Powstańcze relacje świadków
Zapraszam do lektury relacji Barbary Rumianek z d. Chrzanowskiej.
Rodowita warszawianka, całe życie mieszka w prawobrzeżnej Warszawie na Bródnie. W czasie II wojny światowej była kilkuletnią dziewczynką. Jej wspomnienia dają ciekawy obraz zniewolonego miasta widzianego oczami małego dziecka.
Maciej Janaszek-Seydlitz
|
Moje wojenne dzieciństwo
Moja rodzina od pokoleń mieszkała na warszawskim Bródnie. W okresie przedwojennym była to peryferyjna dzielnica prawobrzeżnej Warszawy, kilkaset metrów od mojego domu przebiegała granica miasta.
Bródno było znane z dwóch powodów: olbrzymiego węzła kolejowego i dwóch wielkich cmentarzy - katolickiego i żydowskiego. Była to raczej biedna dzielnica, zamieszkała głównie przez rodziny kolejarzy i tramwajarzy. Była usytuowana w pobliżu fortów wojskowych, co do końca XIX w. skutkowało zakazem budowy murowanych domów. Większość zabudowy składała się więc z niewielkich drewnianych domków, przypominających swym charakterem tzw. "świdermajery" z linii otwockiej (nazwa wymyślona przez Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego dla drewnianych, bogato zdobionych, domów letniskowych z obszernymi werandami). Pierwsze tego typu domy zbudował po obu stronach Świdra, w latach 80-tych XIX w., artysta malarz Elwiro Michał Andriolli.
Od zachodu za ul. Odrowąża i Białołecką był skomplikowany system torów kolejowych, parowozownia i warsztaty kolejowe. Pracowało tam wielu mieszkańców Bródna. Od wschodu, za granicą miasta rozciągały się ziemie dużego gospodarstwa rolnego tzw. Agrilu.
Mój ojciec Marian Chrzanowski ożenił się z mamą, Janiną Chrzanowską z d. Sitek 20 maja 1934 r.
nasze zdjęcie rodzinne 1936 r.;
od lewej żona brata mamy Helena, jej mąż Henryk Sitek, mój ojciec Marian Chrzanowski, moja matka Janina, ja, moja babcia Maria, mój dziadek Jan Sitek
Urodziłam się 8 września 1935 r., nadano mi imiona Barbara Maria. 25 września 1938 r. urodziła się moja młodsza siostra, Elżbieta Wanda. Niestety, 10 lipca 1940 r. moja siostra zmarłą na zapalenie opon mózgowych.
siostry: od lewej: Barbara i Elżbieta Chrzanowskie; 1939 r.
Mieszkałam w murowanym, piętrowym domu przy ul. Sądowelskiej 10 róg Siedzibnej 51. Budowę domu rozpoczął w 1936 r. mój dziadek. Całkowite wykończenie domu przerwała wojna, budowę ostatecznie ukończono w 1946 r.
Na parterze mieszkali dziadkowie z synem, bratem mojej mamy. Na I piętrze, w pokoju z kuchnią, olbrzymim tarasem i łazienką mieszkała moja rodzina. Niestety, aktualnie dom już nie istnieje. Na jego miejscu wybudowano wieżowiec pod adresem Rembielińska 3/5.
Po zmianach granic miasta i nowym projekcie architektonicznym okolicy, z mapy miasta zniknęły dwie ulice: nasza Sądowelska i położona na wschód od niej graniczna wówczas Wąsowska. Ulice położone na zachód od nas zachowały się, przynajmniej z nazwy.
Nasz dom stał dosłownie na peryferiach Warszawy. Jeden plac od nas było już Stare Bródno. My mieszkaliśmy na Nowym Bródnie. Tu gdzie teraz jest zakręt z Matki Teresy w Rembielińską, stał nasz dom.
fragmenty map Bródna; po lewej mapa z 1939 r., po prawej mapa współczesna;
na starej mapie zaznaczono miejsce, gdzie stał nasz dom
W 1939 r. zabudowa koło nas nie była zbyt gęsta. Na Wąsowskiej stał w zasadzie jeden dom, na Sądowelskiej było ich kilka. W odróżnieniu od większości domów na Bródnie, w naszym rejonie były to w zasadzie domy murowane. * * * *
Poprzeczna do naszej i większa ul. Julianowska była utwardzona aż do ul. Wąsowskiej, równoległa do niej Siedzibna była utwardzona kawałek za ul. Bolesławiecką. Na pozostałych ulicach w naszej okolicy były piachy utrudniające dojazd samochodom. Na Sądowelskiej za Siedzibną, w kierunku muru cmentarnego, zabudowa była w zasadzie drewniana.
Na południe od naszej ulicy ciągnął się mur cmentarny. Przed nim wznosiły się piaskowe górki, szerokie na około 150 metrów, wysokie pod 2-3 piętro i porośnięte ostrą, szeroką trawą. Były to pozostałości starorzecza Wisły i stanowiły miejsce dla dziecięcych zabaw. Zimą to była cudowna rzecz, bo jak sankami zjechało się z jednej góry, to się z rozpędu wjeżdżało na drugą górkę. Zabawa była bardzo dobra. Często bawiliśmy się tam też w wojnę albo podchody. Do zabawy w wojnę koledzy wystrugali nam z kawałków drewna pistolety. Strzelało się z nich na gumkę, tak jak z procy. Pierwsze lata dzieciństwa były więc wspaniałe.
Z górek można się było łatwo dostać na stosunkowo szeroki cmentarny mur, który był doskonałym miejscem do zabawy w berka. Co pewien czas były na nim ułożone podwójne płyty, które umożliwiały wyminięcie się. Z muru można było się również łatwo dostać na cmentarz. Po drugiej stronie muru pracownicy obsługi cmentarnej, mieszkający na ul. Bolesławieckiej, zrobili z płyt rodzaj schodków umożliwiających wejście i zejście z muru na teren cmentarza.
Wszystko zmieniło się 1 września 1939 r. Miałam wtedy 4 lata. To wręcz niesamowite, jak pewne wydarzenia z okresu wojny i okupacji wryły się w pamięć dziecka. Pamiętam je z wszystkimi szczegółami do dzisiejszego dnia, mimo że upłynęło już kilkadziesiąt lat.
Mama zareagowała odruchowo, pchnęła mnie do tyłu i sama przewróciła się do tyłu w drzwiach. Całe szczęście, że praktycznie stałyśmy przy wejściu do domu. To nas ocaliło. Na ścianie domu, którego teraz już nie ma, pojawiła się złowieszcza smuga. To był ślad po serii pocisków.
W piwnicy było chyba ze dwadzieścia kilka osób ze swoim dobytkiem. Zrobiło się bardzo ciasno. Niemniej na tym piasku były rozłożone sienniki z pościelą i tam spędzało się noce i momenty bombardowań.
Moja babcia była bardzo religijna, nie rozstawała się z różańcem. Chodziła, modliła się, a wieczorem obowiązkowo, przed pójściem do piwnicy, było odmówienie różańca. Żeby było bezpieczniej, różaniec odmawiany był w przedpokoju, który był z czterech stron obudowany. Z jednej strony była kuchnia, po dwóch stronach pokoje i klatka schodowa. Wszystkim się wtedy wydawało, że jest to najbezpieczniejsze miejsce w całym domu.
Tego dnia, w trakcie wieczornej modlitwy ja byłam strasznie niespokojna. Byłam zresztą w ogóle dzieckiem bardzo ruchliwym, według współczesnej definicji z ADHD. Strasznie się kręciłam. Mama nie mogła wytrzymać, chciała mi dać klapsa, ale nie mogła mnie złapać. Oprócz mnie było tam jeszcze więcej dzieci, chyba razem piątka. Ja powtarzałam, żeby koniecznie iść na dół. Babcia zobaczyła, że to nie przelewki, że jej bardzo przeszkadzam. Zeszliśmy więc na dół do piwnicy.
Jeszcze się dobrze nie rozłożyliśmy na siennikach, gdy poczuliśmy dwa potężne wstrząsy. Jeden po drugim, w bardzo niewielkich odstępach. W tym czasie, kiedy my byliśmy w piwnicy, mój tata z dwoma sąsiadami był na dachu, pełniąc ochronę przeciwlotniczą. Byli wyposażeni w kubełek wody i drugi kubełek z piaskiem oraz bosak, by jeśli spadnie bomba zapalająca, jak najszybciej ją unieszkodliwić.
Tata usłyszał dwa wybuchy, strasznie się zdenerwował i zbiegł z góry. Dobiegł do parteru, spojrzał, nie ma drzwi. Po ciemku widział tylko jamę. Potem zobaczył, że nie ma żadnych ciał. Trochę się uspokoił, bowiem pierwotnie obawiał się, że będzie masakra, że wszyscy zginęli. Zszedł do piwnicy. My siedzieliśmy przy małych tzw. niewidymkach. Były to domowej roboty lampki podobne do lampek nagrobkowych, maleńkie znicze.
Tata rozejrzał się po zejściu na dół i zaczął się histerycznie śmiać. Tak histerycznie, że wszyscy zdębieli, nie wiedząc, co się stało. A tata powiedział: "Weźcie chociaż jedno lusterko i zobaczcie, jak wyglądacie". Co się okazało: w piwnicach zawsze były zainstalowane lufty na sadze. Gdy nastąpił wybuch, te wszystkie lufty się otworzyły i sadze poszły na nas. Wyglądaliśmy jak Murzyni.
Potem ustaliliśmy, co się wydarzyło. Do najmniejszego pokoju od strony południowej, od cmentarza, wpadł jeden pocisk. Rozbił on piec kaflowy, który ogrzewał przedpokój i pokój. Od strony wschodniej, gdzie znajdował się tzw. Agril, po wojnie PGR, wpadł drugi pocisk. Ten, który wpadł od strony południowej, rozbił piec i drzwi wejściowe na klatkę, dobrze, że nie przebił ściany klatki schodowej. Natomiast ten od wschodniej strony uderzył w ścianę w przedpokoju. Była tam jeszcze mała toaleta, pocisk przeleciał przez ścianę toalety i w następnej ścianie od strony pokoju zatrzymał się nie wybuchając. Było to w pewnym sensie szczęśliwe zakończenie, bo gdyby wybuchł jeszcze ten drugi, byłoby jeszcze większe zniszczenie. U góry w miejscu łączenia się ścian było tylko po jednej cegle. Cała ściana mogłaby się zawalić.
W czasie okupacji budynki szkolne zajął Wehrmacht, zajęcia szkolne odbywały się w różnych prywatnych lokalach, rozrzuconych po całej dzielnicy. Gdy wypadała jakaś większa uroczystość (mimo że była okupacja, niektóre święta były kultywowane), spotykaliśmy się w większej sali w budynku przy ul. Kiejstuta, gdzie obecnie znajduje się kino"Świt". Często występy uświetniała młoda tancerka ze skrzywionym kręgosłupem, Magdalena Bagińska, która przepięknie tańczyła. Po latach spotkałam się z nią w pracy.
świadectwo ukończenia 2 klasy szkoły podstawowej przez Barbarę Chrzanowską
Na Kiejstuta były w zasadzie wyłącznie budynki drewniane. Między dwoma z nich, w pobliżu szkoły była niewielka przestrzeń, w której przez wiosnę, lato i wczesną jesień ukrywali się Żydzi. Gdzie spędzili zimę, tego nie wiem. Między nimi była dziewczynka o imieniu Róża, która chodziła razem z nami do szkoły. Ona była mało podobna do Żydówki. Nigdy nie chciała się przyznać, gdzie mieszka i skąd jest. Moja wychowawczyni prawdopodobnie wiedziała, kim jest Róża. *
Wychowawczynią a zarazem kierowniczką szkoły była pani Petronela Białas, pochodząca z patriotycznej rodziny z Krakowa. Prawdopodobnie wspomagała ona ukrywających się Żydów. Ukrywający się znajdowali się niedaleko od stacjonujących w budynkach na Białołęckiej 36 Niemców.
Do szkoły chodziłam sama aż na drugi koniec Bródna. Mimo, że miałam tylko 7 lat, nikt mnie nie odprowadzał. Tata pracował, mama zajmowała się domem i chorymi dziadkami. Musiałam sama chodzić. Bardzo często przechodziłam przy budynkach szkoły na Białołęckiej i widziałam kwaterujących tam Niemców. Często zaczepiali młode dziewczyny. Ja byłam jeszcze na tyle małym dzieckiem, że na mnie nie zwracali uwagi.
Obok nas, w sąsiednim domu, mieszkała przez całą okupację Żydówka z córką. Mimo, że nie wyglądała absolutnie na Żydówkę musiała się ukrywać. Wszyscy sąsiedzi o tym wiedzieli, ale nikt nic nie powiedział. Córka wyglądała na żydowskie dziecko, ale została ochrzczona. Rodzina, która ją adoptowała podała jej swoje dane personalne.
Był to człowiek, który się w ogóle nie bał Niemców. On potrafił powiedzieć, będąc na ambonie, do tych którzy stali w kruchcie: "Podejdźcie tu bliżej, ja się was nie boję. Pokażcie się ludziom, kim wy jesteście".
ksiądz Józef Woźniak, po lewej Barbara Chrzanowska
Ksiądz miał paszport watykański. W czasie okupacji bardzo często wyjeżdżał do Watykanu, a prawdopodobnie i po drodze załatwiał sprawy podziemne. * * * * * * * *
W czasie okupacji ks. Józef Woźniak brał czynny udział w działaniach Armii Krajowej. Był kapelanem Armii Krajowej i Szarych Szeregów. Przekazywał pieniądze na zakup broni, organizował fikcyjne pogrzeby, podczas których przewożono w trumnach broń i amunicję na Cmentarz Bródnowski dla żołnierzy armii podziemnej.
Był również poetą. Jako nagrodę za poezję dostał watykański kapelusz ze strusich piór. Zachowało się kilka jego utworów, ale trudno je wyciągnąć, są na Miodowej w archiwum.
Pamiętam fragment jednej z ułożonych przez niego kolęd, która była bardzo lubiana i śpiewana.
Do Betlejem choć rzecz trudna
poszły wszystkie dzieci z Bródna
i uklękły przed stajenką
przed Jezuskiem i Panienką
Dźwiga Bartek węgla worek,
co go ściągnął w zeszły wtorek,
idzie Basia choć nierada,
z buraczaną marmoladą
itd.
Druga pieśń, która była długo śpiewana to:
W udrękach mych płyną łzy.
Wciąż jęki w niebo biją,
O Pani spójrz wejrzeniem swym
Na tę drużynę swoją."
itd.
Ksiądz Woźniak zapisał się chlubnie w konspiracji. U niego w pokoju na plebanii przetrzymywana była broń, bardzo często zbierali się konspiratorzy. Nie było to do rozpowszechniania ale wszyscy zdawali sobie z tego sprawę.
Drewniany kościół Matki Boskiej Różańcowej został uszkodzony w 1939 r. i całkowicie spalony w 1944 r. Obecny, murowany kościół został zbudowany w latach 1957-1964.
Poza zatrudnionymi polskimi robotnikami Niemcy korzystali z pracy więźniów i Żydów z getta. Przywoziły ich do warsztatów kolejowych specjalne żółto-zielone tramwaje. Ich przystanek był róg Palestyńskiej i Julianowskiej, tuż przy warsztatach.
Tramwaje były jeszcze dodatkowo zabezpieczane, żeby nic nie wyrzucać z wagonu, na stopniach stali żandarmi. Kiedy przyjechałam do domu, płakałam potem podobno przez dwa dni. Nie mogłam się uspokoić. Tata powiedział: "Więcej cię w okolice getta nie zabiorę".
Mama poszła ze mną rano na przystanek przy Palestyńskiej, gdzie przychodziły specjalne żółto-zielone tramwaje, które dowoziły pracowników z getta i innych miejsc. Podeszła o umówionej godzinie do motorniczego normalnego tramwaju, był to chyba tramwaj numer 21. Przekazała mnie i mój koszyczek. A mnie powiedziała: "Pamiętaj, jeżeli cokolwiek będzie się działo, to mów do tego pana Tatusiu". Tramwaj ruszył.
Dojechaliśmy do pl. Teatralnego. I tu się zaczęło. Wszystkich pasażerów Niemcy wyrzucili z tramwaju. Został motorniczy i ja. Na stanowisku motorniczego był specjalny trójnóg do siedzenia, aby pracownik nie męczył się staniem. Motorniczy usiadł na trójnogu, wziął mnie na kolana. Dołożył jeszcze mój koszyk i swoje śniadanie. Siedzimy.
Trwało to kilka godzin. Niemcy przejrzeli wszystko w tramwaju. Podnosili do góry drewniane siedzenia. Zaglądali wszędzie. Ale nie podeszli do nas. Prawdopodobnie mieliśmy jakąś obstawę w tramwaju. Tak mi się wydaje z perspektywy czasu.
Tata dostał telefon, jaka jest sytuacja na pl. Teatralnym, że wszyscy stoją pod murem. Gdy dojechaliśmy wreszcie na Młynarską, tata, ciemny blondyn, który miał wtedy 37 lat, obie skronie miał siwe. Osiwiał, czekając na mnie. Już mnie widział rozstrzelaną, zabraną. Od tamtej pory więcej mnie tam nie posyłali.
Często zdarzało się, że starsi wykorzystywali nas, dzieci do przekazywania informacji lub materiałów na cmentarz. Niemcy często stawiali wartę na jednej z tych piaskowych górek, aby obserwować, co się dzieje w okolicy. Na biegające dzieci nie zwracali uwagi.
Ja kilkakrotnie byłam wysyłana przez swojego tatę na cmentarz. Pamiętam jedną aleję, była to aleja 64 B. Dostałam małe zawiniątko, które miałam zostawić na grobie, który ma płytę betonową. I jak zostawię, miałem uciekać, ale nie tą samą drogą, którą przyszłam, ale mam kręcić, żeby broń Boże nikt mnie nie zauważył. Mimo wszystko kolaborantów nie brakowało. Ponieważ poszłyśmy we dwie z moją przyjaciółką, byłyśmy mimo wszystko ciekawe. Zanim dostałyśmy się do następnej poprzecznej alei między grobami, spojrzałyśmy do tyłu. Tego, co zostawiłam na płycie już nie było. Prawdopodobnie płyta była przesuwana i ktoś siedział tam w środku.
Takich zdarzeń było kilka.
po prawej moja ciotka, Janina Chrzanowska, 1937 r.
Ciotce udało się jakoś wymknąć z kotła. Gestapo doszukało się jednak, że na Bródnie mieszka jej brat. Przyszli do naszego domu. Na szczęście, jak wspominałam wcześniej, u nas nie było jeszcze porządnych ulic. Brukowana była tylko ulica Julianowska i częściowo Siedzibna. A dalej była tylko droga żużlowa i piach. Samochód nie mógł dojechać, szło się po piachu. Żeby wejść na podwórko, trzeba było dojść od Siedzibnej, później zawrócić, by dojść do budynku. Ponieważ nie było u nas telefonu, tata nie mógł być ostrzeżony wcześniej. * * * * * * * * * * * * * *
Kiedy zobaczył w oddali osobników w płaszczach i kapeluszach z piórkiem, zorientował się, o co chodzi. Równocześnie wiedział, że tak szybko nie wejdą do domu. Na dole drzwi są zamknięte, na górze też. Zanim ktoś z domowników otworzy po usłyszeniu łomotania do drzwi, ma trochę czasu. Zeskoczył z tarasu z I piętra. W naszym domu I piętro było tak wysokie, jak w innych domach II. Tata zeskoczył na piach i uciekł na cmentarz.
A Niemcy w naszym domu zrobili kocioł. Trzymali ten kocioł chyba ze dwa dni. Gdy przyszli na górę, nie mogli się od mamy nic dowiedzieć. Zbili mamę potwornie, leżała zakrwawiona, posiniaczona w kuchni. Mnie zabrali do pokoju i próbowali przekupić cukierkami, czekoladą, różnymi opowieściami, abym coś powiedziała.
Było ich czterech. Dwóch z nich mówiło doskonale po polsku. Siedzieli, grali w karty, w brydża, lub inną grę. Było lato, chyba czerwiec. Było bardzo gorąco. Niemcy otworzyli okna i drzwi na taras wychodzący na cmentarz. Mnie nie pozwolili się ruszyć z pokoju. Gdy chciałam iść spać, kazali mi się położyć na kanapie. Nie wolno mi było wyjść z pokoju. Bali się, że mogę uciec i kogoś ostrzec.
Zaczął się wieczór. Normalnie wszystkich obowiązywało zaciemnienie. Na oknach trzeba było mieć opuszczone rolety z czarnego kartonu. Niemcy zlekceważyli zakaz. Otworzyli okna na oścież i zapalili cały żyrandol. Siedzieli, grali w karty, gadali ze sobą. W tym czasie z cmentarza do światła zaczęły przylatywać ćmy. Wpadły ze 3 lub 4, olbrzymie, takie jak mały palec u ręki.
Gestapowcy wpadli na genialny pomysł, aby zmusić mnie do powiedzenia, co wiem. Zaczęli łapać te ćmy. Pierwszą ćmę wpuścili mi za sukienkę. Ja jeszcze dziś mówiąc o tych ćmach, mam dreszcze. Nie pomogło. Złapali więc jeszcze dwie ćmy i wsadzili mi je do buzi.
Żebym nie mogła ich wypluć, przytrzymali mi jeszcze usta. Gdy zobaczyli, że zaczynam mdleć, że się coś ze mną dzieje, wreszcie mnie zostawili. Ja od tamtej pory, gdy mnie dotknie motyl lub ćma, dostaję dreszczy i do 40 st. gorączki. Czy to jest histeria, nie wiadomo. Ale tak cały czas reaguję, choć jestem już 80-latką.
W mroźny grudniowy poranek
Obudził mnie głos łapanek,
Biegły one z dużej dali,
Wszyscy o pomoc wołali.
Wiek , wiek przełomu
Na świat pada dużo gromu.
Któż z nas dziś nie jest bez winy
Cha, licho, to dziś Babci imieniny
Niemcy podejrzewali, że coś się dzieje, ale nie mieli możliwości dojazdu samochodem po piachu. Następna ulica Julianowska była już brukowana. Podjechali więc samochodem od strony Julianowskiej i obserwowali. Domki stały raczej bardzo rzadko, między nimi były góry piachu, taka trochę pustynia. W związku z tym było doskonale widać ten domek sąsiadów.
U nas na podwórku były jeszcze wtedy ułożone cegły, dom nie był wykończony przed wojną. Ja siedziałam w tych cegłach, mama leżała pod dosyć dużą, rozłożystą czereśnią, wieczorem nie było jej raczej widać. Sąsiadka leżała pod swoim domem, córka przy furtce, a syn leżał blisko domku, że tylko ręką musiał sięgnąć, by dać sygnał w parapet. Wszystko było więc dobrze obstawione.
Gdy Niemcy podjechali i szukali reflektorami, od razu poszedł sygnał ostrzegawczy. I wtedy przez maleńkie okienko od strony cmentarza 30 chłopa, jeden po drugim, wyszło z tego domu. Dodatkowym utrudnieniem był fakt, że najpierw po drabinie musieli dostać się na stryszek, gdzie było to okienko. Po ich wyjściu było w domku tak sprzątnięte, jakby nikogo tam nie było. A oni po wyjściu przez okienko zeskakiwali na szopę i między domkami przemknęli na cmentarz. Tata wtedy nie wrócił do domu. Niemcy świecili reflektorami, ale ponieważ nic się nie działo uznali, że to fałszywy alarm.
Tata działał w konspiracji od początku okupacji. Służbę wojskową odbył w Grudziądzu, w szkole lotniczej. Zakończył ją w stopniu plutonowego. Był również aktywnym działaczem harcerskim. W kościele przy pl. Szembeka jest tablica poświęcona harcerzom walczącym w ruchu podziemnym, na której widnieje nazwisko ojca oraz jego brata Czesława Chrzanowskiego.
W czasie Powstania Warszawskiego plut. Marian Chrzanowski ps. "Bizon" służył w 41 kompanii Wojskowej Służby Ochrony Powstania IV Rejonu "Zagończyk" I Obwodu AK "Radwan", włączonej 4 sierpnia 1944 r. jako 9 kompania do batalionu "Kiliński", a następnie w 167 plutonie 2 kompanii "Szare Szeregi". 5 września został ciężko ranny na ul. Marszałkowskiej i znalazł się w pobliskim szpitalu w Centrali PKO przy ul. Marszałkowskiej 134, gdzie tego samego dnia zginął podczas bombardowania.
5 września 1944 r. Janina Chrzanowska ps. "Nina", łączniczka batalionu "Kiliński", wybiegła na ratunek swojemu rannemu dowódcy ppor. Stanisławowi Wściubiakowi ps. "Jadźka i dostała serię z cekaemu. Zginęli oboje na Królewskiej 16. Razem ze swym dowódcą została pochowana we wspólnym grobie na ul. Próżnej 6.
W czasie powstania jeden z kolegów od "Kilińskiego" przepłynął Wisłę. Od razu przyszedł do nas i przyniósł wiadomość, że ciotka i mój tata nie żyją. Po wyzwoleniu mama uznała, że może ujawnić tajemnicę ciotki. Powiedziała, że wie, gdzie jest pochowana "Nina" i opowiedziała całą historię. Nikt nie chciał wierzyć, że coś takiego mogło mieć miejsce. W tym czasie przyszła przyjaciółka ciotki i powiedziała: "To co, będziemy szukać "Ninki" na Próżnej 6".
Ekshumacja nastąpiła pod koniec marca lub na początku kwietnia 1945 r. Koledzy zdecydowali, że oboje z dowódcą zostali włożeni do jednej dużej trumny i pochowani na Cmentarzu Bródnowskim przy głównej poprzecznej alei.
Później dowiedziałam się, że w połowie sierpnia, niedaleko od nas na Golędzinowie spadł, zestrzelony przez Niemców, samolot Liberator południowo-afrykańskich sił powietrznych niosący pomoc walczącej Warszawie. Cała załoga zginęła.
Po wycofaniu się Niemców Aleje Odrowąża, które były jedyną trasą przejściową z Bródna do centrum Pragi stały się bardzo niebezpieczne. Niemcy strzelali z cytadeli oddalonej w linii prostej z półtora kilometra przez Wisłę. Mieli tam snajperów i jeśli się ktoś pokazał w alejach, ginął. Cały transport był prowadzony przez cmentarz katolicki i kierkut.
W czasie walk w Brzezinach stacjonował u nas polski oficer, kapitan a może major. Miał na nazwisko Popławski. Jego ordynans bardzo nam pomagał. Miał na nazwisko Hajduk. Organizował jakąś żywność widząc, że w domu jest pięcioro dzieci do wykarmienia. Jak było spokojniej, ze wsi Bródno przychodziła kobieta z bańkami z mlekiem.
Jeść nie było co. Zamiast herbaty mama wykopywała korzonki z jabłonki. Te korzonki zaparzała. Dokąd jeszcze były liście, to parzyło się liście. Mama była bardzo oszczędna i przewidująca. Jeszcze w okupację zdobyła cukier i pamiętam jak dzisiaj, że w nieduży kieliszek od wódki wsypywało się cukier, a następnie dodawano do litrowej butelki przegotowanej wody i tym się później słodziło.
Któregoś dnia mama ugotowała garnek rozwodnionego mleka, miała jakąś kaszę. Kończyła już gotowanie, gdy usłyszała charakterystyczny odgłos odpalanej niemieckiej "krowy". Gdy Niemcy je nakręcali, był bardzo charakterystyczny zgrzyt. Można się było również zorientować, w jakim kierunku będzie leciał pocisk, były różne tony dźwięku. Mama się zdenerwowała, złapała garnek i pobiegła do piwnicy. A w tym czasie ładunek uderzył w sąsiedni budynek i zmiótł całe piętro. Mama w garnku nie doniosła nam już kaszy tylko pełno śmieci, wapna. Wszystko się znalazło w naszym jedzeniu. Wszyscy: mama, babcia i matki pozostałych dzieci rozpaczały z powodu straty.
Poprosili, aby wpuścić ich do środka, by mogli się ogrzać. Na zewnątrz był siarczysty mróz. Mama otworzyła drzwi na dole i do 25 m pokoju weszło 30 mężczyzn. A potem do pokoju wszedł oficer, pułkownik z ordynansem. Położył się na stojącym pod ścianą tapczanie i natychmiast zasnął. Ordynans wyrzucił z pokoju żołnierzy, żeby jego dowódca mógł się porządnie wyspać. Oficer spał jak zabity do rana. Nie można go było dobudzić.
Mama była w drugim pokoiku, gotowała wodę na herbatę. Ordynans poprosił, żeby mu dała gorącej herbaty, bo bardzo zmarzł. Mama napełniła naczynie gorącą herbatą i wychodziła do drugiego pokoju. Moja cioteczna siostra kręciła się w pobliżu. W pewnej chwili nawinęła się mamie pod rękę tak nieszczęśliwie, że oparzyła sobie szyję gorącym płynem i zaczęła płakać.
Adiutant, bardzo się tym przejął. Pobiegł do lekarza, wiedział gdzie go szukać. Przyniósł balsam Szostakowskiego na oparzenia, jakieś kremy, a następnego dnia powiedział, że załatwi siostrze zmianę opatrunku. Dowiedziałyśmy się wtedy również, że lewobrzeżna Warszawa została wyzwolona.
Następnego dnia żołnierze opuścili nasz dom. Przed odejściem ordynans zwrócił się do mamy i powiedział: "Niech pani obejrzy dokładnie pościel i tapczan i wszystko to spali". Faktycznie, było tam jedno wielkie ognisko wszy. Mama nie mogła sobie na to pozwolić. Nie mielibyśmy pod czym spać, a na zewnątrz było 20 st. mrozu. Mama wyniosła wszystkie rzeczy na dwór i robactwo się wymroziło. Potem naniosła śniegu, wsadziła pościel do kotła i porządnie wygotowała.
licealistki z Rzeszotarskiej, w 1 rzędzie 2 od prawej Barbara Chrzanowska
Po lekcjach w liceum często chodziłyśmy z koleżankami za Wisłę, w rejon staromiejskiego kościoła Jana Bożego, aby wziąć udział w odgruzowywaniu Warszawy. Ustawione w długi szereg podawałyśmy jedna drugiej wydobyte z gruzów cegły i układałyśmy je w zgrabne pryzmy. Nikt nas do tego nie zachęcał, odczuwałyśmy odruchową potrzebę zrobienia czegoś dla naszego miasta. * * *
W 1953 r. ukończyłam państwowe Technikum Handlowe Ministerstwa Handlu Wewnętrznego przy ul. Szpitalnej 5. W latach 1953-1956 podjęłam studia na SGPiS.
- "Co koleżanka Chrzanowska powie na temat swojego ojca?"
- "A co ja wam mogę powiedzieć. Zginął w czasie powstania, walczył. Nic więcej nie wiem."
A oni na to, że wszystko jest opisane w ulotce, ze szczegółami. I czy mogę coś jeszcze dodać.
Powiedziałam na to:
- "Co ja mam jeszcze dodać. Mój ojciec oddał życie, przelał swoją krew. I ja za to jestem winna? Owszem, był w AK. A gdyby zwyciężył system, z którego wywodził się ojciec - AK, a ojciec byłby w PPR, to spotkała by mnie ta sama historia?".
Był wtedy wyświetlany bardzo głośny film "Grzesznicy bez winy". Stanęłam wtedy, pokiwałam głową i powiedziałam:
- "Odkąd to dzieci cierpią za winy rodziców, jeżeli jedyną winą ojca było to, że walczył za ojczyznę."
Zapanowała konsternacja, wszyscy pospuszczali głowy. I od tamtej pory dano mi święty spokój. Była ze mną druga koleżanka, która była w podobnej do mnie sytuacji. Gdy ją zapytano, rozpłakała się i powiedziała, że nic nie będzie mówiła. I ją wyrzucili ze studiów a ja zostałam.
Ciała mojego ojca i brata mojego męża nigdy nie zostały zidentyfikowane. Prawdopodobnie spoczywają w jednym z bezimiennych grobów na Cmentarzu Powstańców Warszawy na Woli. Na tablicy na symbolicznej mogile żołnierzy batalionu "Kiliński" na wojskowym cmentarzu powązkowskim jedno pod drugim są umieszczone ich nazwiska - Marian Chrzanowski i Jerzy Rumianek oraz pseudonimy - "Bizon" i "Justyn".
W Harcerskiej Poczcie Polowej służył także mój brat wujeczny Jerzy Piątkowski ps. "Witek", a w drużynie łączności 413 plutonu 9 kompanii batalionu "Kiliński" brat mamy, mój chrzestny ojciec, plut. Henryk Sitek ps. "Halicz".
Barbara Rumianek
opracowanie:Maciej Janaszek-Seydlitz
Barbara Rumianek z d. Chrzanowska ur. 08.09.1935 w Warszawie |
Copyright © 2017 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.