Powstańcze relacje świadków
Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Janiny Gruszczyńskiej-Jasiak ps. "Janka"
|
Okupacja
Urodziłam się w Warszawie, 11 grudnia 1922 r. Moj ojciec Tadeusz Gruszczyński pochodził z Warszawy, a matka Natalia z Wiśniewskich z Podlasia. Oboje urodzili się w zaborze rosyjskim, chodzili do rosyjskich szkół, w obu rodzinach żywe były wspomnienia walk o niepodległość i patriotyzm.
Od najmłodszych lat słyszałam opowieści o Powstaniu 1863 r. - brat dziadka Wiśniewskiego pojmany w czasie walk z Rosjanami, został zesłany na Syberię - o pierwszej wojnie światowej i wojnie bolszewickiej 1920 r.
Widok broni był dla mnie czymś zwyczajnym, gdyż ojciec był wojskowym i myśliwym. Na ścianach wisiały dubeltówki, szable, w kącie pokoju stał sztucer, w szufladach biurka ojca - broń krótka.
Przez pewien czas, zanim przeprowadziliśmy się do naszej willi na Grochowie, mieszkaliśmy w Cytadeli Warszawskiej, gdzie ojciec przebudowywał cerkiew na kościół dla wojska.
Ojciec brał udział w 3-ch wojnach. Zmobilizowany do armii carskiej, jak młody inżynier, brał udział w pierwszej wojnie światowej, przeżył rewolucję rosyjską. Po powrocie do Polski wstąpił do armii polskiej i brał udział w obronie Warszawy. Następnie pracował w Szefostwie Budownictwa W.P. Emerytowany w latach trzydziestych, prowadził przedsiębiorstwo remontowo-budowlane.
Wiosną 1939r. został powołany do służby czynnej w Armii Łódź. Koła Kowla dostał się do niewoli sowieckiej. Załadowany da transportu do Kozielska, uciekł w czasie postoju i powrócił do Warszawy. W czasie okupacji zadenuncjowany, że nie poszedł do Oflagu, musiał opuścić stolicę.
Po czteroletniej nauce w domu, rozpoczęłam nauką w prywatnej szkole powszechnej, a potem w gimnazjum J. Kowalczykówny i J. Jawurkówny w Warszawie, przy ul. Wiejskiej. Była to szkoła pod wieloma względami wyjątkowa, tak ze wzglądu na osoby naszych dyrektorek zasłużonych nauczycielek w czasie niewoli, jak i nowatorskich metod nauczania i patriotycznego wychowania. Obie nasze "Paniusie", tak nazywałyśmy nasze przełożone, zostały zastrzelone w czasie Powstania Warszawskiego. W 1939r. zdałam tzw. małą maturę.
Już pierwszego dnia wojny na nasze osiedle spadły bomby i spaliła się pobliska willa. W czasie przedłużających się walk o Warszawę, wraz z mamą i ciotką zostałyśmy wypędzone w nocy z naszego domu i wywiezione do Mińska Mazowieckiego. Podobny los spotkał mieszkańców okolicznych domów. W ogrodach, na ulicach, Niemcy ustawili działa, karabiny maszynowe, kopali okopy. W naszym domu mieścił się niemiecki punkt dowodzenia i sanitariat. Po kapitulacji Warszawy zastałyśmy dom częściowo spalony (pierwsze piętro), a nasze mieszkanie na parterze zdemolowane i kompletnie okradzione. Trzeba było przenieść się do sutereny. Nastały ciężkie czasy.
W 1940 r. rodzice sprzedali spalony dom, wynajęli mieszkanie, które trzeba było zagospodarować, kupić najpotrzebniejsze sprzęty i rzeczy i to w czasie, kiedy brakowało wszystkiego: ubrań, butów, opału, żywności.
Chcąc ocalić część pieniędzy ze sprzedanego domu, rodzice kupili plac na Woli, ale on również przepadł, kiedy po wojnie zarządzeniem Bieruta, wszystkie nieruchomości w Warszawie przeszły na własność miasta.
Nauką kontynuowałam na tajnych kompletach mojej szkoły i w 1941 r. uzyskałam maturą. Pracę z języka polskiego pisałyśmy w rozszerzonym składzie (wszystkie komplety), w suterenie oficyny zaprzyjaźnionej szkoły Platerówny. Gmach frontowy szkoły zajmowali Niemcy, a wzdłuż oficyny patrolował uzbrojony żołnierz. W okienku, przy którym siedziałam, w jednakowych odstępach czasu pojawiały się jego buciory, co mnie kompletnie dekoncentrowało.
Pragnęłam dalej się uczyć, a także wstąpić do konspiracji. W październiku 1941 r. zostałam przyjęta do ZWZ i jednocześnie podjęłam nauką w Miejskiej Szkole Handlowej prof. Edwarda Lipińskiego, w której wykładali profesorowie SGH.
Po utworzeniu AK zostałam zaprzysiężona i przydzielana do Harcerskiego Batalionu "Wigry", gdzie przeszłam szkolenie sanitarne i wojskowe. Dowódcą batalionu był kpt. Eugeniusz Konopacki ps. "Trzaska", moim bezpośrednim dowódcą por. Roman Kaczorowski ps. "Prokop", a komendantką sanitariatu Izabela Niedźwiecka-Namysłowska ps. "Bela".
Wykłady w Miejskiej Szkole Handlowej odbywały się codziennie. Chodziłam na zajęcia popołudniowe, ranne godziny wypełniały mi rozliczne prace. Niezatrudnionym groziła wysyłka na roboty do Niemiec - (obowiązywał przymus pracy), musiałam więc zdobyć odpowiednie zaświadczenie. Na szczęście znajomy geodeta, który mnie zatrudnił, nie przeciążał mnie pracą. Wielkiego wysiłku natomiast wymagała uprawa ziemi na Gocławku, gdzie z naszą byłą gosposią sadziłyśmy ziemniaki, fasolę i różne jarzyny, stanowiące podstawę wyżywienia.
Idąc na pole mijałyśmy niewielki obóz jeńców rosyjskich. Kilka baraków otoczonych drutem kolczastym, wokół których krążył niemiecki wartownik. Przy drutach, od strony przebiegającej polnej drogi, stała zawsze grupa jeńców. Ich wychudzone twarze mówiły więcej niż słowa. Odczekawszy aż wartownik zniknie za zakrętem, rzucałam im marchew, ziemniaki lub kawałki chleba. Kiedyś kupiłam mleko u pobliskiego rolnika, ale nie doniosłam go do domu. Widząc ich oczy wpatrzone w butelkę, podałam ją przez druty. Pili po łyku, podając ją sobie z rąk do rąk. Można powiedzieć, że zostaliśmy znajomymi, bo jak nadchodziłam wołali "nasza barisznia idiot" i podarowali mi 2 wyrzeźbione z drewna ptaszki, które były nawet pokolorowane na czerwono i niebiesko.
Wiosną 1944 r. Niemcy postawili w pobliżu nowe baraki, gdzie przenieśli część jeńców. Porządnie ubrani, ćwiczyli na. pobliskiej łące, gdzie nie było kolczastych drutów. Biedacy, którzy nie poszli na służbę do wroga, pozostali w starym obozie.
Pośród moich codziennych zajęć ważną rolę odgrywała konspiracja, udział w szkoleniach, zlecenia por. "Prokopa". Na nie zawsze musiałam mieć czas. Dla siebie czas miałam dopiero po godzinie policyjnej. Szczególnie zimą, zawinięta w kołdry, z kocem na głowie, czytałam książki przy latarce elektrycznej i przenosiłam się w cudowny świat, gdzie nie było łapanek, obozów, różowych plakatów z nazwiskami zakładników, gdzie można było w każdym sklepiku kupić czekoladą, iść do kina, kawiarni - jednym słowem w wolny świat, w którym żyli wolni ludzie.
Okupacja w moich wspomnieniach, to nieustający ciąg chorób i zgonów w mojej rodzinie. W 1939 r. w czasie bombardowania Siedlec zginęła ciotka Eugenia. W końcu 1940 r. po długiej i ciężkiej chorobie zmarła moja kochana ciocia Maria, która mieszkała z nami od zawsze. W 1941 r. zmarł stryj Stanisław. Potem zaczęła chorować mama. Podejrzewano anemię, która po wojnie (badania, analizy), okazała się białaczką. W 1943 r. zachorował ojciec. Dostał udaru mózgu i półtora roku leżał sparaliżowany. W warunkach okupacyjnej egzystencji każda choroba była prawdziwą tragedią, gdyż możliwości leczenia były bardzo ograniczone. Dla Polaków nie było leków ani zabiegów.
W 1943 r. w Nowym Kurierze Warszawskim, na liście pomordowanych w Katyniu, znaleźliśmy nazwisko mego stryja - Kazimierza Gruszczyńskiego, kpt. Korpusu Ochrony Pogranicza, zamordowanego w kwietniu 1940 r. W tym samym miesiącu, a może i dniu, zginął drugi brat mego ojca, stryj Roman Gruszczyński, który pracował w warszawskiej policji. Przez długie lata uważany za zaginionego, "odnalazł się" w 1992 r. na liście pomordowanych więźniów Ostaszkowa. Jest pochowany w Miednoje.
Z młodszego pokolenia zginęli dwaj moi bracia cioteczni:
Jerzy Pilchowski - wywieziony w 1940 r. do obozu w ZSRR - poległ pod Lenino.
Zbigniew Szpilewicz - z podchorążówki wyruszył na front. Zaginął bez śladu na nieludzkiej ziemi.
Najmłodszy, mój brat stryjeczny, 15-letni Janek Gruszczyński, łącznik zgrupowania "Żubr" w dywizji "Żywiciel" poległ bestialsko zamordowany na Żoliborzu, w czasie Powstania Warszawskiego.
Nasza rodzina, która poniosła tak wielkie straty, nie była wyjątkiem. Nieszczęścia dotykały wszystkich, zarówno żyjących pod okupacją niemiecką, jak i sowiecką.
Mieszkanie na Grochowie wiązało się z wieloma utrudnieniami komunikacyjnymi. Tramwaje były w fatalnym stanie technicznym, kursowały coraz rzadziej. W godzinach szczytu i przed godziną policyjną były przeładowane do granic możliwości. Zdarzało się wiele wypadków. Inny rodzaj niebezpieczeństwa groził przy przejazdach przez mosty, które były miejscem stałych łapanek. Tu nie było gdzie uciekać.
W ostatnich dniach lipca 1944 r. przeniosłam się do koleżanki na ul. Wspólną, gdyż na Grochów trudna było dojechać.. Wycofujące się zdemoralizowane oddziały niemieckie i uciekający z całym dobytkiem (krowy, owce) Baltendeutsche tarasowali ul. Grochowską i komunikacja miejska nie działała.
Janina Gruszczyńska-Jasiak
opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz
Janina Gruszczyńska-Jasiak, ur. 11.12.1922 w Warszawie sanitariuszka AK ps. "Porzęcka", "Janka" drugi pluton kompanii szturmowej harcerski batalion AK "Wigry" |
Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.