Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia harcerza Szarych Szeregów






Tadeusz Jarosz,
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej



Warszawa

         Dlaczego?
         Przenosiny do Warszawy wisiały już nad nami od blisko, a może nawet ponad roku i pewnie by nastąpiły wcześniej gdyby nie mama, która nie chciała nam komplikować sprawy przerywając naukę w ciągu roku szkolnego, która dobrze się czuła po dopiero co odbytej przeprowadzce do nowego lokum w willi na Czereśniowej, a poza tym tu miała pracę, którą lubiła no i była naprawdę bardzo związana ze Lwowem i miała awersję do Warszawy.
         Ojciec nasz, niedługo po przeprowadzce na Czereśniową i zakończeniu pewnego etapu budowy lotniska na Skniłowie wczesną wiosną 1937 roku dostał propozycję przeniesienia służbowego na Kierownika Biura Budowy projektowanego nowego lotniska cywilnego na Gocławiu w Warszawie. Był to duży awans i bardzo korzystne warunki. Lotnictwo cywilne, a więc i budowa lotnisk podlegały wówczas Ministerstwu Komunikacji, którego urzędnikiem był więc formalnie mój ojciec. Będąc Kierownikiem budowy lotniska na Skniłowie we Lwowie podlegał Dyrekcji Okręgowej Kolei we Lwowie, natomiast po przeniesieniu do Warszawy podlegałby już bezpośrednio Ministerstwu Komunikacji.
         Przeniesienie służbowe zapewniało mu nie tylko awans, ale i pokrycie kosztów całej przeprowadzki z rodziną. Pozostawał jednak problem znalezienia odpowiedniego mieszkania, pracy dla mamy no i w ogóle Jej awersji do Warszawy. Nie tylko ona zresztą bo wielu kresowiaków nie darzyło Warszawy i Warszawiaków sympatią i często słyszało się określenie "Warszawka" dla podkreślenia panującego tu karierowiczostwa i lekkoduchostwa.
         Dylemat więc istniał - ale wreszcie zapadła decyzja. Od lipca 1937 r. ojciec rozpoczyna pracę w Warszawie, a my pozostajemy przynajmniej na razie we Lwowie. Co tydzień w sobotę wieczorem Ojciec przyjeżdżał lub przylatywał do Lwowa, a w niedzielę wieczór lub nocą z niedzieli na poniedziałek jechał z powrotem do Warszawy. Ponieważ był pracownikiem Ministerstwa Komunikacji nie kosztowało go to nic, lub prawie nic (darmowe przejazdy), a więc mógł sobie na to pozwolić.
         Poszukiwania stosownego mieszkania w Warszawie trwały, chodziło nie tylko o jego wielkość ale również położenie i koszty wynajmu.
         Jeżeli chodzi o położenie to wybór padł na Saską Kępę, która była w tamtych czasach dość nowoczesną dzielnicą mieszkaniową i leżała blisko od terenów projektowanego lotniska (Gocław) oraz Biura Budowy, które mieściło się na ulicy Grochowskiej w jej części na Kamionku. W czasie kilku krótkich przyjazdów mamy do Warszawy rodzice oglądali różne mieszkania, ale jakoś mamie nic nie pasowało. Wreszcie wczesną wiosną 1938 roku, gdy oglądali razem mieszkanie na drugim, czy trzecim piętrze w domu przy ul. Obrońców 1, które było wówczas do wynajęcia, mama powiedziała do ojca "Nie, to nie, ale gdyby było wolne to mieszkanie na pierwszym piętrze (metrażowo takie same, ale niżej i z 2 razy większym tarasem) to bym się zgodziła". Tak więc na razie nic nie wyszło, ale w kilka miesięcy później ojciec zadzwonił do Lwowa do mamy z wiadomością. "Jadziu, mieszkanie na Obrońców 1 m 2, na pierwszym piętrze będzie do wynajęcia od wakacji. Byłem już i wstępnie omówiłem". Mama nie miała więc już wyjścia. Decyzja zapadła. W sierpniu 1938 przenosimy się do Warszawy.
         Na wiosnę 1938 r. znaleźliśmy się w Warszawie całą rodziną, jeszcze nie na stałe, ale na kilkudniowy pobyt z okazji chrzcin mojego znacznie, bo prawie 10 lat, młodszego brata ciotecznego Olgierda Kuncewicza, drugiego z kolei syna mojej ciotki Heleny z d. Jarosz, jak już wspomniałem mojej chrzestnej matki. Pierwszy raz widziałem wówczas Warszawę i choć wiele tutaj rzeczy wywarło na mnie wrażenie (chociażby Wisła, ZOO, wysoki na 16 pięter "Prudential") to jednak ogólnie nie byliśmy zachwyceni. W szczególności brak nam było lwowskich pagórków. Tu wszystko było tak płaskie.

         Przełomowe wakacje
         W okresie zmiany miejsca stałego pobytu, a więc w czasie wakacji 1938 nastąpiła również dodatkowa zmiana. Zamiast jak przez kilka kolejnych lat spędzać wakacje na Pomiarkach wyjechaliśmy co prawda nie na całe dwa miesiące, ale dwa lub trzy tygodnie do niewielkiego pensjonatu w miejscowości Rajcza-Mickulina w Beskidzie Żywieckim u stóp Pilska i niedaleko od źródeł Wisły czyli Baraniej Góry.
         Pamiętam z tamtych czasów wycieczki na Halę Lipowską czy Halę Boraczą , do zapory w Węgierskiej Górce na Sole, w których brałem udział jako najmłodszy uczestnik. Tereska mająca wówczas zaledwie 7 lat raczej nie uczestniczyła w pieszych wyprawach. Na Pomiarkach i w Truskawcu wszystko znaliśmy już jak własną kieszeń, tu natomiast wszystko było nowe.
         Jedyne czego nie było to kąpieliska na Pomiarkach, a w otwartym basenie na terenie obok pensjonatu woda była tak zimna, a właściwie lodowata, że o kąpieli nie było mowy. Pobyt był bardzo miły, choć dość krótki, a w drodze do Warszawy zahaczyliśmy jeszcze na kilka dni o Truskawiec. Mieszkaliśmy już w samym Zdroju, a nie na Pomiarkach. W czasie postoju pociągu na dworcu we Lwowie, wczesnym rankiem obudził nas wujek Bronek, którego Ojciec zawiadomił telefonicznie, że przejeżdżamy przez Lwów. Wpadł do przedziału wołając "kuce, kuce" (czyli malcy) bo bardzo nas lubił, a sam będąc bardzo wysoki tak nas właśnie nazywał.

         W nowej szkole
         Tak więc od jesieni 1938 znalazłem się w nowym wielkim mieście, w nowej szkole i w ogóle wszystko było nowe. Z okien i balkonu naszego mieszkania, ponieważ dom mieścił się na rogu ulicy Obrońców i Wału Miedzeszyńskiego mogliśmy oglądać Wisłę, przystanie na brzegu i barki towarowe. Na łące-plaży między wałem przeciwpowodziowym i właściwym brzegiem rzeki można było grać w piłkę w czym niejednokrotnie towarzyszył nam nasz pies - jamnik Dick. Świetnie się spisywał zwłaszcza na bramce, gdy piersią odbijał piłkę.
         Moja nowa szkoła, Prywatna Szkoła Powszechna p. Ireny Kurelli mieściła się niezbyt daleko od domu (ok. 10 minut piechotą) przy ulicy Estońskiej, w zwykłej willi. Klasy były małe, o prawdziwej sali gimnastycznej ani auli nie było mowy. Pod tym względem mając jeszcze dobrze w pamięci moją szkołę z ulicy Zielonej we Lwowie byłem bardzo rozczarowany. Koleżanki i koledzy nazywali mnie "Tajoj " , czasem się podśmiewali gdy inaczej niż oni nazywałem różne rzeczy, np. nie "gzyms" ale "karnisz" nie "buty" ale "meszty" nie gwarowo "gęba" ale "mazak" nie "urwis" ale "batiar" i tym podobne. Również mój akcent, choć takiego bardzo typowego wyraźnego lwowskiego zaciągania nigdy nie miałem, różnił się od akcentu moich kolegów czym zwracał uwagę.
         Jeszcze do jednej rzeczy musiałem się na nowo przyzwyczaić. Były to oceny w szkole, nie te wyrażane słownie czyli np. "bardzo dobry", "dobry" ale te określane cyframi. We Lwowie oceny te określane były w sposób według mojej ówczesnej opinii logiczny, taki jak np. miejsca na zawodach czyli najlepszy, a więc bardzo dobry był oznaczony cyfrą 1, dobry - cyfrą 2, dostateczny- cyfrą 3 i wreszcie niedostateczny - cyfrą 4.W tym przypadku ponieważ nauczyciel często mówił krótko "siadaj", a czwórka była podobna do "krzesełka" ocena ta czasami była tak właśnie żartobliwie określana.
         Tu w Warszawie natomiast wszystko było odwrócone do góry nogami. 1 - to była tzw. pała, 2 - niedostateczny, a za dobrą lub bardzo dobrą odpowiedź otrzymywało się 4 lub 5. Tylko ,,3" w obu tych skalach oznaczało to samo, czyli ocenę dostateczną. Tak więc, gdy na samym początku zapytywany oto jakie miałem stopnie mówiłem zgodnie zresztą z prawdą, że same "jedynki" lub przynajmniej "dwójki" budziło to konsternację. Na szczęście nie trwało to długo bo i ja szybko przyzwyczaiłem się do tej zmiany, a i koledzy przestali mnie o to pytać.
         W okresie pierwszego roku pobytu w Warszawie, może i częściowo ze względu na zmianę klimatu dużo chorowałem, a w związku z tym często opuszczałem zajęcia w szkole. Wobec tego o ile sobie mogę przypomnieć moje oceny, a więc i świadectwo szkolne, czyli "cenzurka" jak to inaczej nazywano, było już bardziej urozmaicone, nie takie nudne gdy stopnie są jednakowe (b.db) od góry do dołu.
         Przez te choroby i przez fakt, że przy szkole nie było gromady zuchów przerwała się moja działalność harcerska.

         Ostatnie wakacje w wolnej Polsce
         Tak minął nam pierwszy rok szkolny w Warszawie. Po pomyślnym jego zakończeniu i otrzymaniu promocji do następnych klas przez całą naszą trójkę lipiec jeszcze spędziliśmy w Warszawie, w dużej części nad Wisłą, w której w tamtych latach można się jeszcze było kąpać.
         Mama w tym czasie była z uczniami klasy 4 gimnazjum im. Staszica, gdzie uczyła geografii na wycieczce krajoznawczej na Podolu, a więc w naszych dawnych stronach. Nie muszę podkreślać jak bardzo była z tego zadowolona.
         Na drugą połowę wakacji, tzn. koniec lipca i prawie cały sierpień wybraliśmy się z mamą znów w nowe miejsce i w zupełnie nowym kierunku bo na północ, nad morze. Ojciec miał do nas dojechać na drugie dwa tygodnie. My, dzieci mieliśmy wówczas po raz pierwszy zobaczyć prawdziwe morze. Pojechaliśmy do Chałup na półwyspie Hel.




Rodzice, przyjaciółka Mamy - Tereska i ja; Chałupy, sierpień 1939 r.


         To była wielka frajda. Wąski pasek lądu, (szerokość w Chałupach 105 m) otoczony z obu stron wodą, z jednej strony stosunkowo spokojną zatoką, z drugiej strony na ogół wzburzonym pokrytym falami szumiącym morzem.
         Na środku tego paska ziemi piaszczyste wydmy porośnięte dość rachitycznym laskiem sosnowym i z jednej strony ciągnąca się wzdłuż całego brzegu wspaniała szeroka piaszczysta plaża, z drugiej zaś tor kolejowy, za nim szeregowo usytuowane przy drodze domki rybackie i znów tym razem wąska plaża. Tyle piachu, czystego, złotego. Tu poznaliśmy zwyczaj budowy "grajdołów", prześcigaliśmy się z innymi letnikami czyj będzie większy no i poznawaliśmy siłę morza, gdy po sztormie, często nocnym cała plaża była mokra, a grajdoły były całkowicie rozmyte. Podziwialiśmy łodzie, sieci i kutry rybackie. Oglądaliśmy też prawdziwe, polskie okręty wojenne i żołnierzy budujących w rejonie Helu umocnienia.
         W czasie jednej z wycieczek dotarliśmy nad jezioro Żarnowieckie, położone wówczas przy granicy polsko-niemieckiej i do samej granicy. Pamiętam wówczas ten szlaban, budkę wartownika, zasieki z drutu kolczastego i widok analogicznego posterunku niemieckiego po drugiej stronie rzeczki Piaśnicy. Wszystko tak pozornie przynajmniej spokojne.
         My malcy, tzn. moja siostra i ja, a także trochę starszy brat nie zdawaliśmy sobie jeszcze wtedy sprawy, że za kilka tygodni między innymi tą drogą łamiąc szlabany graniczne ruszą na Polskę oddziały niemieckie. To wszystko było jeszcze niewyobrażalne dla nas, ale rodzice znali przecież i rozumieli lepiej sytuację. Plakaty "Silni, zwarci, gotowi" i inne podobne wisiały w wielu miejscach. Po nieco spóźnionym przyjeździe ojca i kilkudniowym jego pobycie razem z nami wszystkimi w Chałupach zapadła decyzja o nieznacznym skróceniu pobytu i powrocie do Warszawy już 24 czy 25 sierpnia, zamiast 30-go sierpnia - jak pierwotnie planowano, a więc niecały tydzień przed wybuchem wojny, o czym jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy.
         Wracaliśmy nocą pociągiem pośpiesznym Hel-Warszawa, mając dla siebie jak zwykle cały przedział pierwszej klasy (podnoszone oparcia co dawało praktycznie cztery łóżka). Pociąg jechał przez tereny Wolnego Miasta Gdańska i potem kawałek przez niemieckie tereny Prus Wschodnich. Od Gdyni aż do Tczewa i potem aż do Działdowa, to znaczy poza granicami Polski nie zatrzymywał się. Taka była umowa pomiędzy Polską i Niemcami. Przez Prusy Wschodnie jechaliśmy już w nocy, a więc spaliśmy, ale przejazd przez Gdańsk, mowę niemiecką na mijanych na ogół powoli stacjach i flagi hitlerowskie ze swastyką jeszcze pamiętam.
         Powrót do domu, wczesnym rankiem witaliśmy z zadowoleniem. Najbardziej cieszył się nasz pies, jamnik, który podobno przez całe blisko cztery tygodnie nie chciał jeść, był osowiały i całymi dniami wysiadywał na parapecie okna i z wysokości pierwszego piętra wyglądał na ulicę patrząc czy czasem nie idziemy. Gdy się już wreszcie zjawiliśmy w domu obskakiwał nas, obszczekiwał radośnie i każdego usiłował polizać po twarzy. My również bardzo się cieszyliśmy i na zmianę go głaskaliśmy. Oczywiście wróciły wspólne zabawy nad Wisłą.
         Do nowego roku szkolnego pozostało już tylko pięć dni, a więc trzeba było to i owo przygotować, a jednocześnie z zainteresowaniem oglądaliśmy latające na niebie samoloty, stanowiska obrony przeciwlotniczej budowane obok znajdującego się przecież w pobliżu mostu Poniatowskiego (700m od naszego domu) czy też wreszcie rozwieszone kilka dni po naszym powrocie plakaty obwieszczające mobilizację. Wojna wisiała w powietrzu, czasem na próbę wyły syreny, rozpoczęło się kopanie rowów przeciwlotniczych i okopów.
         Pamiętam też zaklejanie na krzyż i na ukos paskami papieru szyb w oknach, ażeby je zabezpieczyć przed stłuczeniem i wypadnięciem w czasie podmuchu. Zaczęło się też zbieranie przez mamę zapasów żywności, jak mówiła - na wszelki wypadek.
         Obserwowało się również przemarsze wojska, ale nam ojciec wciąż mówił, że to wszystko są ćwiczenia. Sam chociaż był oficerem rezerwy artylerii konnej i odznaczonym Krzyżem Walecznych w czasie pierwszej wojny światowej a ściślej mówiąc w 1920 roku, nie został zmobilizowany.
         Miał wówczas już prawie 43 lata a poza tym dość słaby wzrok, nosił stale dość grube szkła tzw. "cwikiery", czyli rodzaj okularów bez oprawy i zauszników, opierających się i przytrzymywanych wyłącznie na nosie. Tym niemniej sporo czasu spędzał w swoim Biurze Budowy Lotniska w związku z przygotowaniem do wojny.



Tadeusz Jarosz

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Tadeusz Jarosz
ur. 24.06.1929 we Lwowie
harcerz Szarych Szeregów
ps. "Topacz"
łącznik-drużynowy drużyny listonoszy
Harcerskiej Poczty Polowej





Copyright © 2016 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.