pistoletami, wymyślają od bandytów. Na razie nie strzelają. Może ich powstrzymuje nasza obecność? A może myślą, że ktoś nam wydał pozwolenie, że możemy tych rannych zabrać. Po kolei, częściowo na kocach, częściowo na noszach, przenosimy wszystkich do bramy na Kilińskiego 1. Stąd do szpitala już niedaleko. Ten ostatni etap wydaje się nam najłatwiejszy, mimo że jesteśmy nieludzko zmęczone. Czujemy drżenie wszystkich mięsni, dłonie mamy popuchnięte od dźwigania. Serce wali jak młotem, podchodzi do gardła, zatyka oddech. Wydaje mi się, że wszystko co najgorsze mamy za sobą, że czeka nas tylko transport do szpitala.

         Jest koło 2 lub 3 po południu. Ze zmęczenia prawie nie odzywamy się do siebie. Ale cóż to? Widzimy poprzez bramę wychodzącą na Podwale, idących od strony szpitala lekarzy i rannych mogących jako tako iść, prowadzonych przez sanitariuszki. Jesteśmy zdezorientowane. Nie spodziewałyśmy się tego. Nikt nie potrafi nam odpowiedzieć na pytanie: dokąd? Dlaczego?
         W grupie idących dostrzegamy lekarza Kowalskiego i "Wisię" z rannym "Ikarem", który jedną ręką wspiera się na jej ramieniu, drugą na szczotce do zamiatania. W ostatniej chwili sprowadziła go z 1 piętra. Pytamy "Wisię" co się dzieje. Ona jest zupełnie półprzytomna. Powtarza w kółko:
         - Nic nie wiem, nie rozumiem... biegnijcie ratować tamtych... oni zostali w szpitalu."

         Słyszymy pojedyncze strzały, krzyki. Nie ulega wątpliwości, że to egzekucja. Z trudem udaje się nam przedrzeć na dziedziniec szpitala. Panuje tu nieopisane zamieszanie, zgiełk wśród pozostałych jeszcze rannych i personelu. Jeszcze wychodzą z niego pielęgniarki prowadzące rannych, jeszcze ranni wyczołgują się sami. Dobiegamy do klatki schodowej prowadzącej na pierwsze piętro. U jej wylotu kilku Niemców z pistoletami. Wśród nich kobieta w białym fartuchu, rozpostartymi rękami i stanowczym głosem broni nam wstępu:
         - "Tam wchodzić nie wolno."
         Jesteśmy wściekłe właśnie na nią. Przecież to Polka! Dlaczego nas zatrzymuje? Znacznie później zrozumiemy, że chciała nas uchronić od niechybnej śmierci, ale wtedy, ogarnięte rozpaczą, nie zdawałyśmy sobie z tego sprawy.
         Ach, te nieznośne pojedyncze strzały!
         Za wszelką cenę musimy się dostać do naszych chłopców. Niemcy nie chcą słyszeć o puszczeniu nas na górę. W pobliżu spostrzegamy jakiegoś wyższego oficera, lat około czterdziestu, w nienagannym, eleganckim mundurze. "Janka" zwraca się do niego po niemiecku. Tłumaczy, że chcemy ratować swoich najbliższych z rodziny, ojca, brata i ... wywołuje tym atak furii. Z zapienionych ust oficera dobywają się wymysły, groźby:
         - "Wy też będziecie rozstrzelane, u was kobiety, a nawet dzieci donosiły broń tym bandytom ... wszyscy tu powinni być rozstrzelani..."
         Wypadamy na ulicę bramą od Podwala. Ze szpitala wychodzili jeszcze i wyczołgiwali się ranni. Po drodze czyjeś błagania o pomoc. Jeszcze nie teraz...

         W bramie na Kilińskiego 1 spostrzegamy tego samego podoficera Wehrmachtu, który z zapaloną latarką przemierzał z nami ciemne piwnice w poszukiwaniu rannych. Okazana przez niego wówczas życzliwość dodaje nam teraz odwagi. Prosimy o pomoc w ratowaniu naszych bliskich pozostawionych w szpitalu. "Janka" obiecuje mu złotą bransoletkę, Niemiec ociąga się, może nie wierzy, aby mógł nam pomóc, a może nie chce się narazić? Tymczasem za parę minut będzie za późno. Nie dajemy za wygraną...prowadzimy go siłą... "Janka" popycha od tyłu, ja ciągnę za rękawy munduru. Początkowo się opiera, aż wreszcie, już bez wahania, idzie sam.
         Przy wejściu do szpitala zatrzymującym nas Niemcom tłumaczy, że idziemy razem z nim. Przepuszczają. Musimy przeciskać się przez tłum wychodzących, kuśtykających, czołgających się rannych. Na dziedzińcu niebiesko od mundurów. Widocznie na rozkaz spędzono tu prawie wszystkich żołnierzy. Nie dostrzegamy między nimi rannych. Jeszcze przed paroma minutami było ich tu pełno. Rozlegające się strzały są nie do zniesienia. Dzieją się straszne rzeczy. Idę niemalże z zamkniętymi oczami, nie chcę na nic patrzeć. Wydaje mi się, że już się zaczęła egzekucja na parterze i na pewno w piwnicach. Staram się wyłączyć swój wzrok i słuch. Nic nie widzieć, nic nie słyszeć... Jak najprędzej przejść duże podwórze, aby dotrzeć na pierwsze piętro.
         Zatrzymujemy się w bramie. Towarzyszący nam podoficer podchodzi do grupy esesmanów stojącej na dole u wejścia. Pertraktuje z nimi. Obserwujemy go z daleka, stojąc z boku. Nie mamy odwagi podnieść oczu, gdy zwraca się do nas ze słowami: - "Tam już nie ma po co iść."
         Nie żyją! A jeszcze przed dwoma godzinami zapewniałyśmy:
         - "Bądźcie spokojni, nie zostawimy was... dopóki jesteśmy przy was, nic złego stać się nie może..."
         Cały czas wierzyłyśmy, że ci którzy są w szpitalu, są bezpieczni, natomiast trzeba ratować tych, którzy jeszcze pozostali w piwnicach często bez żadnej opieki. Zbytnia zarozumiałość czy naiwna wiara w przychylność losu? Załamanie, które spada na nas w jednej chwili, jest tym większe, im większa była poprzednia wiara w to, że zdołamy ich uratować. Długo nas będą jeszcze dręczyły wyrzuty sumienia, żeśmy straciły ostatnią tego szansę.
         Nie mamy siły iść, nogi są jak z waty. Zataczamy się jak pijane, potykamy. Nagle w przejściu na Podwale spotykamy Ojca Tomasza. Dopiero co wyszedł on ze szpitalnych piwnic, gdzie bezskutecznie próbował ratować znajomego księdza. Czepiamy się jego rąk, szukamy pomocy, otuchy, ratunku. Ale on też jest załamany i tak jak my powtarza w kółko nieprzytomnie:
         - "To straszne, to nie do zniesienia."
         Znakiem krzyża czynionym w powietrzu udziela absolucji umierającym. Pod rękę z Ojcem Tomaszem wychodzimy z tego szpitala. Wychodzimy nieprzytomne, zataczając się, zapłakane. I oto widzę obraz, który na zawsze utkwił mi w pamięci. To twarz, a właściwie oczy młodego żołnierza niemieckiego, który stoi przed wejściem do szpitala. Przerażone oczy, pełne współczucia. Tych oczu nigdy nie zapomnę.





Widok ruin szpitala na Długiej 7 w 1945 r. (fot. z lewej L. Sempoliński, fot. z prawej Maria-Tadeusz Gancarczyk 1946))



         A przed nami, na ulicy zasłanej gruzem, z lejem po bombie - ranni. To ci, którzy wyszli o własnych siłach ze szpitala, ale już dalej iść sami nie mogą. Ci, których wyniesiono w pośpiechu z płonących domów i tak pozostawiono. Ranni czołgają się, czepiają się nóg, wyciągają ręce.
         Ojciec Tomasz podnosi dwóch mężczyzn. "Janka" chwyta od kogoś małą dziewczynkę z amputowaną rączką. Ja nawet nie próbuję podać ręki. Jestem zupełnie otępiała, nie mam sił. Zresztą po co? Tuż o parę metrów, u wylotu Wąskiego Dunaju rozszalali Niemcy dobijają rannych, wyrywając ich z rąk prowadzących sanitariuszek. Ach, żeby wreszcie był koniec tej męki.




ul. Wąski Dunaj u wylotu Piwnej (fot. L. Sempoliński)

ul. Rycerska, gdzie Niemcy 2 września 1944 zamordowali 70 Polaków (fot. L. Sempoliński)


         Nagle widzę, jak z domu naprzeciwko wybiega starszy, już siwy mężczyzna, niosąc na rękach młodą dziewczynę, widocznie porwaną wprost łóżka, bo półnagą, okręconą prześcieradłem, z szerokim przekrwionym opatrunkiem na piersiach. Dźwiga ją ostatkiem sił. W oczach maluje się rozpacz, błaganie o pomoc. Dziewczyna ma 18 może 20 lat. Widać, że mężczyzna z nią daleko nie zajdzie Podbiegam do niego. Splatamy nasze dłonie i na ten zaimprowizowany stołeczek sadzamy ranną, niosąc ją w kierunku Placu Zamkowego.
         Dziewczyna mdleje nam kilkakrotnie, zsuwa się z ramion, musimy się zatrzymywać, cucić ją biciem po twarzy. Łatwiej jest nieść kogoś przytomnego, niż tego, kto jest bezwładny. Droga jest bardzo uciążliwa i ciężka. Idzie się po gruzowisku, mijając leje po bombach i po pociskach i domy zawalone.. A Niemcy wciąż naglą do pośpiechu, dobijają opieszałych, innych palą żywcem, puszczając z miotaczy płomienie.



Ulica Podwale na wprost Kilińskiego. Za barykadą po lewej wylot ul. Wąski Dunaj (fot. W. Chrzanowski)




Mapa okolic ulicy Podwale. Jej wygląd różnił się zasadniczo od współczesnego.
Ulica była wówczas zabudowana po obu stronach aż do Placu Zamkowego. Od strony ul. Nowomiejskiej nie było Barbakanu.


         Na Placu Zamkowym jest krótki przystanek. Widzę, jak "Janka" oddaje komuś niesioną dziewczynkę. Widocznie znalazła się jej rodzina. Opada nas banda własowców. Rabują, co się da. My już w zasadzie nic cennego nie mamy przy sobie, ale niektórzy mają jakieś obrączki, kolczyki, zegarki. Ludzie zwracają się do jakiegoś niemieckiego oficera o pomoc. Ten zapobiega dalszemu rabunkowi. Na Placu Zamkowym widzę po raz ostatni Ojca Tomasza. Potem nagle zniknął mi z oczu i sądziłam, że tutaj właśnie go zamordowano.
         Później dowiedziałam się, że Ojciec Rostworowski, gdy nas pędzono ulicą Mariensztat, na ulicy Źródłowej wpadł w ruiny jakiegoś domu i tam przesiedział jeszcze cały miesiąc jako warszawski Robinson. Został odkryty przez Niemców dopiero po kapitulacji miasta i wtedy pozwolono mu wyjść. To było wręcz cudowne ocalenie.

         "Janka" nie widząc mnie pobiegła dalej Mariensztatem, ja zostałam z tyłu. Z Placu Zamkowego pędzą nas Mariensztatem w dół, w kierunku Wisły. Wzdłuż trasy stoją posterunki Ukraińców pilnujące by nikt nie mógł umknąć na boki. Jeden z Ukraińców pokazuje coś drugiemu, wymachując pistoletem.
         W pewnej odległości widzę młodą kobietę, niosącą na plecach o głowę wyższego od siebie mężczyznę. Zgięta w pół, trzyma go za ręce... nogi w bandażach po uda zwisają bezwładnie. Musi przystawać, podrzucać ciało, które zsuwa się z pleców; wtedy ręce rannego zaciskają się nerwowo na jej szyi, tamują oddech. Poznaję... to "Janka" i "Ikar". Ukrainiec podchodzi kilka kroków, pistolet maszynowy trzyma w rękach, jakby się szykował do puszczenia serii w ich kierunku. A oni idą tak wolno... tak strasznie wolno... Nagle znikają za zakrętem. Już ich nie widać. Tym razem udało się.
         Z Mariensztatu skręcamy w ul. Sowią, następnie w Bednarską w górę do Krakowskiego Przedmieścia. Ten odcinek pod górę jest najcięższy. Potykam się co chwila, zataczając. Z wielkim trudem dźwigam ranną. Z konieczności muszę podążać za jej ojcem, który dobywa z siebie nadludzkie siły, aby ją rotować. U wylotu Bednarskiej na Krakowskie Przedmieście jakiś Niemiec coś krzyczy, wymachuje w naszym kierunku. Nie wiem, o co chodzi. Zatrzymuje nas. Wyciąga z szeregu jakiegoś młodego mężczyznę, wzburzony pokazuje na mnie i każe mu dźwigać ranną.
         Opodal w klasztorze Karmelitów jest szpital, skąd podobno ewakuują rannych poza Warszawę. Czy to prawda?... Po tym, co widzieliśmy na Długiej...
         Skupiamy się ma placyku koło kościoła Karmelitów. Przed nami kilkunastu Kałmuków. Pistolety maszynowe zwrócone w naszą stronę. Głupie uczucie, jak przed egzekucją...
         Poszukuję "Janki", "Wisi", "Ikara", p. Faryaszewskiej. Nie ma ich nigdzie. Musieli zdecydować się iść dalej, na Wolę, za ludnością cywilną. Może uda mi się ich dogonić. Przebiegam Krakowskie Przedmieście. Podobno powstańcy strzelają wzdłuż tej ulicy, od Pałacu Staszica. Idę właściwie sama. Przechodzę ulicą Trębacką, przez Plac Piłsudskiego. Tam zatrzymuje mnie kilku Kałmuków. Zagadują po rosyjsku. Po białym fartuchu z opaską Czerwonego Krzyża domyślają się, że byłam sanitariuszką, pomagałam "bandytom". Proponują, żebym u nich została na służbę. Zaczyna mnie otaczać coraz większa grupa żołnierzy. Trudno mi się przez nich przebić.
         Wreszcie jakiś oficer niemiecki roztrąca ich ręką i ostro nakazuje mi iść dalej. W Ogrodzie Saskim natykam się na jakieś starowiny odpoczywające w trawie. Przysiadam obok nich na chwilę. Czuję ogromne zmęczenie, wyczerpanie do ostatnich granic. Nadeszła reakcja po strasznych przeżyciach. Uświadamiam sobie, że właściwie już nikomu nie jestem potrzebna, bo ci, których ratowałam, i tak zostali wymordowani. I jednocześnie nagle zjawia się instynkt życia. Dość mam widoku śmierci, dość uczucia strachu, dość się tutaj napatrzyła tragedii, dość cierpień, a co najstraszniejsze, ludzkiego zezwierzęcenia. Chcę jak najszybciej wydostać się stąd, z tego piekła... póki mnie gdzie po drodze nie zakatrupią. Zrzucam z siebie biały fartuch - niech mnie nie pomawiają o współudział z "bandytami". Pomagam wstać staruszce, biorę ją pod rękę - może nie będą mieli odwagi zatrzymywać mnie po drodze.
         Wleczemy się noga za nogą. Starowina nie może iść szybciej, a mnie to tempo w zupełności odpowiada. Elektoralna, Chłodna, Wolska... Wszędzie ruiny, zgliszcza, ani jednego ocalałego domu. Umarłe miasto, pustkowie. To niemożliwe, aby tu kiedykolwiek mogło wrócić życie.



ul. Elektoralna u wylotu na Chłodną (fot. L. Sempoliński)


         Wzdłuż trasy posterunki żandarmów, Ukraińców, Kałmuków. Niektórzy powystawiali na ulicę krzesła, fotele, stoły. Siedzą przy nich, popijają piwo, oranżadę. Na ten widok pragnienie wzbiera jeszcze bardziej. Upał jest nieznośny. Przecież od 24 godzin nie miałam wody w ustach.
         Na rogu Chłodnej i Wroniej siadamy na krawężniku. Odpoczywamy. Dzielę się z babcią zdobytą szklanką wody. Szklankę zwracam jednemu z żołnierzy. Zagaduje mnie. Pokazuje w kierunku sąsiedniej bramy, tak jakby chciał, abym za nim poszła. Trudno mi go zrozumieć, mówi coś o jeńcach - powstańcach. Idę za nim, cały czas mając go na oku. Zaglądam na podwórze. Pusto. Zatrzymuję się. Nagle czuję, że ktoś od tyłu chwyta mnie pod łokcie. Opieram się całą siłą. Dwóch się teraz ze mną szamoce. Chcą mnie wciągnąć do środka, oderwać od żelaznej bramy, której się uczepiłam kurczowo. Nie dają rady. Krzyczę rozpaczliwie: - Nie, nie pójdę tam! - Ustępują. Puszczają mnie ze śmiechem.
         Dobiegam do siedzącej babci. Podnoszę ją z ziemi. Idziemy dalej. Mijają nas samochody, wozy konne wiozące rannych, starców w kierunku Woli. Na jednym z nich upycham moją staruszkę, która już ledwie ciągnie nogi. Dalej idę sama. Przyspieszam kroku. Kiedy dochodzę do kościoła św. Wojciecha na Woli, jest już ciemno. Ludzie skuleni, posiadali na posadzce. Dużo tu kobiet i dzieci. Między nimi wałęsają się Ukraińcy, esesmani. Nie podoba mi się tutaj. Wychodzę na zewnątrz. Nie znajduję nigdzie ani "Janki", ani "Wisi".
         Uwagę moją zwraca spora grupa ludzi przed bramą. Ustawieni w trójki lub czwórki przygotowują się do wyjścia. W rękach trzymają jakieś dokumenty. Mówią wyłącznie po rosyjsku. Domyślam się, że to Rosjanie - "biali" - uznani w czasie wojny za sprzymierzeńców niemieckich. Postanawiam wymknąć się z tą grupą. Korzystam z nieuwagi żandarma sprawdzającego dokumenty przy bramie i obchodzę go bokiem. Kierują nas na ul. Wolską i ulicę Bema. Za wiaduktem skręcamy w lewo, w stronę Dworca Zachodniego.



Trasa, którą 2 września 1944 r. pędzono załogę szpitala Długa 7
wraz z rannymi i ludnością cywilną


         Perony zawalone ludźmi wypędzonymi z różnych dzielnic Warszawy. Oczekują na transport do Pruszkowa. Plączę się między nimi, szukając znajomych, bliskich. Czuję się strasznie samotna w tym tłumie takim obcym. Myślę o rodzicach, o siostrze. Pozostali po drugiej stronie Wisły, na Saskiej Kępie. Cóż też się z nimi teraz dzieje? Próbuję nawiązać rozmowę. Przysiadam się do jakiejś młodej kobiety w zaawansowanej ciąży. Jest tu ze swoją matką.

         Kiedy podstawiają pociąg, pomagam im załadować liczne toboły do wagonu. Sadowię się w tym samym przedziale, co one. Noc jest chłodna. Dreszcze mną trzęsą. Młoda kobieta podaje mi płaszcz, abym się nim okryłam. Matka jest z tego bardzo niezadowolona, bąka coś pod nosem, że one we dwie dadzą sobie radę same, nie potrzebują niczyjej pomocy.
         Pociąg zatrzymuje się w Pruszkowie na terenie fabryki. I tutaj, tak jak na Dworcu Zachodnim, tłumy ludzi. Nie opuszcza mnie myśl o odszukaniu "Janki" i "Wisi". Opodal spostrzegam w mroku wóz konny załadowany rannymi. Przecież ten wóz wskaże mi drogę do baraku szpitalnego, a tam z pewnością odnajdę swoje koleżanki, panią Faryaszewską, "Ikara". Pożyczony płaszcz oddaję właścicielkom, sama kieruje się w stronę wozu, który powoli rusza. Załadowany jest po brzegi. Idąc z tyłu musze podtrzymywać jakąś starowinę, która siedzi na samym brzeżku. W pewnym momencie zsuwa mi się w ramiona. Woźnica wstrzymuje konie. Ładuję z powrotem kobietę na wóz i korzystając z okazji, sama sadowię się obok niej.
         Zatrzymujemy się przed dużą halą fabryczną. Tutaj gromadzą rannych, sanitariuszki, chorych i starców. Jest ciemno, gdzieniegdzie palą się ogarki świec, od czasu do czasu błyśnie światło zapałki. Ludzie pokładli się na betonie, inni szwendają się jeszcze tam i z powrotem, szukając wolnego kąta do spania. Ja również przycupnęłam pod ścianą, ogarniając rękoma kolan, drzemię. Dochodzi mnie nagle jakby głos "Janki". Z początku wydaje mi się, że to sen. Nadstawiam ucha, słyszę jej śmiech, donośny, charakterystyczny. Jakkolwiek trudno coś dostrzec w tych ciemnościach, idę za głosem.
         Tak, rzeczywiście, to "Janka" i "Wisia" taszczą płyty wiórowe na posłanie. Jest i ciocia Faryaszewska, jest i "Ikar", i jeszcze jakiś ranny chłopiec, którego nie znam. Padamy sobie w objęcia. Płaczemy z radości. Ciocia Faryaszewska mówi: - "Basiu tak bardzo się bałam o ciebie, gdy się zgubiłaś... Widziałam, jak Niemcy i Ukraińcy wyciągali z szeregu młode kobiety... Jak dobrze, że jesteś z nami." Tak... dobrze jest w takich chwilach znaleźć się wśród wypróbowanych przyjaciół.

         Od "Wisi" dowiaduję się, jakie były koleje losu jej i "Ikara" do momentu wyjścia ze szpitala na Długiej:
         Było dobrze po południu, gdy Niemcy kazali całemu personelowi zgromadzić się na dziedzińcu. Przypuszczano, że zostaną wydane jakieś polecenia. "Wisia", która była cały czas przy rannych na pierwszym piętrze, nie zeszła na dół. Z okna obserwowała, co się dzieje na podwórzu. Stopniowo zapełniało się ono lżej rannymi. Zgromadził się również prawie w komplecie personel szpitalny. W pewnym momencie ta grupa ludzi zaczęła przygotowywać się do wyjścia. "Wisia", tknięta złym przeczuciem, zbiegła na dół. Tutaj dowiedziała się, że Niemcy kazali wszystkim opuścić szpital i pozostawić ciężko rannych. Ale dlaczego? I co dalej? Na to pytanie nikt nie potrafił odpowiedzieć. Tego można się było domyślać.
         "Wisia" wbiegła z powrotem na górę. Niestety, przy wejściu na salę pierwszego piętra stał już Niemiec i nie chciał jej przepuścić, zagradzając drogę pistoletem. Odepchnęła go ręką. Lufa pistoletu rozdarła jej fartuch, drasnęła ciało, ale "Wisia" już była w drzwiach, dopadła do chłopców, chwyciła pierwszego z brzegu "Ikara", a na pytania reszty odpowiedziała, że będzie ich wszystkich po kolei sprowadzać na dół. "Ikar", ranny w obie nogi, szedł z trudem. Ale strach dodawał sił, a "Wisia" całą mocą podtrzymywała ciało. Po drodze chwyciła szczotkę do zamiatania, na której wsparł się zdrową ręką.
         Esesman, ten sam, który przed chwilą grodził dziewczynie drogę pistoletem, teraz usunął się z przejścia. Zaimponowała mu swoją odwagą. Gdy wbiegła drugi raz na górę po resztę kolegów, zastała na półpiętrze całą grupę Niemców. Tym razem było za późno. Zorientowała się, że sama nie da rady, a Jankę i mnie spotkała dopiero w bramie na Kilińskiego 1, wśród rannych. Sama dotaszczyła "Ikara" do Mariensztatu. I tam "Ikar" załamał się. Usiadł na kupie gruzu i oświadczył, że dalej nie pójdzie. Ból poranionych nóg był nie do zniesienia. Nie pomagały naglenia Wisi ani świadomość grożącej śmierci.

         Wybawienie przyszło niespodziewanie w osobie "Janki". Na Placu Zamkowym ktoś z rodziny odebrał od niej małą dziewczynkę, którą niosła. Wtedy pobiegła naprzód, za grupą rannych, spodziewając się, że wśród nich znajdzie "Ikara" i "Wisię". Nie mogli zajść daleko. Rzeczywiście, dostrzegła ich siedzących na rumowisku ulicy Mariensztat. "Ikar" był całkowicie zrezygnowany. Zbliżali się Niemcy. Szli od Kościoła św. Anny z miotaczami płomieni. Inni z pistoletami. Wzdłuż ulicy siedzieli ranni, którzy nie mieli siły iść dalej. W pewnej chwili błysnął płomień puszczony na tych, co pozostali w tyle. "Janka" zerwała się, zaczęła szukać jakiegoś kija, żeby zrobić nosze ze swojego kitla, ale nic w gruzach nie znalazła. Trzeba było jak najszybciej uchodzić.
         Nie było chwili do stracenia. Janka" powiedziała:
         - "Nie, Jurek nie możesz zostać. Ja cię wezmę na barana."
         I wzięła "Ikara" na plecy. To nie był ani jej brat, ani jej narzeczony, nawet nie był kolega z naszego oddziału. Leżał po prostu z naszymi kolegami w naszym szpitaliku. Zdobyła się na wysiłek, w który trudno uwierzyć.
         Niosła go ulicą Mariensztat, potem skręciła w Sowią, Bednarską, która była bardzo stroma, pod górę. Przy kościele Karmelitów był postój. Część rannych można tam było zostawić, był tam jakiś szpital. Ci ranni, jak się potem okazało, zostali wszyscy zawiezieni do szpitali w Milanówku poza Warszawę. Jurek nie chciał tam zostać. Janka zapytała go:
         - "Czy chcesz zostać, czy też iść dalej z nami?"
         - "Chcę iść z wami."
         Po tym, co zobaczył na Długiej, już nie wierzył nikomu. "Janka" powiedziała wtedy:
         - "To cię jeszcze poniosę."
         Janka wzięła go na plecy. Szła przygięta do przodu a on trzymał ją za szyję. Potem powiedziała mu:
         - "Wiesz "Ikar", ale tak dalej cię nie poniosę, będzie bolało, ale muszę cię wziąć pod kolana, inaczej nie dam rady."
         On miał całe nogi w bandażach... I niosła go potem przez plac Piłsudskiego, brzegiem ogrodu Saskiego, ulicą Chłodną, koło kościoła Boromeusza. Tam też był krótki odpoczynek. Było to niebezpieczne miejsce, Ukraińcy zaganiali ludzi do kościoła. "Janka" znów wzięła "Ikara" na plecy i szli Chłodną do Żelaznej i dalej do Towarowej.

         W końcu spotkali jakiś dwukołowy wózek z dyszlem, na którym stłoczeni byli ranni. Wózek ten pchał jakiś rosły mężczyzna. Mimo protestów tych rannych, Janka wrzuciła im "Ikara" na głowy za cenę pchania tego wózka dalej. Pchała dalej ten wózek z Wisią i mężczyzną. Trochę dalej mężczyzna się ulotnił i pchały wózek same. Wózek utknął w piachu, zatarasował drogę. Jakiś Niemiec wyskoczył na nie z wrzaskiem, że nie ma przejazdu. Janka zaczęła mu tłumaczyć, że nie mają już siły. Wtedy Niemiec pchnął za kark jakiegoś mężczyznę w kierunku wózka. Znalazło się jeszcze kilku chętnych i wspólnie pojechali dalej w kierunku bocznicy kolejowej na Dworcu Zachodnim, gdzie stał pociąg.
         Ta dziewczyna w ciągu ostatnich kilku dni i nocy wydźwigała na noszach ponad trzydzieści osób. Prawie nie spała, nie jadła, bo nie było kiedy. Skąd w niej wzięło się jeszcze tyle siły? Budziła sensację nawet wśród Niemców, którzy ją fotografowali.
         Weszli do wagonu. Janka opowiadała, że siedziała na stopniach wagonu, to były jakieś stare wagony, i rozglądała się, czy gdzieś nie zobaczy mnie i księdza Rostworowskiego. Nic takiego się nie wydarzyło. I dojechali do Pruszkowa.

         W obozie w Pruszkowie znalazłyśmy się 2 września wieczorem, a już 3 września po południu byłyśmy poza jego granicami. "Ikar" i "Wisia" pojechali do szpitala w Pruszkowie. "Jankę", panią Faryaszewską i mnie - niemiecka komisja lekarska (m.in. dzięki polskim pielęgniarkom) - zaliczyła do grupy rannych i ciężko chorych, przeznaczonych do zwolnienia z obozu. Polski personel, starał się o przepustki głównie dla młodzieży.
         Wpisywano nas na listy z nazwiskami do zwolnienia z obozu. Mnie wpisano jako chorą na gruźlicę, "Jankę" z obandażowana głową, jako ranną Ja miałam kenkartę, ale "Janka" nie miała żadnych dokumentów. Zostawiła wszystkie swoje dokumenty przy rannych kolegach i już ich nie odzyskała. Na każdej liście było około 30 osób. W ten sposób, szczęśliwym zrządzeniem losu, zamiast w obozie koncentracyjnym jak niemal wszyscy ze Starówki, znalazłyśmy się na wolności.



Barbara Gancarczyk-Piotrowska

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Barbara Gancarczyk-Piotrowska
ur. 18.03.1923 w Warszawie
sanitariuszka AK
ps. "Pająk"
drugi pluton kompanii szturmowej
harcerski batalion AK "Wigry"





Copyright © 2011 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.