Powstańcze relacje świadków

Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu






Mirosław Tadeusz Śmiłowicz,
ur. 10.07.1934 w Warszawie



Okupacja hitlerowska

         Pierwszym zapamiętanym przeze mnie faktem było oddanie przez ojca do komisariatu policji (tzw. granatowej) radia. Jego posiadanie groziło karą śmierci. Tak się złożyło, że radio to bardzo nowoczesne na owe czasy, marki Philips, zakupił ojciec gdy byliśmy na letnisku i miało stanowić niespodziankę po naszym powrocie z wakacji. Nie rozumiałem wtedy rzecz jasna mechanizmu działania radia, ale wiem, że zanim ojciec go oddał bardzo lubiłem słuchać co mówiono, choć nie wszystko byłem w stanie zrozumieć.
         W pierwszym roku okupacji hitlerowskiej nasze życie, jak mogę to dzisiaj ocenić, toczyło się raczej normalnym i w miarę spokojnym trybem, i chyba dlatego niewiele z tego okresu pozostało w mojej pamięci. Ojciec mój jako lekarz dermatolog pracował w Szpitalu Ubezpieczalni Społecznej (jak to się wówczas nazywało) przy ul. Działdowskiej (obecnie szpital dziecięcy), mama nie pracowała zawodowo i zajmowała się domem. Jednak rok 1940 zapamiętałem szczególnie, ponieważ zmarła w okresie miesięcy letnich babcia Binia - matka mamy (na imię miała Albina), z którą byłem bardzo zżyty. W okresie jesieni, smutny nastrój w domu po stracie babci powoli powracał do normy.
         Jurek o ile pamiętam, chodził jeszcze do gimnazjum, ale mówiło się w domu o kontynuowaniu przez niego nauki na tajnych kompletach, ponieważ jak wspomniałem, szkoły średnie i wyższe okupant zarządził zamknąć. Polacy, jako "naród niewolników", mogli mieć tylko wykształcenie podstawowe. Tajne komplety, pomimo groźby bardzo poważnych sankcji, ze strony władz okupacyjnych jednak powstawały i nie tylko w zakresie szkolnictwa średniego, ale i wyższego. Przykładem może być słynna szkoła medyczna Jana Zaorskiego (chirurga) zwana oficjalnie Prywatną Zawodową Szkołą Pomocniczego Personelu Sanitarnego. W istocie był to zakonspirowany Wydział Lekarski Uniwersytetu Warszawskiego.
         Ja spotykałem się z rówieśnikami, spędzając czas na dziecięcych zabawach. Gdy zostawałem w domu, jednym z moich ulubionych zajęć były rysunki i budowanie z drewnianych klocków różnych "budowli", a gdy były one bardziej skomplikowane pomagał mi w ich dokończeniu Jurek, który w chwilach wolnych od nauki poświęcał wtedy czas swemu hobby. Kupował próbówki, kolbki i szklane rurki, które wyginał na różne sposoby w kuchni nad gazem, po czym zamykał się w pokoju i robił doświadczenia chemiczne, a ja nie miałem prawa wstępu, podobnie kiedy stawiał pierwsze kroki w fotografii, robił zdjęcia początkowo niezbyt udane i sam je wywoływał.



Chyba pierwsze zdjęcie, wykonane przez Jurka,
ja z mamą pod drzewem gdzieś na Żoliborzu, początek lat 40.

         Rekompensował tę moją "stratę" późniejszym czytaniem mi bajek. Pewnego popołudnia mama weszła do pokoju, gdzie siedzieliśmy i zapytała Jurka: co mu zrobiłeś, że płacze? Jurek odpowiedział:
         - "Nic mamo, ja po prostu czytam mu baśnie Andersena."
         Była to "Dziewczynka z zapałkami", pamiętam, że baśń ta bardzo mnie wzruszyła Byłem dzieckiem dość wrażliwym. Dzisiaj czasem myślę, że do obecnych czasów wszechobecnego chamstwa, zakłamania, fałszu, oraz braku elementarnych zasad współżycia między ludźmi jestem nieprzystosowany. Jakieś elementy wrażliwości z tamtych lat chyba we mnie pozostały, choć staram się to ukryć. Mama od dziecka wpajała mi pewne zasady, jak m.in. tę, że w życiu należy kierować się zawsze prawdą, choćby była ona niewygodna dla innych, obcy był jej relatywizm moralny i wszelkie półprawdy.
         Zima roku 1940/41 była bardzo mroźna i zapoczątkowała poważne problemy z zaopatrzeniem w żywność, tym poważniejsze, że przeciągały się w czasie. O określonej godzinie zaczęto wyłączać prąd i wieczory spędzało się przy lampie naftowej. Później na rynku pojawiły się tzw. karbidówki, które dawały wprawdzie jaśniejsze światło, ale wydzielały nieprzyjemny zapach i jednocześnie syczały, jakby miały za chwilę wybuchnąć.
         Pewnego popołudnia przyszedł do nas dozorca domu i oznajmił mamie, że jakiś człowiek chce wjechać na podwórko karetą zaprzężoną w dwa konie i twierdzi, że jest naszym kuzynem. Zapytał czy ma otworzyć bramę i owego przybysza wpuścić. Mama nie wiedziała co odpowiedzieć, nie domyślała się nawet kto to może być, ale ponieważ nie podejrzewała żadnego podstępu zgodziła się aby kareta wjechała. Ojca nie było w domu, patrzyliśmy z mamą przez okno. Po chwili kareta zatrzymała się naprzeciwko wejścia do naszej klatki schodowej i wysiadł z niej człowiek w długim do ziemi kożuchu i futrzanej czapie. Nadal nie wiedzieliśmy kto to jest.
         Tu mała dygresja. Otóż podwórko naszego domu było bardzo duże i pełne zieleni, zamykał je czworobok trzypiętrowych oficyn z balkonami. Dom ten w czasie Powstania Warszawskiego pełnił rolę swoistej fortecy. Ale wracając do karety. Po chwili rozległ się dzwonek i w drzwiach stanął daleki kuzyn ze strony babci Bini. Był on poza tym, jak się później dowiedziałem, ziomkiem mojego ojca, obaj pochodzili z Kujaw. Przyjechał ponieważ wiedział, że w Warszawie brakuje żywności i że głodujemy. Mieszkał wtedy w Ciechanowie, gdzie miał dom i prowadził jakiś handlowy interes, był jak na owe czasy zamożny.
         W karecie przywiózł zaopatrzenie niemal dla pułku wojska: szynki, połcie słoniny, pęta kiełbasy, mąkę, cukier, a nawet pieczywo. Mama nie była w stanie pomieścić tego w spiżarni. Zaczęła więc powiadamiać sąsiadów i wkrótce do karety ustawiła się kolejka. Pan Zygmunt nie biorąc od nikogo pieniędzy rozdzielił pozostały prowiant. Wszyscy obdarowani byli bardzo wdzięczni mamie i darczyńcy. Jak by na to nie patrzeć był to dowód na owo esprit de corps - poczucie solidarności międzyludzkiej i poświęcenia, często cechujące wówczas nasze społeczeństwo.
         Pan Zygmunt w tę mroźną zimę musiał przecież zaprzęgiem konnym pokonać blisko 100 km. Przyjechał karetą ponieważ nocując po drodze, mógł prowiant w niej umieszczony zamknąć na klucz. Wieczorem gdy wrócił ojciec, serdecznie się przywitali - mieli sposobność poznać się przy jakiejś okazji jeszcze przed wojną. Gdy zasiadali do kolacji musiałem iść spać. Rano gdy wstałem i wyjrzałem przez okno, konie stały przy karecie, nakryte kocami, a z ich nozdrzy buchały kłęby pary, mama powiedziała mi, że to z powodu bardzo dużego mrozu. Pan Zygmunt wkrótce odjechał, a nasz dozorca był niezadowolony z pozostałości po koniach na podwórkowej jezdni.
         Z czasem sytuacja w zaopatrzeniu w żywność poprawiała się, podstawowe produkty kupowało się na kartki w wydzielonych racjach. Zieleninę i nabiał można było dostać na targu. Jurek na tajnych kompletach przygotowywał się do matury i gdy zamykał się na długie godziny w pokoju nie wolno mi było mu przeszkadzać. Gorzej było, kiedy dla odprężenia zaczynał grać na skrzypcach, bardzo tego nie lubiłem.
         Jeśli dobrze pamiętam na wiosnę 1942 roku Jurek zdawał maturę. W niedługim czasie musiał, zgodnie z zarządzeniem władz okupacyjnych, gdzieś się zatrudnić, gdyż praca była obowiązkiem każdego, kto miał określony wiek. Pracę znalazł w pobliskim kinie "Świat" przy ul. Suzina na Żoliborzu (po wojnie kino "Tęcza") jako bileter. W miarę upływu czasu Jurek wyraźnie poważniał. Nie grał już na skrzypcach natomiast zaczął pisać. Zamykał się w pokoju i zapełniał dość szybko całe bruliony swoimi "literackimi" utworami. Pisał opowiadania i nowele, podobno wykazywał w tym spory talent. Pomimo 20 lat wyglądał dość poważnie, nosił charakterystyczny płaszcz typu reglan i granatowy kapelusz.



Jerzy Stanisław Śmiłowicz (mój brat), podczas nauki w gimnazjum

         Jak później, przy okazji okupacyjnych wspomnień, dowiadywałem się od mamy, niemal cała młodzież wtedy była znacznie poważniejsza i bardziej dojrzała emocjonalnie niż wskazywał na to ich wiek. Na pewno okupacja, życie w ustawicznym strachu przed aresztowaniem, ulicznymi łapankami i wywiezieniem do obozu, a nawet codzienna możliwość utraty życia, (uliczne egzekucje przypadkowych przechodniów w odwecie za akcje konspiracyjnego podziemia) były częste.
         Jurek coraz częściej jednak w chwilach wolnych znikał z domu pod pozorem spotkania z kolegą, lub kolegami. Mama była zawsze bardzo niespokojna, gdyż jak się już po wojnie dowiedziałem, przeczuwała, że te spotkania mają inny charakter (konspiracyjny).
         W naszym domu mieszkało wiele młodzieży młodszej i starszej od Jurka, m.in. Marian Senger (ps. "Cichy"), jeden z bohaterów słynnego i udanego zamachu na kata Warszawy generała SS Franza Kutscherę. O ile mi dzisiaj wiadomo, raczej większość tej młodzieży należała do konspiracyjnych organizacji i wszyscy się znali. Jedni utrzymywali ze sobą bliższe inni luźniejsze kontakty. Nie wiem czy Jurek z Marianem (którego zapamiętałem, bo miał charakterystyczną cechę - lekkiego rozbieżnego zeza w jednym oku) dobrze się znali, ale widziałem jak kiedyś ze sobą rozmawiali na podwórku. Raz zanosiłem mu jakąś kartkę od Jurka, na której było chyba jedno zdanie, ale nie pamiętam czego dotyczyło. Zresztą zupełnie mnie to nie interesowało.
         Konspiracja była tak ścisła, że nawet rodzice nic nie wiedzieli o przynależności swoich synów czy córek do podziemnych organizacji. Chodziło bowiem o bezpieczeństwo. W przypadku ewentualnej "wpadki", któregoś z jej członków tortury otwierały usta wielu słabszym psychiczne i fizycznie młodym ludziom. Wywiad niemiecki przecież działał i gdy w nocy włączano nagle w naszym domu prąd, wiadomo było, że po kogoś przyjechało gestapo.
         Nadchodziły Święta Bożego Narodzenia. Bardzo lubiłem tę świąteczną atmosferę, pozwalała wszystkim na chwilę zapomnieć, o ponurej, okupacyjnej rzeczywistości i o ustawicznym strachu w jakim żyliśmy, niemal każdego dnia. Ta świąteczna atmosfera zawsze pozytywnie wpływała na nastroje w domu. Jako mały chłopiec odczuwałem to szczególnie.
         Na krótko przed wigilią tata przytaszczył dużą choinkę (zawsze mieliśmy choinkę sięgającą sufitu). W dniu poprzedzającym wigilię wieczorem zaczęliśmy ją z tatą i Jurkiem ubierać, ponieważ taki był w domu zwyczaj, że od rana w dniu wigilii choinka musiała stać ubrana. W wieczór wigilijny, przy nakrytym stole czekaliśmy na Jurka, który musiał wcześniej, na krótko - jak powiedział - wyjść z domu. Jurek na wigilię nie wrócił. Mama rozpaczała, a ojciec chodził nerwowo po mieszkaniu i starał się mamę uspokoić, oboje jednak przeczuwali, że stało się coś złego.
         Cudowna atmosfera Świąt nagle pękła jak mydlana bańka. Minęły Święta, Nowy Rok, a Jurka wciąż nie było. Ojciec przez różne znajomości rozpoczął zaraz po Świętach poszukiwania. Nastrój w domu był okropny. Wreszcie na początku stycznia udało się ustalić, że Jurek został zatrzymany i siedzi w areszcie w al. Ujazdowskich (obecnie Ministerstwo Sprawiedliwości). Była to filia gestapo, ponieważ zasadnicza siedziba mieściła się w Al. Szucha (obecnie Ministerstwo Edukacji). Pracowali tam również, jak się później okazało, polscy konfidenci.
         Po wielu staraniach ojca Jurek został zwolniony około połowy stycznia (z relacji późniejszej mamy). Gdy wrócił do domu wyglądał strasznie, w pierwszej chwili nie mogliśmy go poznać. Był bardzo mizerny, o twarzy sino - bladej, z otarciami skóry i ranami, ogolony na łyso. Gdy się rozebrał mama omal nie zasłabła, a ja na ten straszny widok nie mogłem opanować łez. Na całym tułowiu miał ogromne sińce i rany o różnych kształtach, przeważnie podłużne, zdrowej skóry prawie nie było.
         Bili go gestapowcy, ale wśród nich jak nam opowiadał, szczególnym okrucieństwem, nie tylko w stosunku do niego, ale i innych aresztowanych w tym dniu chłopców, wyróżnił się cywil mówiący po polsku. Po pewnym czasie od tych wydarzeń, Jurek gdy już lepiej wyglądał i mógł wychodzić z domu, wrócił z miasta i oznajmił mamie, że właśnie ów tajniak został zastrzelony.
         Życie nasze odtąd nie było już jednak takie jak przed Świętami Bożego Narodzenia, strach się spotęgował. Mama wciąż obawiała się, że to co się wydarzyło może się powtórzyć, ojciec o ile pamiętam był spokojniejszy, przynajmniej takie zachowywał pozory. Zima na szczęście nie była tak ciężka, jak na przełomie 1940 i 41 roku. Pewnego dnia przyjechała do nas ciotka - mamy siostra, gdy weszła płacząc powiedziała, że wujek Wiktor nie żyje. Został rozstrzelany w Lubelskiem w odwecie za sabotażową akcję partyzantów. Po powrocie z obozu jenieckiego pojechał tam na kilka dni do znajomych. Do domu powróciła atmosfera żałoby i przygnębienia.
         Wczesną wiosną 1943 r. ciotka pojechała w Lubelskie, ponieważ dostała wiadomość, że ciała rozstrzelanych będą ekshumowane i przenoszone na miejscowy cmentarz, chodziło o to by rozpoznać zwłoki. Rozpoznała wujka Wiktora głównie po ubraniu, ponieważ twarz po strzale w tył głowy i po kilku miesiącach w ziemi była trudna do rozpoznania. Jak dowiedziała się od miejscowych ludzi publiczna egzekucja polegała na tym, że wszyscy skazani na karę śmierci musieli wcześniej wykopać sobie groby i klęknąć nad nimi z zawiązanymi z tyłu rękami, wtedy jeden z gestapowców szedł i kolejno strzelał każdemu w tył głowy. W sumie rozstrzelano w ten sposób około 30 mężczyzn.
         Zbliżało się lato. Pewnej nocy znów zapaliło się w całym domu światło, a gdy na klatce schodowej dało się słyszeć głośną niemiecka mowę, a później walenie do drzwi, przerażeni rodzice i Jurek nie wiedzieli początkowo co robić, ja trzęsłem się ze strachu trzymając się mamy. W końcu mama otworzyła drzwi, przed którymi stało kilku żandarmów z pistoletami maszynowymi wycelowanymi w mamę. Łamaną polszczyzną jeden z nich zapytał, czy są w domu jacyś mężczyźni, po czym odepchnął mamę i weszli do mieszkania. Kazali się ojcu i Jurkowi ubrać (byli w piżamach) i iść z nimi. Gdy wyszli mama zaczęła płakać, nie wiedziała co może teraz spotkać ojca i Jurka, nastrój przerażenia i niepewności udzielił się i mnie. Nie zasnęliśmy już do rana.
         Gdy po Powstaniu Warszawskim 1944, znaleźliśmy się z mamą w majątku w Kończycach pod Krakowem, mama opowiadała mi podczas długich jesiennych wieczorów o okupacyjnych wydarzeniach, jakby na nowo je przeżywając, m.in. poznałem dalsze losy ojca i Jurka po ostatnim aresztowaniu. Okazało się, że część szpitala przy ul. Działdowskiej, gdzie pracował ojciec, ale od strony ul. Wolskiej była wydzielona dla Niemców powracających z frontu. Ojciec nazywał to "odwszalnią"; opowiadał mi o tym również podczas pobytu w Dąbrówce koło Radomia, gdzie znaleźliśmy się w czasie sowieckiej ofensywy 1945.
         Otóż w tej "odwszalni" pracował pewien oficer niemiecki (w randze chyba kapitana), jak się okazało przyzwoity człowiek, który z powodu jakiejś choroby skóry i bliskiego sąsiedztwa przychodził się leczyć na ul. Działdowską do ojca. Ojcu nie było wolno odmówić. Szczęśliwie się złożyło, że udało się tę chorobę wyleczyć, co zaskarbiło ojcu wdzięczność oficera. Był tak ojcu wdzięczny, że czasem go odwiedzał przynosząc jednocześnie jakieś smakołyki, które nie były wówczas łatwo dostępne dla Polaków.
         Gdy ojca z Jurkiem aresztowano, ojciec niewiele myśląc powołał się na "przyjaźń" z tym oficerem. Niemcy chcąc widocznie sprawdzić prawdomówność ojca, skontaktowali się z nim. Wydał o ojcu jak najlepszą opinię. W rezultacie ojca i Jurka - pracującego przecież "dla chwały propagandy Goebbelsa" w kinie, jak to podobno określił ów oficer - zwolniono. W domu nie było granic szczęścia.
         W czasie tych popowstaniowych opowiadań w Kończycach, mama na podstawie wielu faktów dopatrywała się ukrytego sensu zatrudnienia się Jurka w kinie. Stwarzało ono bowiem jakby rodzaj kamuflażu i stanowiło pewien atut, na wypadek podobnych zdarzeń. Potwierdziła to w pewnym stopniu argumentacja znajomego oficera niemieckiego, gdy interweniował w sprawie zwolnienia ojca i Jurka z aresztu.
         W 1942 roku poszedłem do szkoły od razu do drugiej klasy, ponieważ mama program klasy pierwszej przerobiła ze mną w domu. Pamiętam uroczą i bardzo ładną naszą nauczycielkę. Do szkoły więc chodziłem chętnie. Szkoła mieściła się w dużej willi, przy al. Wojska Polskiego (wtedy miała niemiecką nazwę) pomiędzy ulicami Kozietulskiego i Felińskiego. Wraz z pójściem do szkoły w miarę beztroskie życie dziecięce przeistoczyło się w życie z obowiązkami. Od początku mama uczyła mnie sumienności, porządku, starannego odrabiania lekcji i utrzymywania w należytym porządku zeszytów i książek, których na szczęście nie było zbyt wiele. Idąc spać musiałem złożyć należycie przy łóżku ubranie tak abym rano mógł szybko się ubrać i nie spóźnić do szkoły.
         Teraz gdy to wspominam z perspektywy lat minionych stwierdzam, że były to dobre zasady. I nie miały wcale charakteru ograniczeń swobody dziecka, jak twierdzą dzisiaj niektórzy wyznawcy swobód wszelkich. Gdy się pewnych norm nie przestrzega od dzieciństwa i stosuje zasadę leseferyzmu czy inaczej: "róbta co chceta", rodzi się relatywizm obyczajowy, a w ślad za nim moralny.
         Tę nadmierną swobodę dawaną dzieciom i młodzieży do niedawna, np. w Szwecji, zaczyna się dzisiaj krytykować, gdyż przyniosła opłakane rezultaty. Podobnie jest w Stanach Zjednoczonych i wielu innych cywilizowanych krajach. Dzieciom i dorastającej młodzieży nie powinno się dawać wszystkiego i akceptować bez kontroli ich wszelkich poczynań. Niestety wielu rodziców postępuje dzisiaj wbrew tej zasadzie. W konsekwencji, gdy w późniejszym, samodzielnym życiu młodzi ludzie nie mogą zrealizować bez wysiłku i bez przeszkód swoich zamierzeń, rodzi się agresja wobec otoczenia lub frustracja, niechęć do przezwyciężania trudności, czasem depresja i jakże obecnie często ucieczka w świat narkotyków i alkoholu.
         Inny z wielu problemów dotyczących współczesnej młodzieży to ten, że tkwi ona po uszy - jak to określił wybitny amerykański literaturoznawca Harold Bloom - w "kulturze audiowizualnej". "Czytanie książek jest dla nich pracą zbyt powolną i męczącą bo wymagającą skupienia, którego nie da się pogodzić z ich tempem życia. Bez wątpienia ubożeją przez to wyobraźnia i umysł młodego człowieka, oraz język, którym się posługuje".
         Niektórzy "specjaliści" od wychowania młodzieży twierdzą natomiast, że nie można ograniczać swobód młodego człowieka (sic !). Dzisiaj słyszę też, że w szkole oprócz nauczyciela jest wychowawca, pedagog i psycholog, i zupełnie tego nie rozumiem. Co robią i po co są jeśli w szkołach dzieje się to co się dzieje. Kiedy ja chodziłem do szkoły był tylko nauczyciel, pedagog i wychowawca w jednej osobie, a psychologów nie było wcale i szkoła funkcjonowała znakomicie i w żadnym zakresie nie można by jej porównać do obecnej, oczywiście na niekorzyść tej ostatniej. Niech czytelnik wybaczy mi tę przydługą dygresję.
         Wracając do wspomnień. W 1943 roku rozpoczęły się częste bombardowania alianckie, mające na celu zniszczenie niemieckich obiektów wojskowych i linii kolejowych. Podczas wielu nocy rozlegały się syreny alarmowe, a nasz dozorca uderzał młotkiem w wiszący na podwórku tzw. gong ogłaszając alarm. Wtedy wszyscy pospiesznie schodzili do schronu, który stanowiła piwnica. Ja otulony przez mamę w koc lub kołdrę, Jurek na piżamę ubierał szybko co miał pod ręką, a ojciec jakby śmiejąc się z nas, pozostawał w mieszkaniu, nie wstając nawet z tapczanu. Twierdził, że jak bomba trafi w nasz dom to my w piwnicy zasypani, będziemy w dużo gorszej niż on sytuacji, ponieważ jego już nie będzie. To były ponure żarty ojca.
         Mieszkaliśmy stosunkowo blisko w prostej linii Dworca Gdańskiego, więc obawa, że bomba trafi w nas była tym większa. Później zaczęli bombardować też sowieci i naloty były coraz częstsze. Pamiętam jak schodząc do piwnicy widzieliśmy rozświetlone niebo racami na spadochronach - tzw. żyrandolami, które oświetlały bardzo jasnym światłem tereny bombardowane. Gdy niedaleko nas i mojej szkoły przy ul. Kozietulskiego spadła bomba na dom mieszkalny i zginęło wiele osób, coraz bardziej bałem się nocnych nalotów.
         Rok 1943, czwarty rok okupacji hitlerowskiej to rok jakże tragicznego powstania w getcie warszawskim, w którym hitlerowcy stłoczyli za wysokimi murami kilkaset tysięcy Żydów, skazując ich na całkowitą zagładę. Pamiętam łuny pożarów w getcie, dobrze widoczne o zmierzchu u nas na Żoliborzu. Po upadku powstania, ta niemała dzielnica została zamieniona przez okupanta w jedno wielkie gruzowisko, nie ocalał ani jeden dom.
         W roku 1943 w moim uładzonym poniekąd, dziecięcym życiu zdarzyło się nieszczęście. Na przełomie wiosny i lata po jakimś zwykłym przeziębieniu, długo miałem stan podgorączkowy, czułem się osłabiony, niechętnie spotykałem się z kolegami. Ojciec przyprowadził swojego kolegę pediatrę, który po zbadaniu mnie powiedział, że trzeba prześwietlić mi płuca. W krótkim czasie po wizycie pediatry pojechaliśmy z mamą do ojca na Działdowską. Zrobiono mi prześwietlenie, w czasie którego bardzo się bałem. Aparat rentgenowski wyglądał w półmroku złowrogo, a później gdy zrobiło się zupełnie ciemno i zimną deską przyciśnięto mnie do jakiejś równie zimnej ścianki, myślałem, że się uduszę.
         Gdy badanie się skończyło odetchnąłem z ulgą, natomiast moi rodzice bardzo się zasmucili, widziałem to i czułem. Okazało się, że jest podejrzenie o wczesne ognisko gruźlicze w szczycie prawego płuca. Niewiele się tym przejąłem, ponieważ nie zdawałem sobie sprawy rzecz jasna, co to w ogóle jest. W domu widziałem zatroskanie rodziców. Po dyskusjach doszli do wniosku, że musiałem się zarazić, od któregoś z rówieśników w szkole lub na podwórku. Na nasze podwórko przychodziły wówczas dzieci z biednych domów na Marymoncie, ponieważ było u nas wiele różnych urządzeń do zabaw dziecięcych: drabinki, huśtawki, piaskownica itp.
         W rezultacie gdy skończyła się szkoła rodzice zawieźli mnie do Otwocka, do tzw. prewentorium o nazwie "Olin". Otwock ze względu na swój mikroklimat był jeszcze długo po wojnie miejscem, gdzie w sanatoriach leczono z powodzeniem gruźlicę. Za nic nie chciałem tam zostać, byłem zrozpaczony gdy rodzice odjeżdżali. W "Olinie" pozostałem w końcu na długie trzy miesiące, a zajęcia w szkole rozpocząłem z opóźnieniem. Później przy pomocy mojej przemiłej nauczycielki szybko nadrobiłem tę stratę.
         Przy okazji parę słów o "Olinie". Początki pobytu tam były dla mnie pewnym przeżyciem i gdy odwiedzali mnie rodzice, używałem różnych sztuczek, żeby mnie zabrali do domu. Z upływem czasu przyzwyczaiłem się do tego miejsca, a nawet je polubiłem. Miałem bardzo miłych kolegów, wielu z nich starszych ode mnie. Wychowawcą był p. Popławski, bardzo miły, pełen ciepła i życzliwości, o wysokiej osobistej kulturze.



W "Olinie", 1943 rok, stoję pośrodku, za mną nasz wychowawca.

         Do dziś pamiętam także przeuroczą pielęgniarkę o czarnych starannie uczesanych włosach, dość tęgą p. Zofię i sędziwego, sympatycznego lekarza, który przyjeżdżał co kilka dni. "Olin" był dość dużym ośrodkiem, jedno skrzydło domu było piętrowe, dwa sąsiednie parterowe, wokół był sosnowy las, a cały teren był ogrodzony siatką. Spaliśmy na wielołóżkowych salach.
         Rozkład zajęć i dyscyplina przypominały obóz harcerski. Tam m.in. uczono nas porządku, organizowano konkursy słania łóżek, a kiedy zdarzyło się, że któryś z chłopców posłał łóżko jak nie należało, dyżurny (zwykle straszy wiekiem) wyrzucał całą pościel łącznie z materacem na podłogę. Mieliśmy też musztrę, podchody, warty, budowaliśmy szałasy. Chodziliśmy na dalekie wycieczki po okolicznych lasach, w czasie których były organizowane przez p. Popławskiego różne zajęcia i gry sprawnościowe na wzór harcerski. Wieczorami starszy wiekiem chłopiec, gdy już leżeliśmy w łóżkach, czytał nam "Krzyżaków" lub trylogię Sienkiewicza.
         Zwykle nie udawało mi się dotrwać do końca tych lektur, zasypiałem. Nie wszystko też byłem w stanie zrozumieć, była to jak na mój wiek trochę za poważna lektura. Nie miałem jeszcze 9 lat. Jednak fakt, że ją nam czytano i prowadzono zajęcia jak w harcerstwie, świadczył niezbicie o "przemycaniu" patriotycznych treści w okupacyjne życie dzieci i młodzieży. W niedzielę każdy dostawał granatowe spodenki, białą koszulę i białe podkolanówki. Tak ubrani maszerowaliśmy jak wojsko czwórkami do kościoła na mszę.
         Mijały tygodnie, pobyt w "Olinie" zbliżał się do końca; gdy przyszedł dzień powrotu do Warszawy i przyjechali po mnie rodzice żal mi było wyjeżdżać. Tym razem było to dla mnie również smutne przeżycie, ale o zupełnie innym charakterze niż na początku pobytu. Opuszczałem przyjaznych kolegów, wychowawców i cały oddany nam personel prewentorium. Miejsce to stanowiło wówczas dla mnie oazę beztroski i spokoju, całkowicie oderwane od ponurej, wypełnionej ciągłym strachem okupacyjnej rzeczywistości. Zanim to nastąpiło dała ona jednak o sobie znać.
         Pewnego dnia niespodziewanie przyjechała mama. Gdy mnie zobaczyła nie była jak zwykle uśmiechnięta, ale smutna i bliska płaczu. Powiedziała mi, że Jurka znowu aresztowano. Na szczęście był jeszcze na Działdowskiej ów znajomy oficer niemiecki, na szczęście bo jak się okazało miał za kilka dni wyjeżdżać z Warszawy. Jego interwencja powiodła się i tym razem i po kilku dniach Jurek wrócił do domu.
         Po przyjeździe z "Olina" długo nie mogłem przywyknąć do otaczającej mnie rzeczywistości, zacząłem chodzić do szkoły. W miarę upływu czasu przybywało obowiązków, których miałem o tyle więcej, że musiałem nadrobić straty wynikające z przedłużonego pobytu w Otwocku. Zbliżało się Boże Narodzenie, atmosfera była jednak inna. Ojciec przynosił wieści ze świata, pochodzące oczywiście z nieoficjalnych źródeł, że Niemcy na wschodzie przegrywają wojnę i że niebawem zapewne przeniesie się ona znów na nasze tereny. Żyliśmy nadzieją, że może wreszcie skończy się okupacja, z drugiej strony wracał lęk przed możliwą powtórką 1939 roku.
         Nadeszły wreszcie długo oczekiwane przeze mnie Święta Bożego Narodzenia. Wśród prezentów, które znalazłem pod choinką były łyżwy. Miałem więc niejako obowiązek nauczyć się jeździć. Kiedy szewc przybił mi w obcasach specjalne blaszki, mogłem łyżwy założyć. Pierwsze kroki, a właściwie ślizgi nie były łatwe, wracałem do domu poobijany ale już po kilku dniach opanowałem tę sztukę. Odtąd jazda na łyżwach stała się jedną z niewielu moich zimowych przyjemności.
         Wiosna 1944 roku była również inna niż wszystkie do tej pory, pomimo iż restrykcje ze strony okupanta jakby straciły na sile, wśród ludzi panował niepokój. Był zapewne spowodowany coraz to nowymi wieściami z frontu wschodniego, które szybko rozchodziły się po mieście i które potwierdzały przejeżdżające przez Warszawę kolumny armii niemieckiej, wycofujące się na zachód. Byłem tego naocznym świadkiem, ponieważ przez ul. Krasińskiego, koło naszego domu dzień i noc jechały samochody ciężarowe pełne wojska, zaprzęgi konne z działami, furmanki z wszelkiego rodzaju sprzętem wojskowym, kuchnie polowe itp. Twarze żołnierzy niemieckich były smutne i mizerne, całkowicie pozbawione wyrazu jeszcze niedawnej buty. Wszystko to przypominało bardziej tabory cygańskie niż wojsko.
         W tym okresie (zbliżał się maj) mama udała się ze mną do kościoła Św. Stanisława Kostki i zapisała na ministranturę. Ksiądz proboszcz wręczył mi książeczkę, z której miałem się nauczyć na pamięć łacińskich tekstów i wiedzieć tylko co mówi w czasie mszy ksiądz i co ja na to powinienem odpowiedzieć - było to w tekście zaznaczone. Dość trudno mi szła ta nauka, ponieważ miałem jeszcze zajęcia w szkole i odrabianie lekcji w domu, a co najważniejsze nie rozumiałem treści łacińskich tekstów i ksiądz jakoś nie zdradzał chęci by mi w tym pomóc. Uczyłem się pomimo to wytrwale codziennie, aby mamie i oczywiście sobie nie przynieść wstydu.
         Pierwsze samodzielne służenie do mszy, odprawianej za duszę dziadków w bocznej kaplicy kościoła, było dla mnie pewnym przeżyciem. Gdy zostałem przy ołtarzu sam na sam z księdzem, miałem wyraźną tremę. W okresie maja służyłem do mszy podczas majowych nabożeństw, byłem bardzo dumny gdy na białą komżę zakładałem czerwoną pelerynkę, a szczęście było ogromne jak mogłem pod komżę ubrać czerwoną długą sutannę. Wtedy też myślałem, że w przyszłości zostanę księdzem.
         W tym okresie trwały jednocześnie przygotowania do mojej Pierwszej Komunii Św., a więc nauki w kościele. Pamiętam, że wskutek przejazdu wycofujących się ze wschodu Niemców, ruch na trasie do Żoliborza był wtedy czasowo zamknięty i ojciec przyjechał na tę uroczystość z opóźnieniem. Tego dnia rano musiał być w szpitalu.
         Czasy były coraz bardziej niespokojne, kiedy nadeszły wakacje rodzice nie zdecydowali się opuszczać Warszawy. Mama zapisała mnie więc na tzw. półkolonie do sióstr Zmartwychwstanek. Chodziło o jakieś sensowne zorganizowanie mi czasu, zamiast ganiania po podwórku z kolegami. Przypuszczam, że mama obawiała się również mego ponownego kontaktu z chłopcami z Marymontu, których dozorca teraz przeganiał, ale jednak od czasu do czasu przychodzili na nasze podwórko. Siostry natomiast przyjmowały dzieci ze środowisk "pewnych".
         U sióstr był piękny ogród, różne urządzenia do zabaw, a ponad to niezwykle serdeczna opieka. Siostry organizowały różne konkursy i zabawy oraz naukę śpiewu, czytały nam stosowną dla grup wiekowych lekturę. Do domu miałem bardzo blisko, gdyż półkolonie mieściły się przy placyku Henkla. Chodziłem tam i wracałem sam, tym bardziej, że do szkoły, gdzie było dużo dalej również chodziłem sam. Nadszedł dzień 1-szy sierpnia 1944 roku.



Mirosław Tadeusz Śmiłowicz

opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz



      Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
ur. 10.07.1934 w Warszawie





Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.