Powstańcze relacje świadków
Moje wspomnienia z okupacji i Powstania na Żoliborzu
|
W obozie przejściowym w Pruszkowie
W eskorcie żołnierzy i szczekających psów przeprowadzono nas do olbrzymich hal. Tam znajdował się tak zwany obóz przejściowy dla wysiedlanej z Warszawy ludności. Trudno jest mi dzisiaj opisać to straszne miejsce, niemal dno piekła, gdzie maksymalnie stłoczeni ludzie w brudnych halach warsztatów kolejowych leżeli lub siedzieli na ziemi. Zaduch i smród niemytego tłumu, mieszał się z fetorem odchodów, ponieważ ludzie często załatwiali się do kanałów wzdłuż torów kolejowych przebiegających przez hale.
Kobiety z płaczącymi niemowlętami na rękach, starcy, jęczący chorzy i ranni z przekrwawionymi brudnymi opatrunkami na głowach rękach i nogach, a także chorzy psychicznie - jedni nienaturalnie weseli drudzy zasępieni i patrzący nieruchomo w jeden punkt, jakby nieobecni lub nieżywi, przeraźliwe krzyki szukających się nawzajem, zagubionych w tym tłumie osób - dorosłych i dzieci. Wszystkie te odgłosy tworzyły jeden wielki krzyk rozpaczy. Pomimo iż przywykłem w jakimś stopniu do odgłosów wojny w czasie tych dwóch miesięcy powstania to ten hałas był dla mnie nie do zniesienia, zatykałem chwilami uszy rękami.
W tym strasznym zgiełku i tłoku znaleźliśmy w końcu dla siebie jakiś wolny skrawek brudnej powierzchni. Napiłem się wody, którą mama miała jeszcze w butelce i zjadłem kawałek chleba ofiarowanego mi na dworcu przez niemieckiego oficera. Siedziałem oparty o mamę. Obok nasi sąsiedzi z Żoliborza z córkami. Dwumiesięczne powstaniowe przeżycia, ustawiczny strach, opuszczenie domu, przemarsz przez ruiny Warszawy, której prawie nie było, zmęczenie i głód chwilowo tylko zaspokojony odrobiną zupy w kościele i kawałkiem chleba z wodą oraz koszmarne widoki obozu w Pruszkowie, były ponad psychiczną wytrzymałość 10-cio letniego dziecka. System nerwowy nie mógł już więcej przyjąć, najwyraźniej bronił się - nie wiem kiedy zasnąłem.
Pobyt w Pruszkowie nie trwał długo, na drugi lub trzeci dzień (nie pamiętam dokładnie) zaczęto nas "sortować". Mieliśmy na szczęście jeszcze trochę wody i resztki chleba, ale mimo to głód zaczynał znowu mocno doskwierać. Dzień opuszczenia obozu stał się wybawieniem, ponieważ żyliśmy nadzieją, a ta jak wiadomo umiera ostatnia. Kazano nam ustawić się w określonym szyku. Naprzeciwko stali SS-mani i decydowali kto na lewo, do obozów koncentracyjnych, a kto na prawo do zesłania na wsie na terenie Generalnej Guberni. Polska nie istniała wówczas na mapie Europy jako państwo.
Nadeszła nasza kolejność i wtedy stała się rzecz straszna. Zezowaty i gruby, jak dziś pamiętam SS-man, mamę skierował na lewo, a mnie na prawo. Mama zaczęła rozpaczliwie prosić stojącą obok kobietę w mundurze, która rozumiała polski, żeby nas nie rozdzielano. Ona popatrzyła na mnie i na mamę, coś powiedziała SS-manowi i ten skierował nas oboje na prawo. Mama bardzo przejęta tym zdarzeniem była bliska płaczu, ale chyba ze szczęścia.
Po pewnym czasie skierowano nas znowu na peron kolejowy i kazano wsiadać do odkrytych wagonów towarowych, ale tym razem głębokich. Po jakimś czasie pociąg ruszył. Nie wiedzieliśmy dokąd jedziemy; zaczął padać deszcz. Po godzinie jazdy byliśmy przemoczeni całkowicie. W naszym wagonie jechała młoda kobieta z niemowlęciem, które cały czas płakało, po kilku godzinach, dziecko przestało płakać, ale rozległ się spazmatyczny szloch matki - dziecko zmarło.
Po następnych godzinach, gdzieś w polu pociąg zatrzymał się, aby dać możliwość "podróżnym" załatwienia naturalnych potrzeb. Był obstawiony przez SS-manów z pistoletami maszynowymi gotowymi do strzału, niektórzy mieli psy. Kto oddaliłby się poza wyznaczoną granicę, mógł być zastrzelony. Matka zmarłego niemowlęcia też z nim wysiadła, wróciła po jakimś czasie do wagonu sama. Nie dowiedzieliśmy się co stało się z dzieckiem, cały czas cicho płakała i nie chciała z nikim rozmawiać.
Pociąg znowu ruszył, na szczęście deszcz jakby przestawał chwilami padać. Jechaliśmy już dzień i noc. Przed południem następnego dnia, przy prawie pogodnym niebie znaleźliśmy się nagle w ciemnościach i duszącym dymie. Podniósł się w wagonie krzyk przerażenia, większość jadących była przekonana, że wjechaliśmy w jakiś tunel, w którym teraz wytrują nas gazem. Ale pociąg jednak jechał. Byliśmy w tunelu koło Miechowa. Gdy nad nami ukazało się znowu niebo odetchnęliśmy z ulgą. Byliśmy niemal czarni od dymu i sadzy z parowozu. Pociąg zatrzymał się ostatecznie na stacji w Słomnikach i tam znowu rozległ się, nadawany przez głośniki już dobrze nam znany rozkaz: "alles ausgehen".
Pociąg był bardzo długi, więc nagle na peronie zrobił się potworny tłok i znowu rozległy się rozpaczliwe nawoływania zagubionych. Przed dworcem stało co najmniej kilkadziesiąt furmanek (organizacja niemiecka zawsze była wzorowa). Kazano po kolei wsiadać na te furmanki, ale tak się złożyło, że dla nas zbrakło miejsca i czekaliśmy na następne. Po chwili podszedł do nas sympatycznie wyglądający pan, który przez chwilę przyglądał się nam z daleka i powiedział, że może nas do siebie zabrać i że pojedziemy jakąś następną furmanką następnego dnia na wieś.
Oczywiście mama i nasi sąsiedzi (do dziś nie wiem jakim cudem mąż naszej sąsiadki przeszedł razem z rodziną przez selekcję w Pruszkowie - może symulował chorego) zgodzili się na tę propozycję. Po chwili znaleźliśmy się w przytulnym, ciepłym mieszkaniu, gdzie mogliśmy po raz pierwszy od dwóch miesięcy umyć się w ciepłej wodzie i zjeść gorący posiłek. Dom, w którym tak gościnnie nas przyjęto, znajdował się przy rynku w Słomnikach. Następnego dnia koło południa zajechała furmanka zaprzężona w dwa konie z woźnicą. Powiedziano nam, że pojedziemy do dwóch sąsiadujących ze sobą majątków: Kończyce i Książniczki. Jechaliśmy kilka kilometrów, wokół nareszcie cisza i przepiękne barwy jesieni.
Mirosław Tadeusz Śmiłowicz
opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz
Mirosław Tadeusz Śmiłowicz ur. 10.07.1934 w Warszawie |
Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.