Powstańcze relacje świadków
Wspomnienia sanitariuszki batalionu AK "Miotła" Haliny Jędrzejewskiej ps. "Sławka"
|
Wojna i okupacja
Dokładnie nie pamiętam momentu wybuchu wojny. Na kilka dni przed 1 września 1939 r. mama zalepiała papierem na krzyż szyby. Poza tym zgromadziła jakieś zapasy żywności. W kuchni była wypełniona spiżarnia. Nie pamiętam, żeby rodzice rozmawiali ze sobą specjalnie na temat wojny. Zresztą może po prostu nie zwracałam na to uwagi, byłam najmłodsza.
Pamiętam, że jakoś bardzo wcześnie słychać było bomby. A 5 września nas ewakuowano. Pracownicy Ministerstwa Komunikacji byli ewakuowani wraz z rodzinami na południowy wschód, w kierunku Zaleszczyk. Nasz pociąg ewakuacyjny został pod Równym zbombardowany przez Niemców. Natychmiast zaczęła się akcja ratunkowa. Było wielu zabitych i rannych. Oczywiście o dalszej podróży pociągiem nie było mowy.
Wszystkich tych, co przeżyli bombardowanie przewieziono do Równego i rozmieszczono we wcześniej przygotowanych mieszkaniach. Przez pewien czas mieszkaliśmy u żydowskiej rodziny. Gospodarze byli dla nas bardzo mili. Dodatkowo ich syn, młody chłopak, na zabój zakochał się w Wandzie. Miała ona wtedy 19 lat i wyglądała ślicznie - oczy na pół twarzy.
Za kilka dni, 17 września, weszli Rosjanie. Zrobiło się bardzo niespokojnie. Zaczęły się aresztowania. Zakochany w Wandzie chłopak ostrzegł ją, że grozi nam niebezpieczeństwo aresztowania i wywózki, jesteśmy na liście.
Natychmiast wyjechaliśmy z Równego. Udaliśmy się na Podole, do Monasterzysk koło Buczacza. Mój ojciec miał tam rodzinę. Wyjazd z Równego nie był łatwą sprawą. Trzeba było mieć specjalne przepustki. Nie udało by się to przedsięwzięcie bez udziału licznych ludzi, pomagających nam zupełnie bezinteresownie.
Przez pewien czas przebywaliśmy w Monasterzyskach. Tu też zaczęło się robić niespokojnie. Miejscowa organizacja konspiracyjna zaczęła organizować przerzuty ludzi poprzez zieloną granicę na tereny zajęte przez Niemców. W lutym 1940 r. ojciec z moimi dwiema siostrami znalazł się w niewielkiej grupie przerzutowej. Dla mamy i mnie zabrakło już w niej miejsca. Musiałyśmy czekać. W razie szczęśliwego przedostania się przez granicę cała rodzina miała się spotkać w naszym mieszkaniu w Warszawie.
Po wyruszeniu ojca z siostrami nie miałyśmy z mamą żadnych informacji o ich dalszych losach. Później okazało się, że wprawdzie z kłopotami, ale udało im się dotrzeć do Warszawy. Najpierw złapali ich Rosjanie, ale jakoś udało im się stamtąd wydostać. Potem, po drugiej stronie granicy, złapali ich Niemcy, ale też w rezultacie skończyło się to szczęśliwie. Nie bardzo chcieli potem opowiadać o swoich przejściach.
W Monasterzyskach nasza sytuacja była bardzo skomplikowana. Wkoło paliły się wsie. Wszyscy, którzy schronili się w tym małym miasteczku, byli od razu przeznaczeni na wywózkę, która rozpoczęła się na początku 1940 r. Aby uniknąć aresztowania, codziennie z mamą nocowałyśmy gdzie indziej. Cały czas mama czyniła starania o wydostanie się stamtąd. Miała jakieś kosztowności, które upłynniała, aby mieć środki do życia. Poza tym w miarę możliwości pomagała nam miejscowa rodzina.
W Przemyślu, gdzie przebiegała granica, działała rosyjsko-niemiecka komisja, która kwalifikowała ludzi do przejścia na jedną lub drugą stronę. Z pomocą przyjaznych ludzi mamie udało się zdobyć lewe dokumenty i bilety dla nas obu do Przemyśla. Był tam wielki plac z bramą. Po jednej stronie bramy urzędowali Sowieci, po drugiej Niemcy. Przy bramie stał zwarty tłum usiłujący przedostać się na drugą stronę. Można to było zrobić tylko za dnia, potem obowiązywała godzina policyjna.
Była przyjęta zasada, że jeśli po niemieckiej stronie znalazło się samotne dziecko bez opieki, wzywano wtedy z drugiej strony jego matkę. Wykorzystałyśmy tą szansę. Przedostałam się na drugą stronę - przerzucono mnie przez ogrodzenie. Byłam drobna, trochę się tylko potłukłam. Potem dotarła za mną matka. Miała dokumenty potwierdzające zameldowanie w Warszawie. Matka z córką wracające do miejsca zamieszkania. Niemcy nie sprawiali dalszych kłopotów. Wystawili odpowiednie dokumenty.
1 maja 1940 r. dotarłyśmy do Warszawy. Ku naszej radości okazało się, że w domu jest i tata i moje siostry. Rodzina była w komplecie. Początkowo było nam bardzo trudno. Jak się dowiedziałyśmy z mamą, ojciec z siostrami zastali mieszkanie splądrowane, ale na szczęście nie zniszczone. Dom nie był zbombardowany, brakowało tylko szyb. Ojciec na razie nie pracował, mógł więc poświęcić dużo czasu na doprowadzenie mieszkania do porządku.
Na początku ojciec zdecydował, że nie będzie pracował dla Niemców, co oznaczało w rezultacie brak środków na utrzymanie. Rodzice kolejno sprzedawali rzeczy, które zostały jeszcze w domu. Panował u nas piekielny głód. Mama rozdawała suche kromki chleba, na obiad był jeden lub dwa ziemniaki na osobę. Pracowała najstarsza siostra, Wanda. Poza normalnym zatrudnieniem, potajemnie, jak się potem okazało, oddawała krew w charakterze płatnego krwiodawcy. Właściwie dzięki niej przetrwaliśmy ten najgorszy okres. Wreszcie tata zrozumiał, że taki stan nie może trwać w nieskończoność i podjął pracę w Wodociągach i Kanalizacji na placu Starynkiewicza w charakterze urzędnika.
Ja również w tym trudnym okresie starałam się poprawić kondycję finansową rodziny. Miałam jeszcze z wczesnego dzieciństwa ogromnego pluszowego misia, z którym byłam bardzo związana. Któregoś dnia podjęłam trudną decyzję i z misiem pod pachą udałam się do małego sklepiku na ul. Uniwersyteckiej, niedaleko naszego domu. Nie wiem, kto na tym zrobił lepszy interes, kupiec czy ja, ale w ten sposób przyczyniłam się do podratowania domowego budżetu.
Gdy wróciłyśmy z mamą do Warszawy, moja starsza o półtora roku siostra chodziła już do szkoły, do Słowackiego, który wtedy jeszcze normalnie funkcjonował. Ja również od razu podjęłam naukę. Musiałam w trybie pilnym uzupełnić zaległości wynikające z moich perypetii z powrotem do Warszawy.
Nasza żeńska szkoła była zorganizowana w ten sposób, że część przedmiotów była w szkole, a część od razu była zorganizowana na tajnych kompletach. Niestety długo to nie trwało, dlatego, że Niemcy szybko zajęli gmach szkoły. Wspaniała dyrektorka szkoły, pani Helena Kasperowiczowa, nie poddała się. Była świetną organizatorkę i bardzo odważną kobietą.
Poza kompletami, które szły swoją drogą, zorganizowała dla nas szkołę na ulicy Wilczej, pod przykrywką szkoły handlowej. Część przedmiotów była wykładana normalnie w szkole. Nie wszystkie z nich były dozwolone, np. lekcje historii. Mogło tak być dlatego, że nie potrzeba było do nich żadnych narzędzi, wystarczały słowa. Inne zakazane przedmioty były wykładane na tajnych kilkuosobowych kompletach organizowanych w mieszkaniach prywatnych.
Ponieważ w szkole zdarzało się, że któraś z dziewcząt miała ze sobą zakazane podręczniki lub inne niebezpieczne rzeczy, był ustalony specjalny system alarmowy. Jeśli w określony sposób zadzwonił dzwonek, oznaczało to, że na teren szkoły wchodzą Niemcy, jakaś komisja, że mamy nieproszonych gości. Wtedy natychmiast na lekcjach zaczynało się mówić to, co powinno być mówione na lekcji w szkole handlowej. A to, co miało być ukryte, znikało w bezpiecznym miejscu. Pamiętam tylko jeden alarm i związane z nim napięcie.
Na Wilczej uczyłyśmy się przez dwa lata, potem przeniesiono szkołę na ulicę Smolną.
1 lipca 1944 r., miesiąc przed wybuchem Powstania, uzyskałam maturę w ramach tajnego nauczania.
Wkrótce po moim przybyciu do Warszawy wróciłam do harcerstwa, do swojej drużyny, w której byłam przed wojną. Była to "Czerwona Trójka", tym razem już podziemna. A Danka kontynuowała działalność w "Złotej Trójce". Tak więc od lipca 1940 r. byłam praktycznie w konspiracji.
dokument potwierdzający przynależność Haliny Jędrzejewskiej-Dudzik do konspiracyjnego harcerstwa
W drużynie były dziewczęta, które dobrze znałam sprzed wojny i z którymi byłam zaprzyjaźniona. Te, które przybyły dodatkowo, także wkrótce były z nami zaprzyjaźnione. Przysięgę składałyśmy całą grupą w ogródku jordanowskim, naprzeciwko naszej szkoły. Nie pamiętam dokładnie daty, pamiętam tylko, że było to bardzo późnym popołudniem, było już dość ciemno.
W drużynie były naprawdę wspaniałe dziewczęta i wspaniałe kobiety drużynowe. Naszą drużynową przez pewien czas była Marysia Sawiczówna "Sawa", córka lekarza o pięknej karcie okupacyjnej. Potem przeszła do innych zadań, a na jej miejsce przyszła Lalka Kozakówna. Były to życzliwe i oddane nam instruktorki, posiadające również odpowiednie cechy do pracy konspiracyjnej.
W harcerstwie przechodziłyśmy różne typy szkoleń, szkolenie sanitarne, łącznościowe. Nie przechodziłyśmy natomiast szkoleń z bronią. Pamiętam bardzo sympatyczne nasze wyjazdy do Świdra, czy pod Otwock, gdzieś do lasów, na ćwiczenia topograficzne i łącznościowe. Były też wyjazdy do Komorowa, tam jeździłyśmy na ogół na 2-3 dni. Był tam przygotowany nocleg dla nas i tych, którzy z nami współdziałali.
Doszłyśmy do wniosku w zastępie, że nie wystarcza nam to, co robimy. Sprawdzałyśmy w niektórych dzielnicach Warszawy, gdzie są dwie bramy w domu, jakie są dodatkowe przejścia. Działałyśmy w Małym Sabotażu, malując na murach kotwice lub inne rzeczy. To nam nie wystarczało.
Koleżanki zobowiązały mnie, żebym nawiązała kontakt z komendantką harcerstwa, była nią pani Zofia Zakrzewska. Udało mi się nawiązać z nią kontakt. Powiedziałam jej, że cały nasz zastęp chciałby bardzo uczestniczyć w poważnej pracy konspiracyjnej, takiej, która by nas satysfakcjonowała. Chciałybyśmy robić to, co robią osoby dorosłe. Komendantka odniosła się ze zrozumieniem do naszych postulatów i obiecała, że za parę tygodni ze mną się porozumie.
Halina Jędrzejewska-Dudzik
opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz
Halina Jędrzejewska-Dudzik ur. 19.10.1926 w Warszawie kpr podchor., sanitariuszka AK ps. "Sławka" kompania "Jerzyki" batalion "Miotła" zgrupowanie AK "Radosław" nr jen. 224292 |
Copyright © 2013 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.