Powstańcze relacje świadków
Wspomnienia sanitariuszki harcerskiego batalionu AK "Wigry" Janiny Gruszczyńskiej-Jasiak ps. "Janka"
|
Szpital Długa 7
Wracając, dostrzegamy zbliżających się z głębi Podwala Niemców, którzy idą od strony zamku. Biegniemy do naszych rannych, aby ich powiadomić, a ja wracam i staję za drzwiami prowadzącymi z piwnicy na podwórze. Przez szparą obserwuję, jak na podwórze wchodzi żołnierz z bronią gotową do strzału, przystaje na środku i coś wrzeszczy. Otwieram drzwi. Niemiec woła:
- "Czy są tu ludzie?"
a na moje potwierdzenie krzyczy:
- "Prędko! Niech wszyscy wychodzą."
Nie muszą tego tłumaczyć. Za moimi plecami zebrała się gromada ludzi. Teraz jedni pędzą na górą, aby jeszcze coś zabrać, pozostali do piwnic, gdzie mają już spakowane rzeczy. Wychodzą pospiesznie na podwórze, prowadząc za ręce dzieci, drepczących z trudem starców i dźwigając najróżniejsze toboły. To cały majątek, który zdołali ocalić.
Niemców jest już kilku na podwórzu. Obserwują wychodzących. Podchodzę do nich i pytam:
- "W piwnicy jest 5-cioro rannych osób, które nie mogą chodzić. Czy mogą zostać w piwnicy?"
- "Ależ nie! W ciągu 10-ciu minut dom musi być opuszczony. Kto zostanie - będzie rozstrzelany. Wszyscy muszą natychmiast wyjść."
Wybiegam na ulicę.
Przed naszym domem stoi kilku starszych wiekiem podoficerów. Zwracam się do nich, powtarzając pytanie. Wówczas jeden z nich mówi:
- "Ja wam dobrze radzę. Bierzcie swoich rannych i idźcie razem z ludnością."
- "Ale rannych jest 5-cioro, a my tylko trzy."
Niemiec bezradnie rozkłada ręce. On niewątpliwie wiedział, co nas czeka.
Biegnę do szpitalika po Basią, a potem obie spieszymy do Ministerstwa. Spotykamy Ojca Roztworowskiego i po krótkiej naradzie decydujemy, że przeniesiemy naszych chłopców do szpitala na Długą 7.
W szpitalu jest dużo wolnego miejsca. Częściowo parter i pierwsze piętro są puste, więc teraz kiedy nie grożą naloty, można tu umieścić rannych. Szybko uprząta się sale z gruzu i kurzu, gdyż z piwnic okolicznych domów ludność zaczyna znosić rannych. Obie z Basią przenosimy kolejno naszych kolegów: "Stasiuka", "Roberta" i "Klechę", oraz "Ikara", któremu towarzyszy "Wisia", a na końcu Kazię Świderską, za którą podąża p. Irena Faryaszewska. Chłopców lokujemy w 2-ej sali, na 1-szym piętrze, najdalej od drzwi wejściowych. Tylko dla Kazi zabrakło miejsca w naszym kącie, więc ustawiłyśmy jej nosze na środku sali.
Droga ewakuacji rannych "Wigierczyków" z Kilińskiego 1 oraz rannych żołnierzy z bat. "Gustaw" z Kilińskiego 3 do szpitala na Długą 7.
W krótkim czasie sala jest pełna rannych i zaczyna przybierać wygląd prawdziwej lecznicy. Na poczesnym miejscu pojawił się stolik z krzesłem, a pielęgniarki (ubrane w białe fartuchy kobiety, które mają w szpitalu kogoś bliskiego), przystępują do mycia rannych. Wprawdzie od czasu do czasu na salach pojawiają się niemieccy żołnierze, lub o wiele bardziej niebezpieczni Ukraińcy, ale poza pogłoską o rozstrzelaniu kogoś na podwórzu Ministerstwa - w szpitalu nie dzieje się nic złego.
Napotkani na podwórzu żołnierze obdarowują nas butelką wina i dużą paczką papierosów "für Kranken". Jacyś świetnie mówiący po polsku niemieccy ślązacy prowadzą nas na Kilińskiego 5, gdzie w opuszczonym punkcie sanitarnym znajdują się lekarstwa i materiały opatrunkowe.
- "Szkoda, aby się spaliło. Przydadzą się dla rannych."
"Wisia" pozostaje z naszymi rannymi, a ja z Basią postanawiamy wyruszyć "na łowy". Nie wiadomo, co nas czeka, jak długo pozostaniemy w szpitalu, więc trzeba zaopatrzyć się w żywność. W "wigierskim" magazynie znajdujemy opaski Czerwonego Krzyża i czyste, białe fartuchy, w które niezwłocznie się ubieramy, a także czekoladowe batoniki i pierniczki, które pakuję do znalezionej, małej walizeczki. Wracamy na górę do naszych rannych. Przez okno obserwujemy, jak Ojciec Roztworowski i nasz lekarz rozmawiają z niemieckimi oficerami.
Mija parę godzin od wkroczenia Niemców, a w szpitalu jest względnie spokojnie. Personel stara się sprawić wrażenie, że normalnie funkcjonuje. Może rzeczywiście pozwolą nam tu zostać, może ewakuują rannych, jak mówili niemieccy żołnierze.Ten względny spokój usypia naszą czujność.
Na podwórzu Ministerstwa spotykamy Ojca Roztworowskiego. Jest zdenerwowany, roztrzęsiony. Ojciec Tomasz zna doskonale sytuację ludności cywilnej na Starówce, gdzie w piwnicach prawie każdego domu leżą ciężko ranni. Teraz pozostawieni swemu losowi leżą w ciemnościach, nie mogąc się ruszyć z miejsca. Niemcy podpalają miotaczami płomieni opuszczone domy. Co ich dopadnie prędzej? płomienie, czy niemiecka kula?
Ojciec Roztworowski podchodzi do nas.
- "Dziewczynki, musicie iść na Kilińskiego 3. W piwnicach oficyny leżą ranni chłopcy od "Gustawa". Może wy coś zdziałacie. Ja sam nie mogę im pomóc."
Wyciągamy nosze z pod trupa kobiety leżącego na podwórzu i idziemy za Ojcem Tomaszem. Budynek frontowy Kilińskiego 3 jest zburzony bombą. Na podwórze przechodzi się przez bramą i podwórze Kilińskiego 1, które łączy się z podwórzem Kilińskiego 3. Zamyka je bardzo długa oficyna, która pali się od góry. Ogień obejmuje 2-gie i 3-cie piętro.
Idziemy do najdalej położonej klatki schodowej, przed którą stoi kilku Niemców. Ojciec Tomasz rozmawia chwilę z nimi, a potem my same idziemy długim korytarzem. Po lewej stronie, przez otwarte drzwi do mieszkań, widzimy żołnierzy niemieckich przetrząsających szuflady i szafy. Na końcu korytarza mieści się mała kuchenka, w której leżą ranni powstańcy: dwóch na łóżkach, trzeci na materacu, na podłodze. Jeden z nich jest cały w bandażach, z ręką na szynie. Ku naszemu zaskoczeniu w kuchence jest także trzech Niemców.
Szpitalik Kilińskiego 3. Zaznaczone okienko pomieszczenia, gdzie leżeli ranni z "Gustawa".
Jeden starszy, podoficer, o postawie boksera wagi ciężkiej oraz dwaj młodzi szeregowcy. Niemcy także są zdziwieni nagłym wtargnięciem dwóch dziewczyn z noszami.
- "Po co tu przyszłyście?"
- "Jak to po co? Przecież dom się pali, rannych trzeba wynieść. Mają się żywcem spalić?" odpowiadam moim nienajlepszym niemieckim.
Niemiec zdenerwowany naszą obecnością mówi twardo:
- "Nie grozi im spalenie, bo to bandyci, którzy zostaną zaraz rozstrzelani, a wy wynoście się, jeżeli nie chcecie tego widzieć."
Ale my nie mamy zamiaru wychodzić. Tłumaczę rozwlekle, że to cywile, że ja ich znam. Mieszkali w sąsiednim domu i zostali ranni w czasie bombardowania. Na dowód pokazują ślady wybuchu na ścianie, widoczne przez okno. Niemiec złości się:
- "Tak, u was wszyscy cywile, wszyscy z pod gruzów."
Podbiega do najbliżej leżącego, przystawia mu pistolet maszynowy do twarzy i wrzeszczy:
- "Z tego do nas strzelałeś, to wam zrzucali z samolotów."
Chłopcy milczą, leżą nieruchomo, pewnie nie znają niemieckiego. Ja nie rezygnuję, nadal usiłuję opanować wściekłość Niemca. Wszystko na próżno. Kiedy tylko chcemy zabrać któregoś rannego na nosze - Niemiec protestuje. Nie wiem, co mam jeszcze powiedzieć, wyczerpałam wszystkie argumenty. Głos zaczyna mi się załamywać. Zauważa to Basia i łzy mimo woli, spływają jej po policzkach. Niemiec odwraca się, w stronę Basi i pyta:
- "Warum weinen Sie?"
Teraz mnie z kolei ogarnia wściekłość. Ty podły Szkopie, ty morderco! Możesz nas wszystkich rozwalić, ale nie będziesz widział naszych łez, naszej rozpaczy. Mówię stanowczym głosem:
- "Ona wcale nie płacze, przecież dom się pali, dym gryzie w oczy."
Niemiec oniemiał. W kuchence wcale nie ma dymu. Patrzy na nas ze zdziwieniem, a potem wybucha gwałtownym śmiechem. Śmieją się także jego dwaj towarzysze. Naraz śmiech się urywa, chwila napięcia i mówi przyciszonym głosem:
- "Nie spotkałem jeszcze tak dzielnych dziewczyn! Zabierzcie swoich rannych."
Nareszcie ! Daję znak Basi. Przystawiamy nosze do łóżka najciężej rannego. Dwóm pozostałym obiecujemy, że zaraz po nich wrócimy.
Droga do szpitala z rannym na noszach jest ciężka i skomplikowana. Najpierw przez dwa podwórza, potem przejście na drugą stronę ulicy Kilińskiego, którą płynie zwarta masa ludzi, przejście po wewnętrznych schodach domu przy ul. Podwale i przez długie podwórze Ministerstwa, aż do bramy na Długiej 7. Tu, na zdobycznym materacu pozostawiamy rannego.
Musimy się spieszyć. Na podwórzu Kilińskiego 3 stale pojawiają się nowe grupy żołnierzy, którzy pytają o "bandytów", trzeba więc zabrać jak najszybciej pozostałych dwóch rannych, aby nie spotkało ich coś złego. Kiedy drugiego z nich układamy na noszach, trzeci, najlżej ranny, zrywa się z materaca, chwyta Basią za ramię i skacząc na jednej nodze, kuśtyka z nami do szpitala.
Po przeniesieniu rannych z kuchenki do szpitala na Długą 7, biegniemy na pierwsze piętro, aby zobaczyć naszych kolegów. Obie sale są już szczelnie wypełnione rannymi. Nasi chłopcy są spokojni, opanowani, jedynie najmłodszy "Tadzio" zdradza objawy zdenerwowania. Chwyta mnie za rękę i szepcze: - "Janeczko, nie odchodź. Jak będziesz przy mnie, to mnie się nic nie stanie."
Uspakajam "Tadzia" że wszystko będzie dobrze, że zaraz wrócimy. Chłopcy cieszą się naszą obecnością, namawiają do odpoczynku, ale my musimy spieszyć się na Kilińskiego 3, gdzie w ciemnych piwnicach leży jeszcze wielu rannych. To w większości młodzi chłopcy - harcerze, ofiary wybuchu czołgu w dniu 13-go sierpnia.
Na schodach do piwnicy spotykamy młodą dziewczyną w białym kitlu. To jedyna opiekunka leżących w piwnicach rannych. Informuje nas, że musi iść do domu, zobaczyć się z rodziną i natychmiast powróci. Oczywiście nie pojawiła się więcej.
Przed nami długi korytarz, od którego odchodzą drzwi do piwnic. W głębokich ciemnościach leży kilkunastu ciężko rannych. Nie odpowiadają na nasze nawoływania, dopiero widok dziewczyn w białych fartuchach z opaską Czerwonego Krzyża sprawia, że w jednej chwili wszyscy chcieliby dostać się do szpitala. Mamy jedynie zapałki, które świecą zbyt krótko, aby ostrożnie ułożyć rannego na noszach, to też często potrąciwszy zranione miejsce, słyszymy okrzyk bólu. Na szczęście pojawia się Niemiec z wielką, silną latarką i chętnie służy nam pomocą.
Korytarz jest długi, wąski i mniej więcej w połowie jego długości poziom się obniża, a szerokość zwiększa. Tu zapewne łączą się dwie oddzielne oficyny, więc dla ułatwienia przejścia wbudowano kręte schodki. Przeniesienie noszy z rannym po tych schodkach, to prawdziwa męka. Pierwsza, która wchodzi na górę, idzie maksymalnie pochylona, podczas gdy druga, która jest jeszcze na dnia korytarza, musi podnieść nosze ponad głowę, aby ranny nie zsunął się na nią. W czasie jednego z takich .przejść widzę, że Basia chwieje się i z trudem łapie równowagę. Okazało się, że pękły jej ramiączka od koszuli, spętały jej nogi i Basia omal nie spadła z rannym na dno korytarza. Musimy się spieszyć, pali się już pierwsze piętro.
Pierwszych kilku rannych wyniosłyśmy do bramy na Kilińskiego 1, ale następnych układamy na ziemi, przed wejściem do oficyny. Z góry lecą kłęby dymu, iskry, jakieś płonące kawałki drewna.
Chłopcy w koszulach, niektórzy do połowy nadzy, w bandażach, bladzi, wymizerowani, starają się odsunąć od płonącego budynku. Czołgają się, jak który może, aby jak najdalej od buchającego żaru. Wchodzimy do następnego wejścia piwnicznego. Ten korytarz jest krótki, dochodzi do zburzonego budynku frontowego. Na końcu jest obszerna piwnica, z wielką dziurą od bomby w stropie, co sprawia, że cały korytarz i piwnice są widne. W dwóch piwnicach leżą ranni chłopcy, w trzeciej sanitariuszka "Kozak", o której wspominał nam Ojciec Tomasz.
Piwnica jej jest urządzona jak pokoik, na łóżku kołdry i poduszki. Niestety, jej lokatorka jest w ciężkim stanie. Ma amputowaną nogą, jest zarażone tężcem, mimo to jest pogodna, uśmiecha się do nas i nawet próbuje nam pomóc, gdy przenosimy ją na nosze.
W ostatniej piwnicy siedzi na krześle starszy pan, ubrany w jasnobrązowy garnitur, na głowie kapelusz w tym samym kolorze. Tłumaczę mu, że dom się pali, Niemcy grożą rozstrzelaniem i proponuję, aby poszedł razem z nami. Mężczyzna stanowczo odmawia. Twierdzi, że ma zapalenie płuc i wyjście na powietrze zaszkodzi jego zdrowiu.
Niemiec z latarką znowu pojawia się w piwnicy. Uwalnia ze smyczy przywiązanego do stołu psa-boksera i usiłuje wywabić go na zewnątrz. Pies widocznie nie ufa Niemcom, bo ucieka i chowa się w gruzy.
Wreszcie wszyscy ranni są wyniesieni z oficyny. Teraz trzeba ich przenieść do bramy na Kilińskiego 1.Stąd transport do szpitala wydaje się nam najłatwiejszy, mimo że jesteśmy strasznie zmęczone. Spoglądamy z bramy na ulicę i ogarnia nas zdumienie. Środkiem jezdni sunie pochód: lekarz, pielęgniarki prowadzące rannych, ranni, którzy mogą się, poruszać o własnych siłach.
Wśród nich "Wisia" prowadząca "Ikara", który jedną ręką opiera się o "Wsią", a drugą o szczotkę do zamiatania. Podbiegamy do nich, pytamy co się stało, dokąd idą. "Wisia" jest półprzytomna, powtarza w kółko:
- "Ja nic nie wiem, ja nic nie rozumiem, biegnijcie ratować naszych."
Teraz ze szpitala dochodzą do nas jakieś krzyki, odgłosy strzałów. Przedzieramy się przez wychodzących na Podwale rannych i personel, aby dostać się na pierwsze piętro do "Wigierczyków". Strzały słychać teraz wyraźnie, to egzekucja !
Wreszcie dobiegamy do bramy Długa 7. Niestety, wejście na górę obstawili Niemcy. Nie pomagają prośby. Odpychają nas od schodów. Wśród nich kobieta w białym fartuchu broni nam przejścia, szeroko rozkładając ręce. Jesteśmy oburzone. Przecież to Polka ! Dopiero później zrozumiemy, że ocaliła nam życie.
W pobliżu nas, na podwórzu pełno żołnierzy. Wśród nich stoi oficer z wyniosłą miną. Mundur z czerwonymi naszywkami, lśniące buty, jest niezwykle elegancki, na tle otaczającej scenerii. Przez głową przelatują mi najróżniejsze myśli. Podejść do niego, poprosić, jak zareaguje? Przecież to pewnie on wydał rozkaz egzekucji ! Ale tam na górze leżą nasi koledzy. To może ostatnia szansa. Podchodzą więc i mówię uprzejmie:
- "W szpitalu na pierwszym piętrze leży mój brat, ranny od wybuchu bomby. Chciałam go zabrać, lecz żołnierze nie pozwalają mi wejść na górę. Bardzo proszą o zezwolenie."
Niemiec patrzy ponad moją głową i milczy. Czyżby nie zrozumiał? Może źle się wyraziłam? Więc po chwili powtarzam, dobierając innych słów. W jednej chwili twarz eleganckiego oficera zamienia się w twarz furiata. Wrzeszczy ze straszną złością, nienawiścią:
- "Wszyscy jesteście bandytami, kobiety i dzieci też pomagały, wszystkich was każę rozstrzelać."
Nie czekam na dalszy ciąg. Tu nic nie wskóramy.
Wracam do stojącej na uboczu Basi i razem wychodzimy na Kilińskiego. Po drugiej stronie ulicy dostrzegamy podoficera, który oświetlał nam piwnice, gdy wynosiłyśmy rannych. Podbiegamy do niego. Pospiesznie przedstawiam naszą sprawę. Musimy dostać się na pierwsze piętro szpitala, aby ratować naszych bliskich. Niemiec nie ma chęci interweniować. Może wątpi czy uda mu się coś załatwić, a może boi się narazić przełożonym. Ale my nie ustępujemy. Basia ciągnie go za rękaw munduru, ja obiecują złotą bransoletkę i popycham go w plecy.
Wreszcie decyduje się i idzie. Żołnierzom, którzy nas zatrzymują przy wejściu na teren szpitala wyjaśnia, że idziemy razem z nim. Prędkim krokiem przemierzamy podwórze. My zatrzymujemy się przed bramą Długa 7. Z niepokojem obserwujemy jak wchodzi do bramy, podchodzi do żołnierzy pilnujących wejścia na górą, jak z nimi rozmawia.
Stoimy z Basią na podwórzu szpitala przy ul. Długiej 7. Z rozpaczą wpatrujemy się w okna pierwszego piętra, za którymi znajdują się trzej nasi koledzy. Słychać pojedyncze strzały rewolwerowe. Podoficer Wehrmachtu, którego błagałyśmy o pomoc, idzie właśnie ku nam przez podwórze. Unikając naszego wzroku mówi cicho:
- "Niestety, tam nie ma po co iść. Jest już za późno..."
A więc nie żyją. Nogi uginają się pode mną. Siadam na najbliższym odłamie gruzu i zdaje mi się, że spadam w czarną przepaść.
Po chwili zawrót głowy mija. Dostrzegam obok siebie Basię, która stoi wciąż wpatrzona w okna sali na pierwszym piętrze. Na jej brudnej, osmolonej twarzy łzy wymywają dwie jasne bruzdy.
Spośród niemieckich żołnierzy wyłania się ojciec Tomasz Rostworowski. Podnosi drżące ręce, czyniąc znak krzyża, udziela absolucji umierającym. Podbiegamy do niego i z płaczem chwytajmy za ręce, szukając ratunku i pociechy.
Ojciec Tomasz jest blady jak płótno, drży cały, oczy ma także pełne łez.
- "To straszne, to potworne" - powtarza ciągle.
Nie ma sensu pozostawać tu dłużej. Bierzemy ojca Tomasza pod ręce i szlochając opuszczamy teren szpitala. Wychodzimy na ul. Podwale. Ojciec Tomasz, Basia i ja byliśmy zapewne ostatnimi Polakami, którzy żywi opuścili szpital przy ul. Długiej 7.
Widok ruin szpitala na Długiej 7 w 1945 r.
Janina Gruszczyńska-Jasiak
opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz
Janina Gruszczyńska-Jasiak, ur. 11.12.1922 w Warszawie sanitariuszka AK ps. "Porzęcka", "Janka" drugi pluton kompanii szturmowej harcerski batalion AK "Wigry" |
Copyright © 2015 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.