Powstańcze relacje świadków


         Mój ojciec, Leonard Zygmunt Baranowski urodził się 7 lipca 1920 roku w Warszawie, na Pelcowiźnie. Jego ojciec, Stanisław Baranowski, uczestnik wojny polsko-bolszewickiej 1920 r. w okresie międzywojennym służył w Policji Państwowej m. st. Warszawy. Matka, Janina z d. Rosińska zajmowała się domem i wychowaniem czwórki dzieci.
         Leonard, po ukończeniu szkoły podstawowej podjął naukę w Gimnazjum a następnie V Liceum Męskim im. płk Lisa Kuli, uzyskując 30 maja 1939 r. świadectwo dojrzałości.
         W okresie okupacji pracował w Przedsiębiorstwie Budowlanym swojego stryjka Romana Baranowskiego (ps. "Szef") i uczył się w Rzemieślniczej Szkole Budowlanej, którą ukończył 18 sierpnia 1942 roku uzyskując Dyplom Czeladniczy w rzemiośle murarskim. W październiku 1942 r. rozpoczął studia w Państwowej Wyższej Szkole Technicznej (PWST - okupacyjny odpowiednik Politechniki) na Wydziale Inżynierii Lądowej i Budownictwa. Studia zostały przerwane wybuchem Powstania Warszawskiego.
         Ojciec Leonarda, w czasie okupacji nadal pracował w ówczesnej policji, w utworzonej przez okupanta Polskiej Policji zwanej potocznie Granatową. 14 września 1943 r. został aresztowany w swoim Komisariacie przez Gestapo i wywieziony do więzienia na Pawiaku (Muranów). Później był brutalnie przesłuchiwany w więzieniu śledczym Gestapo w Alei Szucha 25.
         Stanisław Baranowski zginął 9 listopada 1943 roku - rozstrzelany przez Niemców w czasie egzekucji zakładników na rogu ulic Wawelskiej i Grójeckiej; nie wiadomo jak i gdzie został pochowany.
         Jego syn, Leonard Baranowski w czerwcu 1943r. wstąpił w szeregi konspiracyjnej Armii Krajowej. Na pamiątkę po rozstrzelanym przez Niemców ojcu przyjął pseudonim "StaBar" - złożony z trzech pierwszych liter jego imienia i nazwiska. Brał czynny udział w Powstaniu Warszawskim walcząc na Mokotowie, jako starszy strzelec w I drużynie, I plutonu, Kompanii O 3, Batalionu Olza w pułku "Baszta" KG Armii Krajowej.



         Między innymi zdobywał budynek szkoły przy ul. J.P. Woronicza, bronił budynku "Alkazar" (róg Al. Niepodległości i ul. Odyńca), gdzie 3 sierpnia został lekko ranny w rękę odłamkiem pocisku. Następnie bronił głównej pozycji kompanii O-3 - tzw. "Pudełka" (róg Al. Niepodległości i ul. Malczewskiego), które jako ostatni żołnierz opuścił 25 września.


"Pudełko", widok przed wybuchem Powstania

         Rozkazem Komendy Głównej Armii Krajowej Nr 512/BP z dnia 2 października 1944 roku został odznaczony Krzyżem Walecznych oraz Srebrnym Krzyżem Zasługi z Mieczami.
         Po upadku Powstania na Mokotowie, rano 27 września 1944r., wprost ze stanowiska bojowego na ul. Bałuckiego został wzięty do niewoli i wywieziony do Niemiec. Jako jeniec wojenny nr 221935 przebywał najpierw w Stalagu XB w Sandbostel, a później w Hamburgu, gdzie pracował w tzw. komenderówkach pracy w zakładach Hapag.
         Po zakończeniu II wojny światowej, dzięki znajomości języka niemieckiego udało mu się zakwalifikować na wyjazd do Szwecji, organizowany dla chorych jako pomoc humanitarna rządu szwedzkiego. Leonard Baranowski przebywał w Szwecji od lipca do listopada 1945 roku, głównie w miejscowości Axmarsbruk. W tym czasie próbował skontaktować się z rodziną w Polsce, rozważał rozpoczęcie studiów w Szwecji a także badał możliwości emigracji do USA.
         Ostatecznie zdecydował o powrocie do kraju i pod koniec września wystąpił o polski paszport. Formalności i załatwianie transportu trwało około dwóch "niewiarygodnie długich" miesięcy. W dniu 2 grudnia 1945 r. przypłynął do portu w Gdyni a 13 grudnia zameldował się w Warszawie.
         Wtedy też dowiedział się o kolejnej rodzinnej stracie - młodszy brat jego ojca podporucznik Roman Baranowski ps. "Szef" (Batalion Oaza, pułk Waligóra) zginął 2 września 1944 r. na ul. Chełmskiej.
         Dość szybko, bo już 26 grudnia 1945r. Leonard ożenił się ze swoją narzeczoną Krystyną Kamińską, z którą zaręczył się tuż przed wybuchem Powstania. 13 stycznia 1946 r. podjął przerwane przez Powstanie studia na Politechnice Warszawskiej na Wydziale Inżynierii Lądowej. Jego żona Krystyna również próbowała kontynuować studia na Wydziale Chemii PW, ale po zaliczeniu III semestru ostatecznie zrezygnowała. Ktoś musiał pracować ...
         W grudniu 1947 r. Leonard Baranowski ukończył studia uzyskując tytuł magistra nauk technicznych i inżyniera budownictwa lądowego. Brał czynny udział w odbudowie Warszawy oraz w organizacji budowy Szkół Pomników Tysiąclecia.. Działał aktywnie w wielu organizacjach społecznych, m.in. w Związku Powstańców Warszawskich - Środowisku Żołnierzy Pułku AK "Baszta".
         Były powstaniec ps. "StaBar" bardzo mało opowiadał swoim bliskim o czasach okupacji, powstania czy niewoli. Swoje przeżycia z ostatnich dni Powstania Warszawskiego oraz pobytu w niewoli zaczął spisywać prawdopodobnie w lipcu 2003 roku i kontynuował w sierpniu 2005 roku, w czasie pobytu w szpitalu, w Instytucie Onkologii na warszawskim Ursynowie. Pisał w tajemnicy, ołówkiem, w zeszycie, który ostatecznie porzucił pomiędzy gazetami na dnie szafy ubraniowej w swoim mieszkaniu na Mokotowie. Zmarł 19 marca 2006 roku.

          

         Po odnalezieniu rękopisu przepisałam go, zredagowałam i postanowiłam opublikować w formie opowiadania zatytułowanego: "Bez Patosu ... wspomnienia z ostatnich dni walki na Mokotowie i z niewoli po Powstaniu Warszawskim - w relacji zwykłego żołnierza".
         Sądzę, że wspomnienia te stanowią ciekawy materiał historyczny i jednocześnie dość dobrze charakteryzują autora, młodego człowieka który w poczuciu patriotycznego obowiązku walczył i przegrał, utracił i odzyskał wartość najcenniejszą - wolność. To opis drobnych wydarzeń i przeżyć z okresu niewoli, obserwacje i komentarze ... czasem smutne a czasem zabawne, ale chyba ciekawe.

córka
Ewa Baranowska - Mędrzycka









Leonard Zygmunt Baranowski,
ur. 07.07.1920 r. w Warszawie
starszy strzelec Armii Krajowej ps. "StaBar"
pułk Armii Krajowej "Baszta"
kompania O-3, batalion "Olza"
nr jen. 221935


Bez Patosu ...
Wspomnienia z ostatnich dni walki na Mokotowie i niewoli po Powstaniu Warszawskim - w relacji zwykłego żołnierza

         Leonard Baranowski - ps. StaBar
         starszy strzelec, pułk Armii Krajowej "Baszta", batalion "Olza", kompania O-3, I pluton, I drużyna

         Jest dzień 26 września 1944 r. Bronimy się przed Niemcami na niewielkim obszarze Mokotowa, pomiędzy ulicami Puławską, Ursynowską, Niepodległości i Szustra. W jakiejś kamienicy przespałem się z kilkoma kolegami w nocy z 25 na 26 września.
         Rano 26 września zostaliśmy obudzeni, a dowódca naszej Kompanii - porucznik "Ludwik" ( ....... ) daje mi polecenie, abym jako dowódca siedmio-osobowego patrolu (drużyny) udał się w kierunku ul. Niepodległości, gdzie w rowie obronnym znajduje się grupa żołnierzy, broniąca się przed atakiem Niemców od Zachodu. Mamy bronić tego ważnego odcinka tak długo jak się da.
         Zostaliśmy zaopatrzeni w broń a nasz "kochany" dowódca por. "Ludwik" żegnał nas częstując każdego wódką w łyżce wazowej. Wódka była w dużym garnku. Do wypitej wódki każdemu wręczał kawałek chleba i dość pokaźną porcję boczku. Koledzy wypili i zjedli boczek.
         W duchu śmiałem się z tego ( ....... ) por. "Ludwika", który żegnał nas słowami:
         - "Chłopcy trzymajcie się za wszelką cenę, co najmniej 24 godziny. Jest porozumienie z Rosjanami, którzy nam pomogą odeprzeć Niemców".
         Z ochotą ruszyliśmy na wskazane miejsce.

         Był chłodny ale pogodny dzień. Na tym odcinku ul. Niepodległości był to jedyny punkt oporu. Po półgodzinnym marszu dotarliśmy do rowu wykopanego wzdłuż Niepodległości. Rów był głęboki na 3 m i szeroki ok. 2 m. W rowie zastaliśmy skulonych kilku powstańców, nie pamiętam z jakiej kompanii. Dowódcą tych żołnierzy był kapral podchorąży Krakowiak ("Donat" lub "Zygmunt"), mój kolega z Politechniki Warszawskiej. Uściskaliśmy się. On miał aparat fotograficzny i robił zdjęcia. Już raz go spotkałem, w drugim dniu powstania, w budynku na rogu Odyńca i Niepodległości zwanym później "Alkazarem"; o tych działaniach wojennych napiszę w innym miejscu.
         Ten rów obronny, wykopany wielkim wysiłkiem powstańców, był beznadziejny, świadczący o głupocie dowódców. Jak się stało w rowie, to nie było nic widać. Szybko wykopaliśmy wgłębienia w zachodnim boku rowu, aby zobaczyć przedpole. Rów był tak głupio wykonany, że co 30-40 m była przerwa nienaruszonego gruntu o szerokości ok. 2-3 m. W tej nienaruszonej przerwie wykopany był tunel taki, aby człowiek na czworakach mógł przeczołgać się do dalszej części wykopu. Jak to zobaczyłem, to zacząłem się śmiać.
         Krakowiak objaśnił, że w razie potrzeby górą można po takiej przerwie przejść na drugą stronę rowu, nie wchodząc do głębokiego rowu. Tunelikami trzeba się czołgać, bo obecnie Niemcy strzelają jak się ktoś pokaże na górze. Powiedziałem Krakowiakowi, że ja przeskoczę górą i Niemcy mnie nie trafią. Opierając się rękami przeskoczyłem górą przegrodę i rzeczywiście Niemiec posłał serię z karabinu maszynowego, ale mnie nie trafił. Tę sztukę zrobiłem kilka razy i Niemcowi nie udało się mnie trafić.
         Po krótkiej wymianie ognia, my z karabinów oni z broni maszynowej, siedzieliśmy sobie spokojnie w rowie opowiadając przeżycia z ostatnich walk. Około 13 lub 14-tej Niemcy rozpoczęli gwałtowny atak ogniem maszynowym a na przedpolu pojawiły się czołgi. Jeden z nich wjechał na przerwę w rowie i ostrzeliwał nas od tyłu z lewej strony. Wysunąłem się z rowu, aby popatrzeć co się dzieje, a tu za czołgami zbliżają się Niemcy. Wzywam kolegów z grupy Krakowiaka, aby ten co miał pancerszreka wylazł z rowu. Patrzę a tu nie ma z nich ani jednego - uciekli. Został tylko mój patrol z dwoma KBK, pistoletem maszynowym i dwoma pistoletami.
         Czołg z lewej strony już zmierzał w naszym kierunku. Nie było na co czekać. Postanowiłem wycofać się z moimi chłopcami. Przy straszliwym ostrzale z karabinów maszynowych czołgaliśmy się tak ze sto może więcej metrów. Pociski padały metr lub mniej przed nami albo z tyłu. Kto się kiedyś pod takim ogniem wycofywał, to wie jak to jest. Na chwilę Niemcy zmienili kierunek obstrzału, co pozwoliło nam przeskoczyć parę metrów w pozycji pochylonej. Jak zaczęli znów do nas strzelać to byliśmy już w kartofliskach. I tak czołgając się dobrnęliśmy do zabudowań.
         W "odziedziczonym" patrolu byli ze mną st. strz. "Kudy" - Tadeusz Pilitowski, strz. "Józef" - Zdzisław Iwanowski i trzech innych, których nazwisk nie pamiętam. Gdy dotarliśmy do ul. Bałuckiego panował ogromny rozgardiasz. Pełno żołnierzy uzbrojonych po zęby. "Kudy", "Józef" i inni poszli szukać kompanii i dowódcy "Ludwika".
         Ja z rozpaczą patrzyłem na to zbiegowisko. Ogromna liczba żołnierzy tłoczyła się wokół włazu do kanalizacji. Służbę przy włazie na ul. Szustra pełnili oczywiście uzbrojeni po zęby żołnierze żandarmerii. Kontrolowali przepustki decydujące o kolejności wejścia do włazu, wydane przez dowództwo pułku. Niektórzy chcieli się dostać bez przepustek, po znajomości lub na grandę. Wynikały awantury. Każdy miał broń, więc jeden drugiego się nie bał.
         Stałem smutny i nie mogłem pojąć, co to za żołnierz, obrońca Ojczyzny, który jak tchórz włazi do włazu do kanału z cieczą gównianą, byle uciec od obronnej walki na śmierć i życie. Do kanału wpuszczali najpierw rannych a potem poszczególne oddziały. Piski, krzyki, obrzydlistwo. Dowiedziałem się od stojących obok, że do tego włazu już od kilku dni włazili uciekinierzy - tchórze i jak się później dowiedziałem sam dowódca pułku "Daniel" też zwiał kanałami do Śródmieścia. Nie mogłem na to patrzeć. Jakie to obrzydliwe patrzeć jak śmierdzący tchórze uciekają gównianą drogą do wolnego jeszcze Śródmieścia.
         Nie szukałem naszej rozbitej kompanii z (.......) dowódcą "Ludwikiem", który wysłał nas na zagrożony odcinek, a sam jak zwykle chronił się w jakiejś kamienicy. Gdy zrobiło się szaro byłem okropnie zmęczony i wlazłem do całego jeszcze domu na ul. Bałuckiego, gdzie znajdowali się chłopcy z różnych kompanii; był z nimi dowódca - jakiś podporucznik. Głodny, zmęczony, położyłem się gdzieś na podłodze i usnąłem kamiennym snem (nb nie spałem prawie 3 noce).

         Rano obudził mnie gwar. Wszyscy już wstali. Dowódca powiedział nam, że się poddajemy. Zrobił zbiórkę przed domem od strony podwórka. Podał komendę "baczność". Odśpiewaliśmy "Kiedy ranne wstają zorze, Tobie ziemia, Tobie morze..." a następnie "Jeszcze Polska nie zginęła".
         Ledwie odśpiewaliśmy pierwszą zwrotkę a wyłonili się Niemcy, a właściwie kołmuki, własowcy, z wrzaskiem "Hände hoch!". Broń kazali nam rzucać na kupę po prawej stronie od wejścia do budynku. Niektórzy starali się wyrzucać zamki, aby karabiny były bezużyteczne. Durnie, pomyślałem, Niemcy mają dość własnej i lepszej broni niż nasza podniszczona.
         Gdy trzymałem ręce w górze doskoczył do mnie jakiś kałmuk i zabrał mi zegarek z niklowanym paskiem. Na małym palcu prawej ręki miałem pierścionek mojej narzeczonej - złoty z oczkiem niebieskim. To był jakby mój pierścionek zaręczynowy. A jej pierścionkiem zaręczynowym był mój sygnet odziedziczony po moim Ojcu, rozstrzelanym przez Niemców w listopadzie 1943r.; o tym napiszę później. Jak nas Niemcy rozbroili, to pozwolili nam opuścić ręce. Otoczyli nas i poprowadzili na ul. Szustra, a tam już stała grupa żołnierzy wziętych do niewoli. Staliśmy i co chwila dołączały do nas następne grupy żołnierzy wziętych do niewoli. Już prawie cała ulica Szustra była zastawiona wojskiem.
         W pewnym momencie jakiś akowiec poskarżył się kapitanowi Wermachtu, że żołnierze niemieccy zabrali nam zegarki. Niemiecki kapitan się wściekł. Zaczął wrzeszczeć na swoich żołnierzy i kazał im oddawać zegarki. Składali je do jakiegoś kapelusza a kapitan Niemiec wezwał jakiegoś naszego dowódcę i polecił mu, aby żołnierze akowcy odebrali swoje zegarki. I to dopiero zrobił się polski burdel. Nie wszyscy wzięli swoje i zrobiła się awantura, póki wszystkie zegarki nie zostały wyjęte z kapelusza.
         Kazali nam się ustawić w dwuszeregu. Wzdłuż szeregu szedł oficer niemiecki i jeden żołnierz niemiecki bez munduru i szukał polskich żołnierzy z żandarmerii, którzy ponoć w niewoli powstańczej bili żołnierzy niemieckich. Podobno jednego rozpoznał, ale to było daleko ode mnie. Staliśmy dość długo. Wreszcie ustawieni w trójki, policzeni, ruszyliśmy całą kolumną na Pole Mokotowskie. Jak nasza kolumna doszła, to już znaczna część powstańców siedziała na takim wale ziemnym, prawdopodobnie po dawnych trybunach wyścigowych. Nie wiem na pewno, ale było wzniesienie, na którym wszyscy siedzieli. Ja już byłem razem ze swoimi chłopakami z naszej drużyny i kompanii.
         W pewnym momencie nadjechały wozy wojskowe z kotłami. Kucharze niemieccy ubrani byli w mundury a na nich białe fartuchy. Niemcy zwrócili się do nas abyśmy zgłaszali się po zupę. Nikt się nie ruszał, bo nie mieliśmy w co jej sobie wziąć. Niemcy szybko się zorientowali i zaraz przywieźli samochodami ciężarowymi puszki po mięsie, częściowo otwarte. Każdy wziął sobie puszkę, a kucharze napełniali je jedną wachą dobrej grochówki. Czy ona była tak dobra to nie wiem ale mnie, który nie jadłem tyle czasu smakowała bardzo. Nie mieliśmy łyżek i zupę chlipaliśmy jak psy z puszki. Głód został zaspokojony.
         Nie pamiętam czy przed zupą czy po, wszedł na podwyższenie generał niemiecki von den Bach-Zelewski i powiedział nam, że jesteśmy jeńcami wojennymi, będziemy traktowani zgodnie z obowiązującymi przepisami międzynarodowymi i zostaniemy wywiezieni do obozów jenieckich w Niemczech. To już było coś.
         Po tym posiłku, ustawieni w kolumnę, ruszyliśmy do obozu przejściowego w Pruszkowie. Do tego obozu dotarliśmy już po ciemku. Zostaliśmy rozlokowani w dwóch czy trzech halach dawnej parowozowni. Podłoga była wykonana z drewnianej kostki przesiąkniętej smarem i oliwą. Gdzieś leżało trochę słomy ale mnie było wszystko jedno. Położyłem się gdziekolwiek i zasnąłem.
         Rano obejrzeliśmy się wkoło. Te hale, w których byli akowcy, otoczone były przez wartowników niemieckich. W innych halach była ludność cywilna. Mieszkańcy Pruszkowa, a właściwie Czerwony Krzyż i RGO natychmiast dostarczyli nam jedzenie. Chleba było aż za dużo. Najedzeni szwendaliśmy się po hali. W pewnym momencie nasz dzielny dowódca "Ludwik" zaczął rozdawać pomiędzy swoich i innych żołnierzy egzemplarze Nowego Kuriera Warszawskiego. Potem jakiś fotoreporter niemiecki sfotografował "dzielnego" por. "Ludwika" rozdającego gazetę gadzinówkę. Oczywiście pan por. "Ludwik" miał opaskę z bandaża wokół głowy, co miało oznaczać, że był ranny; a w rzeczywistości odłamek drewna od futryny lekko skaleczył "dzielnego" dowódcę.

         Po trzech dniach pobytu w halach pruszkowskich zostaliśmy załadowani do krytych wagonów towarowych i wywiezieni do obozu w Skierniewicach. Było już ciemno gdy zostaliśmy zapędzeni do lepianek, tj. rowów wykopanych w ziemi na głębokość ok. 1,20 m, długich ok. 60 m i szerokich na 6 m. Taki rów, przykryty dachem drewnianym i obsypany ziemią tworzył rodzaj korytarza - sypialni. Po obu stronach rowu ustawione były ciągłe, drewniane prycze, na dodatek piętrowe. Pomiędzy tymi pryczami znajdował się korytarz o szerokości około metra. Kładliśmy się na tych ciągłych pryczach. Leżeliśmy jeden przy drugim i prawie na komendę można się było obrócić na drugi bok. Dla co najmniej 100 żołnierzy rzucono 5-6 kocyków, brudnych i cienkich.
         W środku takiego baraku znajdowała się rura wentylacyjna. Takie rowy-sypialnie zostały zbudowane przez rosyjskich jeńców pędzonych piechotą w głąb Niemiec z frontu wschodniego w latach 1941-42. Spaliśmy prawie bez przykrycia, w swoich cywilno-wojskowych ubraniach, brudni, zmęczeni, przytuleni jeden do drugiego. Po przespanej nocy i odbytym apelu, oczywiście przy wrzasku Niemców, dostaliśmy czarną zbożową kawę bez chleba. Byliśmy za to pierwszorzędnie owszeni. Wszyscy mieliśmy wszy - nasze z Mokotowa i rosyjskie z dawnych lat.
         Jako chłopiec 10-12 letni słyszałem o wszach od rodziców, a zwłaszcza od ojca, który czytał właśnie niedawno wydaną książkę "Droga powrotna" Remarque'a. Tę książkę jak i jej pierwszą część "Na zachodzie bez zmian" przeczytałem po cichu przed rodzicami, przykryty kołdrą z książką przy lampce elektrycznej. Na klamkę od pokoju rodziców zakładałem czapkę, aby światło nie było widoczne z pokoju rodziców. Z tych książek bardzo dużo dowiedziałem się o prawdziwej wojnie pozycyjnej. A z książki "Droga powrotna", w której autor opisuje jazdę żołnierzy z frontu na urlop, pamiętam fragment o tym, jak oni na postojach siadali wkoło ogniska, na którym "grzała" się metalowa puszka, do której żołnierze klnąc wrzucali łapane z ubrań, a zwłaszcza z bielizny, wszy (Lensen).
         I takie samo przeżycie mieliśmy my. Wprawdzie nie było ogniska tylko wszędzie błoto, ale siadaliśmy wkoło i łapaliśmy wszy, zabijając je paznokciami. Ja osobiście miałem - nie wiem skąd zdobyte - grube kalesony i było mi ciepło, a że z natury jestem zmarzlak, to żal mi było wyrzucić te gacie, chociaż łaziły w nich wszy, te mokotowskie i te ruskie. Gdybym wyrzucił gacie, to miałbym fiuta na wierzchu, przykrytego tylko spodniami, w których także były wszy. Jak nie można się było pozbyć tych wstrętnych robaków, to trzeba było je łapać, a z tymi, których nie udało się złapać, trzeba było żyć i nawet je polubić.
         Na obiad dostaliśmy jakąś niby zupę z brukwi, a na kolację to mieliśmy chleb jeszcze podarowany przez mieszkańców Pruszkowa. Niemcy co chwila robili zbiórki; okazało się, że kilku odważnych uciekło.

         Po czterech dniach pobytu i po apelu nastąpił wymarsz na stację kolejową. Ustawieni byliśmy na modłę niemiecka - w trójki. Przed moją trójką do wagonu została załadowana ostatnia trójka i wagon zamknięto. Do następnego wagonu moja trójka weszła jako pierwsza. Od razu zajęliśmy miejsce przy czołowej ścianie wagonu. Następne trójki wchodziły po kolei i ludzie układali się gdzie kto mógł.
         Jak załadowali cały pociąg, t.j. prawie 1600 żołnierzy z walczącego Mokotowa, to w pewnej chwili otwierane były drzwi każdego wagonu i wstawiane kible. Taka większa drewniana "bańka". To na sikanie. Wszyscy oczywiście okrzyknęli, że tylko można szczać a o sraniu nie ma mowy. Dość szybko dzieża zapełniła się sikami i ci, którzy leżeli na podłodze przy niej wymyślali najgorzej jak mogli, bo przy każdym gwałtownym przyhamowaniu pociągu trochę się tych szczyn wylewało na leżących obok kibla. Jechaliśmy w nieznanym kierunku.
         W pewnym momencie jeden z kolegów krzyknął "ja pierdolę wszystko, kurwa mać, ja muszę się wysrać do kibla" - i tak została złamana honorowa umowa i po nim inni też zaczęli srać do kibla. Jak pociąg zahamował, to siki i gówna lały się na tych co leżeli przy kiblu. W wagonie nie było dużo miejsca, aby się gdzieś usunąć od gówna z kibla. Tak dojechaliśmy do Berlina.

         Na stacji czekały na nas dziewczyny, Niemki z Czerwonego Krzyża i prawie każdy dostał do puszki (każdy nauczony doświadczeniem miał już swoją puszkę) łyżkę wazową cienkiej grochówki. Mnie nawet smakowała, może dlatego, że byłem głodny. Ci co mieli miejsce blisko drzwi wagonu zostali po czterech wyciągnięci przez Niemców i musieli pełne kible zanieść do wychodków na stacji. Zrobiło się mniej smrodliwie.
         Nim ruszyliśmy z Berlina rozpoczął się angielski nalot bombowy. No i tak sobie pomyśleliśmy: przeżyliśmy Powstanie na Mokotowie, a zginiemy na dworcu kolejowym w Berlinie. Nic się nie stało. Nalot się skończył a pociąg ruszył w dalszą drogę i już wiedzieliśmy, że jedziemy na zachód.
         Jechaliśmy tak przez resztę nocy i cały dzień. Gdzieś około godziny 5-tej po południu pociąg stanął i rozległy się krzyki "aussteigen, los". Była to stacja Bremenverde. Ustawili nas w trójki, w kolumnę marszową i po długich liczeniach ruszyliśmy pieszo nie wiadomo dokąd. Zgodnie z regulaminem wojskowym, po przejściu ok. 5 km kolumna została przez wachmanów zatrzymana, aby każdy żołnierz mógł poprawić sobie obuwie itp.
         Oczywiście stało się inaczej. Z prawej strony drogi znajdowało się pole i wszyscy jak jeden mąż rzucili się na pole, ściągnęli portki i zaczęli srać. Niemcy i ja jeden (bo mi się nie chciało kupki) staliśmy i serdecznie się śmialiśmy. No bo proszę sobie wyobrazić 1600 dup wypiętych w kucki i srających w zachodzącym słońcu - widok niesamowity i wprost nieprawdopodobny. Tyle dup srających jednocześnie. Szkoda, że nie można było tego sfotografować. Po tym gromadnym sraniu uszeregowani w trójki ruszyliśmy dalej.

         Późnym wieczorem dotarliśmy do olbrzymiego obozu jenieckiego. Był to jak się później okazało - Stalag XB w Sandbostel. Zagnali nas do jakieś sali. Kilku jeńców pod ochroną Niemców zostało wysłanych po ugotowane w mundurkach kartofle. Rozpoczęła się, jak zwykle między Polakami, dyskusja: po ile kartofli na głowę i kto pierwszy ma dostać, a po ile oficerowie. Stałem i patrzyłem z politowaniem na tę zgraję kłócących się ludzi. Doszło do mordobicia między panami oficerami. Kto w jakiś sposób zdobył parę kartofli ten zjadł. Ja nic nie zjadłem, bo nie jestem taki łapczywy na jedzenie; mogę parę dni nic nie jeść. Po tych kartoflanych przeżyciach i policzeniu nas poszliśmy spać do baraku, na podłogę, gdzie kto mógł. I znów tragedia, po paru godzinach ktoś idąc do latryny wlazł na śpiącego; na nowo krzyki i kurwa mać itd.
         Rano, po apelu i śniadaniu z wody z pokrzywy i kawałka chleba rozpocząłem pierwszy dzień niewoli za drutami. Wszyscy którzy przybyli z Mokotowa zajmowali dwa baraki odgrodzone wewnętrznym drutem od reszty obozu. Przez druty witali nas Polacy będący w niewoli od 1939r., Francuzi, a szczególnie Anglicy, chociaż ja nie rozumiałem ani słowa. Stykać się z nami nie było wolno. Musieliśmy przejść kwarantannę i odwszenie.
         A było to tak:
         Kazali nam ustawić się w szereg i rozebrać do naga. Odzież i bieliznę trzeba było powiesić na ramiączku. Skórzane rzeczy i buty składało się oddzielnie. Odzież przechodziła przez tunel parowy, a my myliśmy się pod prysznicami jakimś piaskowym kawałkiem mydła. Po prysznicu przechodziliśmy przez korytarz a w nim czekali lekarze francuscy ze strzykawkami. Byłem przerażony. Strasznie bałem się i do dziś boję się zastrzyków. A to dlatego, że gdy byłem sześcio- czy siedmio-letnim chłopcem, w szkole zrobiono mi zastrzyk przeciwko dyfterytowi. Miałem cienkie ramiona a pielęgniarka zrobiła mi zastrzyk w taki sposób, że igła ze szczepionką przeszła na drugą stronę. Płyn ze strzykawki częściowo się wylał na drugą stronę ramienia a ja zemdlałem. I od tej pory aż po dzień dzisiejszy boję się zastrzyków.
         W czasie okupacji Niemcy w Warszawie zarządzali obowiązkowe szczepienia ludności przeciwko tyfusowi. Jeśli ktoś nie miał zaświadczenia, że poddał się szczepieniu, to nie dostawał kartek żywnościowych. Ze strachem w sercu raz poddałem się szczepieniu, ale po prośbie z mniejszą dawką. Ręka zawsze po zastrzyku bardzo mnie bolała. Później to już dostawałem zaświadczenie bez szczepienia się i miałem kartki żywnościowe. A tu nagle trzech bezlitosnych Francuzów, z którymi nie umiałem się porozumieć. Byłem przerażony. Ale na szczęście szczepili cholerę, tyfus i jeszcze coś i wszystkie zastrzyki w piersi, po wojskowemu. Byłem uratowany. Takich zastrzyków nie w rękę, nie bałem się.
         Jeszcze przed zastrzykami, dwóch a może trzech Polaków - jeńców z 1939 roku - spisywało personalia każdego przybyłego do niewoli z Mokotowa. Przy spisywaniu moich danych dowiedzieli się, że mam maturę i chodzę na Politechnikę Warszawską i że jestem na drugim roku studiów.

         Tu trzeba wyjaśnić, że w 1942 roku Niemcy otworzyli wyższą uczelnię techniczną i ona nazywała się Höhere Technische Fachschule in Warschau, czyli Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna w Warszawie. Niemcy w swoich planach przeznaczali Polaków na robotników lub techników inżynierów, tzw. Undiplomierte Ingenieuren, do wykonywania typowych prac w fabrykach, na budowach lub w rolnictwie. Projektowaniem i zarządzaniem po zwycięskiej wojnie będą zajmować się tylko Niemcy. Niższego personelu technicznego zaczęło w Generalnej Guberni brakować i stąd powstała potrzeba utworzenia uczelni, w której kształciliby się niedyplomowani inżynierowie.
         Jak się o tym dowiedziałem, to natychmiast złożyłem podanie o przyjęcie, oczywiście jeśli zdam egzamin. Na tę uczelnię mogli zdawać egzamin wstępny przeważnie tacy, którzy mieli ukończone liceum techniczne. Ja miałem maturę o kierunku matematyczno-przyrodniczym, po ukończeniu w 1939 r. V Prywatnego Liceum Męskiego im. płk. Lisa-Kuli. Regulamin PWST dopuszczał do składania egzaminu wstępnego nietechników, ale przeważnie byli oni bez szans, ponieważ oprócz egzaminów z fizyki i matematyki był trzeci egzamin fachowy, w moim przypadku był to egzamin ze statyki. O statyce idąc na egzamin wiedziałem tyle, że po łacinie sto, stat, store to stać, nie poruszać się.
         Czasu na naukę było niewiele, zdążyłem przerzucić książki z fizyki i matematyki i poszedłem zdawać na PWST. I o dziwo, egzamin z matematyki na ok. 400 chłopa zdałem jako 3 ci lub 4 ty, natomiast z fizyki oddałem pracę jako pierwszy przy ogólnym ryku, że już. Po trzech dniach zostały wywieszone listy z nazwiskami tych co zdali egzamin i zostali przyjęci.
         Ja, ze swoim nazwiskiem Baranowski, przeważnie na wszystkich listach zajmowałem pierwsze albo jedno z pierwszych miejsc. I o dziwo nie było mojego nazwiska na liście. Dopiero jeden z kolegów z mojego liceum, Stasio Glinicki, woła mnie i pokazuje, że moje nazwisko jest na samym końcu z uwagą, że mam zdawać egzamin uzupełniający ze statyki, za około tydzień.
         Jak się okazało matematykę i fizykę zdałem na piątkę z każdego przedmiotu i widocznie komisja egzaminacyjna doszła do wniosku, że szkoda takiego studenta odrzucić i wyznaczyła mi dodatkowy egzamin ze statyki, zwłaszcza, że jedno zadanie egzaminacyjne ze statyki rozwiązałem bezbłędnie (tj. znaleźć środek ciężkości jakiejś figury płaskiej, co dla mnie było łatwizną), ale następne dwa czy trzy zadania były dla mnie nie do rozwiązania.
         Dostałem od kolegi książki, zeszyty i w ciągu tygodnia coś niecoś złapałem o co chodzi w tej całej statyce i już umiałem obliczyć moment zginający w belce na dwóch podporach. Egzaminował mnie sam prof. Witold Wierzbicki, który po kilku pytaniach i moich mniej więcej poprawnych odpowiedziach uznał mój egzamin ze statyki za zdany i w ten sposób zostałem przyjęty na studia.
         Na pierwszych wykładach okazało się, że na ok. 200 chłopa takich jak ja maturzystów z liceum ogólnokształcącego było kilkunastu, tyle że oni o możliwościach zdawania na uczelnię dowiedzieli się dużo wcześniej niż ja i trochę się podszkolili, ale przeważnie dostali od kolegów ściągi i dlatego niektórzy zdali. Ja, ze swoim nazwiskiem na B, musiałem siedzieć tuż przy pilnującym profesorze i o żadnym ściąganiu nie było mowy i dlatego taki wynik był mojego egzaminu.

         Ci Polacy spisujący nasze dane osobowe, jak usłyszeli, że mam maturę i dwa lata studiów na Politechnice Warszawskiej, to bardzo się zdziwili, że mam stopień wojskowy starszy strzelec i oni awansowali mnie od razu na kaprala podchorążego. Ten awans miał taki skutek, że zgodnie z uchwałami Konwencji Genewskiej, jako podoficer nie podlegałem obowiązkowi pracy na komenderówkach poza obozem, np w fabrykach lub na roli w gospodarstwach niemieckich.
         Po otrzymaniu zastrzyków każdy z nas nagusieńki właził do drewnianej sali, w której fryzjer niemiecki strzygł każdego na zero na głowie, pod pachami i wokół kutasa, który przy lekkiej erekcji trzeba było trzymać w palcach, aby nie został zraniony przez maszynkę przy nieuwadze fryzjera. Następnie przechodziliśmy pojedynczo do następnego pomieszczenia przez drzwi, w których siedziało grube niemczysko i przeglądało każdego od głowy do stóp, używając bardzo silnej lampy. Każdy musiał się obrócić i był oglądany również z tyłu, następnie trzeba było pochylić się, wypinając dupę niemal w twarz Niemca.
         Ten drań w drugiej ręce trzymał szczypce i jak zobaczył mendę weszkę, to tymi szczypcami wyciskał ją z ciała jeńca, a ten nie spodziewając się takiego uszczypnięcia krzyczał skacząc do góry. Jeśli Niemiec odkrył więcej mend weszek, to szczypcami wyciskał je z ciała, a najśmieszniejszy był widok, gdy ktoś został uszczypany w okolicy odbytu lub kutasa. Wtedy taki nieszczęśnik krzyczał i skakał do góry przy ogólnym śmiechu.
         Ja takich wszy nie miałem i stuknięty w tyłek szczypcami mogłem przejść do następnego pomieszczenia, to znaczy do łaźni z prysznicami. Myliśmy się samą wodą przy użyciu kawałka mydła z piaskiem lub mydła szarego. Tak umyci przechodziliśmy do następnego pomieszczenia przez drzwi, w których znów siedziało grube szwabisko i trzymało pędzel z długimi parcianymi włosami. Maczał pędzel w kuble z jakimś brązowym środkiem dezynfekcyjnym. Mazał każdego tym płynem pod pachami i wokół ptaszka.
         Ogolone wcześniej te miejsca posmarowane środkiem dezynfekcyjnym piekły okropnie. Nie mieliśmy ręczników. Mokrzy, posmarowani biegliśmy do grzejników, aby jak najprędzej wyschnąć. Walka o miejsce przy grzejniku z kutasem w ręku była zawzięta. Gdy wyschliśmy, to dostaliśmy naszą bieliznę przepuszczoną przez parówkę. Spodnie i mundur dostaliśmy po zabitych Niemcach. Na przedzie munduru i na plecach były wyhaftowane litery KGF, tzn. Kriegsgefangene.
         Zostaliśmy umieszczeni w zdezynfekowanym baraku, ale jeszcze poza głównym terenem obozu. Po dwóch tygodniach, może po tygodniu, zostaliśmy poddani ponownej dezynfekcji, a więc parówka odzieży, mycie, smarowanie środkiem dezynfekcyjnym i suszenie bez ręczników. Suszenie się było już nie tak przykre jak za pierwszym razem, bo już trochę włosy wokół fiuta i pod pachami odrosły. Po tej drugiej mykwie zostaliśmy przeniesieni do baraku znajdującego się na terenie obozu, a nie w części wydzielonej na kwarantannę dezynfekcyjną.
         W naszym baraku nie było prycz tylko spaliśmy na podłodze przykryci nędznymi kocami. To był barak przeznaczony pierwotnie na zajęcia kulturalne dla wszystkich jeńców. Była nawet pobudowana scena. Ja ulokowałem się pod sceną, tuż przy jej krawędzi i miałem swobodne wyjście i dostęp powietrza. Kilku innych kolegów też się umieściło wzdłuż krawędzi pod sceną. Moje miejsce przylegało do ściany baraku. Reszta chłopaków poukładała się wzdłuż ścian baraku pozostawiając w środku miejsce na przejście aż do drzwi umieszczonych w ścianie szczytowej baraku. Tym kanałem przejściowym wszyscy wchodzili i wychodzili na apele i do sraczy.
         Po pewnym czasie barak został teoretycznie, a nawet praktycznie podzielony na grupy kolegów z tej samej drużyny lub plutonu. Spaliśmy na podłogach pod sceną i do przykrycia mieliśmy po kocyku, a pod sobą też lekki kocyk. Światło paliło się tylko awaryjnie, tj. jedna lampa elektryczna nad wyjściem. Podłoga sceny stanowiła dla mnie sufit, do którego przykleiłem fotografię mojej narzeczonej Krystyny. Czarne zdjęcie z dużą głową z czarnymi kręconymi włosami sięgającymi do ramion. Ona w czasie okupacji chodziła do liceum fotograficznego, bo Niemcy pozwolili na prowadzenie szkół zawodowych i licea też musiały być zawodowe. Zdjęcie, które miałem przy sobie było zrobione w szkole fotograficznej, jako jej przejściowa praca w którejś tam klasie. Nosiłem to zdjęcie w portfelu w czasach narzeczeństwa i miałem je w Powstaniu, a potem w niewoli.
         Najgorsze to były ranne i wieczorne apele i wrzaski wachmanów "antreten zum Apel". Ustawialiśmy się w szeregach, a w każdym rzędzie po trzech, nie tak jak w naszym wojsku po czterech. Liczenie trwało godzinami. Szczęściem było, gdy skończyło się w pół godziny. Stan liczbowy się zmieniał z uwagi na wyjazdy żołnierzy na roboty w innych miejscowościach, na tak zwane komenderówki pracy, lub dlatego, że niektórzy szli do lekarza, a niekiedy jakiś był w sraczu, no i głupim wachmanom nie zgadzał się stan liczebny. Jak już sobie dobrze policzyli i zameldowali dowódcy ilu jest jeńców Polaków - Powstańców, wówczas padał rozkaz rozejść się.
         Po apelu dyżurni z poszczególnych plutonów szli do kuchni i otrzymywali prowiant. Każdy jeniec dostawał kubek kawy zbożowej, kwadratową kromkę chleba czarnego, łyżeczkę marmolady lub kawalątek margaryny. Na obiad ok. pół litra zupy z pokrzywy, w której pływały 3 lub 4 kostki brukwi. Drugie danie składało się przeważnie z kartofli lub brukwi. To, że można jeść coś takiego jak brukiew, to właśnie poznałem w niewoli. Ostatecznie takie jedzenie było bardzo chude i było go mało. Na kolację ponownie kartofle w mundurkach. Bochenek czarnego chleba przypadał na 10 żołnierzy. Podział tego chleba odbywał się według następującego schematu. Jeden z ostrym nożem kroił chleb na dziesięć kawałków, które były ważone na prowizorycznej wadze i gdy któraś pajdka ważyła więcej od wzorcowej, to specjalista odkrajał kawałek i dokładał do tej co miała ciężar mniejszy. W ten sposób niektóre kromki składały się z różnych kawałków. Każdy chciał mieć cały kawałek i trzeba było urządzać losowanie. I tak, kromki układane były na desce a krojczy wskazywał nożem na daną kromkę, losowo - nie w kolejności. Jeden z kolegów odwrócony tyłem mówił dla kogo ma przypaść kromka wskazana nożem. Czasami trafiało się mieć całą kromkę, a niekiedy kawałeczki chleba. To krojenie chleba i wybór kromki to był cały rytuał i zajmował sporo czasu.

         Jedzenia na cały dzień było tak mało, że chodziliśmy zawsze głodni. Czasami niektórzy wychodzili do prac na zewnątrz drutów i coś niecoś ukradli - marchew, kartofel lub coś innego. Wszystko to jednak było za mało i zawsze chciało się jeść. Ten brak jedzenia powodował, że wielu na ochotnika zgłaszało się do pracy w innej miejscowości, w tak zwanych komenderówkach pracy lub u bauera. Te wyjazdy żołnierzy poniżej stopnia kaprala były nakazywane. Kaprale, plutonowi i wyżej byli, zgodnie z postanowieniami Konwencji Genewskiej, zwolnieni z pracy wyjazdowej.
         Jak się później dowiedziałem z naszej kompanii sporo wyjechało do pracy na wyspę Sylt. Ja zostałem mianowany przez podchorążych spisujących wszystkich jeńców z Mokotowa, na stopień kaprala podchorążego, bo miałem maturę. Mnie więc wyjazd nie groził. Właściwie, to w powstaniu ze zwykłego żołnierza awansowałem na starszego strzelca, bo nasz żałosny dowódca pułku "Baszta" tylko takie miał ponoć uprawnienia. Co jakiś czas grupa jeńców z "Baszty" wyjeżdżała i żegnaliśmy się mówiąc "do zobaczenia po wojnie". Głód był dokuczliwy.
         Oficerowie, którzy przybyli do obozu razem z nami zostali po pierwszym dniu zamknięci w oddzielnym baraku i mogliśmy się z nimi kontaktować tylko poprzez druty. Ja trzymałem się razem z kolegą Zdzisławem Iwanowskim, którego wciągnąłem w konspiracji do pułku "Baszta". On mieszkał przez wiele lat w tym samym domu co ja i znaliśmy się od urodzenia. On był młodszy ode mnie o rok, miał krzywe nogi i był niewielkiego wzrostu. Był jednak silny, ale trochę tchórzliwy, może nie tak - raczej ostrożny.

         W połowie października przybyli do obozu powstańcy ze Śródmieścia. Boże, jacy bogaci, ubrani solidnie, ciepłe palta lub futra, plecaki lub walizki z bielizną, swetrami, żarciem i papierosami. A na dodatek każdy powstaniec ze Śródmieścia przed pójściem do niewoli dostał żołd wypłacony w dolarach. Żołnierze i podoficerowie jednakowo po ok. 100 dolarów, a oficerowie, w zależności od stopnia więcej niż 100 dolarów (nie wiem dokładnie, ile). Opowiadali mi koledzy ze Śródmieścia, którzy zakwaterowani byli w baraku obok naszego, że niektórzy pobrali żołd i za tych, co w ostatnich dniach polegli.
         W baraku z powstańcami ze Śródmieścia spotkałem dwóch kolegów radomiaków, którzy studiowali ze mną na Politechnice Warszawskiej (PWST - Państwowa Wyższa Szkoła Techniczna lub Höhere Technische Fachschule w Warszawie), otwartej przez Niemców w 1942 r. Myślę, że o tej szkole inni napisali dostatecznie dużo, abym miał się tutaj rozwodzić.
         Fakt, że obaj mieli papierosy - Mewy, Juniorki i inne spowodował, że prawie codziennie grałem z nimi w bridża. Grałem lepiej i prawie zawsze wygrywałem jedną trzecią, pół, a czasami całego papierosa. Byłem też częstowany przez nich papierosem, prawie zawsze połówką. Takie cząstki papierosów paliło się prawie do końca, gdyż koniec papierosa wkładany do ust był przebijany szpilką. Tak zakończony papieros wkładało się do ust i można powiedzieć, że był wypalany do końca. Była to jakaś rozrywka.
         Jak przyjechała do obozu grupa żołnierzy i oficerów ze Śródmieścia, to też byli oddzieleni drutami od reszty obozu. W grupie oficerów był kolega z PWST w randze podporucznika, nazwiska nie pamiętam. Spotkaliśmy się i rozmawialiśmy o walkach w Śródmieściu. To on mi powiedział, że wszyscy żołnierze otrzymali żołd w dolarach przed pójściem do niewoli.
         On sam był dobrze zaopatrzony. Zwrócił się do mnie z prośbą, abym ugotował mu kluski, a ja na to, że chętnie. Dał mi woreczek płócienny z około dwoma kilogramami mąki. Powiedział, że jako oficer wstydzi się kolegów oficerów, że gotuje sobie kluski, a na dodatek musiałby podzielić się ze wszystkimi oficerami, z którymi łączyły go związki służbowe. A ja na to jak na lato. Od razu ze Zdziśkiem znaleźliśmy puszkę, trochę drewna i rozpaliliśmy z dala od naszego baraku ogień, aby zagotować wodę. Zagniotłem ciasto i porwałem je na kluski zacierki. Ugotowaliśmy zacierki i połowę ugotowanej porcji oddaliśmy podporucznikowi Grabowskiemu (chyba tak się nazywał). On zadowolony, a my dwaj jeszcze bardziej.
         My byliśmy w obozie dłużej więc bardziej głodni od tych, co przyjechali do obozu dwa tygodnie później niż my. Tak przez trzy dni gotowaliśmy zupę zacierkową. Skończyła się dodatkowa wyżerka. Sąsiadujący z nami oficerowie ze Śródmieścia zostali przeniesieni do części obozu, gdzie byli nasi mokotowscy oficerowie. Kontakt z moim kolegą z Politechniki się skończył. Jak wspomniałem, powstańcy ze Śródmieścia byli dobrze zaopatrzeni. Ja nie miałem nic.

         Jak chodziłem do liceum, to od rodziców dostawałem dziesięć złotych na swoje wydatki, w tym na zeszyty, książki, przybory do pisania. Byłem zdolnym uczniem i nie kupowałem książek i zeszytów. To nie całkiem prawda, bo miałem książkę do nauki języka niemieckiego, kupioną w antykwariacie na Świętokrzyskiej za trzy złote i ona starczyła mi na dwa lata nauki w liceum. Innych książek nie miałem, bo i do nowo tworzonego dwuletniego liceum książek jeszcze nie napisano. W drugim roku liceum ukazała się książka do matematyki i biologii dla pierwszego i drugiego roku. Ale ja w drugim roku liceum już nie potrzebowałem żadnej książki. Profesorowie wykładali nam przedmioty ex katedra. Miałem tylko zeszyty do języka polskiego, religii i historii. Wychowawcą naszej klasy był profesor dr Józef Bero, który uczył nas historii.
         Jak wspomniałem byłem zdolnym uczniem i paliłem od siedemnastu lat papierosy. Jedna paczkę, dwadzieścia sztuk "mew" za jeden złoty. Forsy mi brakowało i zacząłem od pierwszej licealnej dawać korepetycje różnym kolegom tępakom, głównie z matematyki i fizyki. Za te korepetycje dostawałem dwadzieścia złotych miesięcznie.
         Za pierwszą wypłatę postanowiłem kupić sobie portfel w sklepie na Trębackiej przy Krakowskim Przedmieściu. Był tam sklep z wyrobami skórzanymi: teczki, walizki, paski i różne towary ze skóry. Wybrałem portfel taki za dychę. Pani sprzedawczyni popatrzyła na mnie i powiedziała mi abym wziął portfel za dwadzieścia złotych, bo on jest zrobiony ze skóry cielęcej. Pokazała mi jak się sprawdza, czy portfel zrobiony jest ze skóry cielęcej. Trzeba przyłożyć portfel do ucha i lekko go zginać obiema rękami i będzie trzeszczeć. I rzeczywiście słyszałem jak charakterystycznie trzeszczy. Kupiłem. Byłem z niego bardzo zadowolony.
         Z tym portfelem poszedłem do niewoli. Po terenie obozu chodzili starzy jeńcy Polacy, Rosjanie i inni. Jednemu Ruskiemu sprzedałem mój kochany portfel za prawie pół bochenka czarnego, wojskowego chleba. Zjadłem i już nie miałem nic do sprzedania. I to też nie całkiem prawda, bo na małym palcu prawej ręki nosiłem złoty pierścionek mojej narzeczonej, ukochanej nade wszystko Krystyny. Pierścionek miał niebieskie koralowe oczko. Jego za nic nie chciałem sprzedać.

         Z mojej kompanii znaczna część już wyjechała na roboty. Ja ze Zdziśkiem jakoś nie byłem wyznaczony na wyjazd. Ja miałem stopień kaprala podchorążego, nadany mi przy rejestracji i nadawaniu numeru. Zdzisiek miał szczęście. Głód i beznadzieja dokuczały nam bardzo. Mój ojciec brał udział w obronnej wojnie z bolszewikami w 1920 roku. Był odważnym mężczyzną i jak brałem udział w obozach P.W., to przestrzegał mnie, żebym się nigdy nie wyrywał na ochotnika, bo ochotnicy zawsze dostają w dupę.
         Jednak nie posłuchałem się nieżyjącego już ojca, rozstrzelanego przez gestapo w listopadzie 1943 roku. Zgłosiłem się wraz ze Zdziśkiem na ochotnika do roboty do bauera. Po dwóch dniach od zgłoszenia zostaliśmy wywołani na apelu wraz z innymi powstańcami do wyjazdu na roboty. Na drogę otrzymaliśmy po pół bochenka czarnego chleba i w otoczeniu wermachtowców opuściliśmy obóz żegnani przez tych co zostali. Pożegnałem się z kapralami podchorążymi z Radomia z postanowieniem, że spotkamy się w Warszawie, na studiach w Politechnice.

         W Bremenwörde wsadzili nas do wagonów towarowych i pojechaliśmy. Jechaliśmy prawie cały dzień. Pociąg kilka razy się zatrzymywał aż stanął na dobre. Wysiadamy a tu leje deszcz, jest ciemno, głodno i chłodno. Maszerujemy przez część miasta i wchodzimy na teren wolnocłowy. Na tablicach widnieje znak "Zoll". Wchodzimy do budynku pięciopiętrowego na poddasze.
         Dach w kalenicy w odległości około sześciu metrów od podłogi. Ściany podłużne mają dwa metry, a w jednej są okna. W środku poddasza znajdują się cztery drewniane słupy ustawione na małych fundamentach. Podłogę naszej izby stanowił strop Kleina, będący stropem nad ostatnim piętrem. W ścianie szczytowej znajdował się otwór drzwiowy, przez który przechodziło się ponad podwórkiem do następnego budynku, stojącego równolegle do naszego.
         Budynek sąsiadujący też miał pięć kondygnacji, jak nasz. W przeciwległej ścianie szczytowej było wydzielone pomieszczenie przeznaczone na ubikacje, prysznice i umywalki. Oświetlenie stanowiły lampy wiszące zaczepione do pasów wiązarów dachowych. W środku izby stał okrągły stalowy piec około metra wysokości i średnicy około 70 cm. W walcowej pobocznicy znajdowały się drzwiczki do wkładania opału a pod nimi drzwiczki popielnika. Wzdłuż ściany z oknami ustawione były prycze podwójne, to znaczy jedna na dole, a druga nad nią.
         Ogółem prycz było osiemdziesiąt dwie, a nas było osiemdziesięciu chłopa, w tym 70 powstańców i 10 żołnierzy, Polaków z armii Berlinga, którzy dostali się do niewoli na terenie Polski. Ci berlingowcy to byli starsi mężczyźni, przeważnie po sześćdziesiątce; pochodzili z województw wołyńskiego, stanisławowskiego i innych. Zostali powołani do wojska zaraz po wkroczeniu wojsk sowieckich i armii Berlinga. To byli przeważnie chłopi, niektórzy nie umieli pisać. Wpadli do niewoli niemieckiej, a dla Niemców nie miało znaczenia, z jakiej armii pochodzili - Polak, no to dołączyli do Polaków powstańców. Wśród Polaków mało było takich, którzy pochodzili z jednej drużyny czy kompanii. Zawierały się nowe dwójki, trójki chłopaków trzymających się razem.
         Z wielką radością przybyliśmy do opisanego powyżej pomieszczenia. Każda prycza miała siennik, poduszkę wypełnioną wełną drzewną i do przykrycia koc. Po zajęciu prycz dostarczono nam kolację. Dobrą, gęstą zupę, jakieś drugie danie i pół bochenka chleba. Dla nas zgłodniałych była to radość ogromna. Zmęczeni podróżą poszliśmy spać. Rano budzą nas wachmani. Dostajemy kawę i dżem. Okazało się, że wczorajsze pół bochenka chleba to był przydział na cały tydzień. Przy jednej ze ścian były wykonane z drewna takie niby szafy, składające się z małych skrzyneczek. Każdy mógł mieć jedną skrzyneczkę, w której trzymał chleb, kubek, talerz i łyżkę, bez noża i widelca.

         Muszę od razu podać, że zostaliśmy przydzieleni do pracy w firmie Hamburg Amerika-Linien, zwanej krótko "Hapag" (Hamburg Amerikanische Packetfahrt Actien Gesellschaft). To było duże przedsiębiorstwo zajmujące się przewozem towarów z Niemiec do Ameryki. W posiadaniu tej firmy było dużo okrętów, również pasażerskich. Firma miała liczne magazyny dla towarów oraz spore warsztaty naprawcze dla okrętów. Znajdowała się w strefie wolnocłowej, do której mieli dostęp tylko pracownicy firmy. Później opiszę więcej o tym przedsiębiorstwie.
         Obecnie mogę podać, że byliśmy pierwszymi jeńcami zatrudnionymi w tej firmie. Dlatego też całe urządzenie naszej siedziby na poddaszu, jak prysznice, szafki, było wykonane z nowego drewna. Pomieszczenie na ubikację składało się z kabin drewnianych z tureckimi sedesami, a przy ścianie była umywalka korytkowa z blachy i nad nią kilka kranów do mycia. To wszystko było nowo zrobione. Ta firma miała po raz pierwszy przydzielonych do pracy jeńców i dlatego wszystko było takie nowe i czyste.
         Na drugi dzień rano dostaliśmy kawę, ale bez chleba. Okazało się, że ta połowa chleba otrzymana zaraz po przyjeździe, to miała wystarczyć na cały tydzień. To było straszne dla tych, co zjedli prawie cały przydzielony chleb. Tego dnia po apelu zostałem przez kolegów wybrany ich komendantem i o tym powiadomiliśmy dowódcę wachmanów, którzy nas pilnowali.
         Było ich czterech. Jeden, sierżant - gruby, wielki hamburczyk; miał w Hamburgu sklep z wyrobami tytoniowymi. Miał syna, który był oficerem marynarki wojennej na łodzi podwodnej. O tym napiszę jeszcze później. Drugi, kapral - był ranny na froncie wschodnim i po wylizaniu się z ran dostał przydział do pilnowania jeńców. Trzeci, młody chłopak lat około dwudziestu paru, też został ranny na froncie wschodnim, nie miał jednego palca wskazującego w prawej ręce. Czwarty to był też starszy mężczyzna, ale nie bardzo się nami interesował i został później odkomenderowany do innych zadań.
         Jako wybrany komendant zaproponowałem i ustaliliśmy wspólnie, że każdy kto ma kawałek chleba nie będzie dzisiaj jadł. Chleb, kubek i łyżkę każdy trzymał na swojej półce. Półki - przegrody były otwarte. Postanowiliśmy, że kto zje resztę swojego chleba ten ukarany będzie laniem paskiem w dupę. Chodziło o to, że jak ktoś zje swoją ostatnią porcję, to będzie przez następne cztery, pięć dni żądny chleba i będzie żebrał lub kradł.
         Tak się złożyło, że Zdzisiek zjadł cały chleb jaki mu pozostał i został ukarany dziesięcioma uderzeniami paskiem po dupie. I tak skończyło się moje koleżeństwo ze Zdziśkiem, z którym razem poszliśmy do powstania. Trudno, było mi głupio, ale jak postanowiliśmy trzeba było uchwałę wykonać. Zostałem komendantem dlatego, że najlepiej znałem niemiecki. Miałem niekiedy trudności ze zrozumieniem rozkazów feldfebla, bo oni mówili szybko i dialektem hamburskim, ale pomału dawałem sobie radę.
         Pierwszego dnia zostaliśmy spisani i każdy podawał swój zawód. Podałem się za murarza, co zgodne było z moją pracą w czasie okupacji w przedsiębiorstwie mojego stryja w Warszawie no i rzeczywiście miało związek ze studiami na Politechnice Warszawskiej.
         W naszej osiemdziesięciu osobowej grupie było pięciu powstańców, którzy uciekli z więzienia na Rakowieckiej. Jeden z nich - Rudaszewski, imienia nie pamiętam (Czesław ps. "Kulasek"), był krępym mężczyzną, około 160 cm wzrostu i utykał na jedną nogę. Z zawodu był spawaczem; dlaczego dostał się do więzienia nie wiem. W więzieniu robił kapcie z materiału. Zgłosił Niemcom, że jest spawaczem. Dobrze mu się powodziło, bo Niemcy poznali się na nim jako fachowcu i dostawał od nich prezenty, głównie jedzenie. Inni podawali się przeważnie za robotników, bez zawodu.
         Gdy w trzecim dniu poszedłem do pracy, to majster Niemiec przydzielił mi strój roboczy, kielnię, młotek, szkobek i linijkę. Popatrzył na mnie i z zadowoleniem stwierdził, że jestem w pełni murarzem. Aż nagle przypomniał sobie i rzekł:
         - "Och, Mensch ich habe vergessen. Du musst eine Zahlmarke haben.".
         Poleciał do magazynu i przyniósł mi calówkę, którą włożył mi do kieszonki w spodniach. Po tym zaprowadził mnie do roboty do pomieszczenia, w którym miałem wyrównać ścianę i umocować umywalkę.
         Inni chłopcy dostali roboty prawie porządkowe na terenie zakładów a później wychodzili prowadzeni w konwoju do robót porządkowych w domach zbombardowanych przez Anglików w nocnych nalotach. Ci, co wychodzili poza teren zakładu, to przy uprzątaniu z gruzów mieszkań oczywiście ukradli, co się dało, mimo że było to zagrożone karą śmierci. W ten sposób wzbogaciliśmy się w prześcieradła, powłoczki na poduszki, prześcieradła jako podpinki pod koc, który każdy dostał z przydziału. Niekiedy któremuś udało się zdobyć coś do jedzenia. Głównie wszyscy przynosili wino w butelkach i niektórzy mieli po kilkanaście butelek. Niektórym udawało się zamieniać wino na chleb, z Niemcami pracującymi w zakładzie.
         Pewnego dnia wracamy do naszej sztuby i zastajemy wszystko powywracane. Sienniki, poduszki, koce porozrzucane po całej sali. Była rewizja dokonana przez wachmanów. Ktoś z naszych wypaplał, że mamy dużo rzeczy skradzionych, które przynieśliśmy z budynków zburzonych przez bomby, a naszym zadaniem było oczyścić je z gruzów. Niemcy zabrali wszystkie butelki wina, sztućce, a zwłaszcza noże i częściowo ręczniki i prześcieradła. Poukładaliśmy wszystko z powrotem.

         Pewnego dnia w listopadzie przyjechał do nas polski porucznik jeszcze ze Stalagu XA z Lubeki i powiedział nam, że teraz jesteśmy w ewidencji nie Stalagu XB, a Stalagu XA i w najbliższym czasie dostaniemy paczki amerykańskie w ramach pomocy Czerwonego Krzyża Amerykańsko-Szwajcarskiego. Powiedział, że dostaniemy 82 paczki, dla każdego po jednej, to znaczy 80 paczek a dwie paczki dla wachmanów, po pół paczki dla każdego, abyśmy mieli z nimi dobre stosunki i aby nas nie szykanowali odnośnie jedzenia otrzymywanego z Czerwonego Krzyża. I tak się stało. Po kilku dniach przyjechały paczki amerykańskie. Co za radość, w każdej paczce było 100 papierosów Chesterfield'ów, Camel'i lub innych, czekoladki bon-bon, puszka 250g masła lekko solonego, duża puszka mleka w proszku, mała puszka prawdziwej kawy w proszku, kruche ciasteczka, puszka mielonej szynki, puszeczka rybki jakiejś i puszka cukru. To była frajda.
         Obiady mieliśmy względnie dobre - zupa i drugie danie. Te obiady były gotowane w kuchni zakładów Hapag dla ich pracowników i takie same dostawaliśmy my, jeńcy. Czasami były dokładki zupy, bo niemieccy pracownicy nie zjadali wszystkiego co kucharze ugotowali na dany dzień.
         Od momentu otrzymania paczek z Czerwonego Krzyża nastąpiła zmiana nastrojów. Byliśmy najedzeni. Śniadania i kolacje dostawaliśmy również z kuchni zakładu. Tylko chleba było mało. Z chwilą gdy dostaliśmy paczki nastąpiła gwałtowna poprawa w żarciu. Chłopcy niepalący, a była ich większość, zaczęli wymieniać papierosy (to w owym czasie był towar lepszy niż pieniądze) na białe pieczywo, a głównie bułki. Za puszkę kawy dostawało się kartki na cztery lub pięć bułek. I tu okazało się, że dawanie łapówki pół paczki wachmanom opłaciło się.
         Jeniec bez prawa wyjścia z terenu zakładu, który n.b. położony był w strefie wolnocłowej, nie miał szansy zrealizowania kartek na chleb czy też bułki - zwłaszcza w mundurze niemieckim (po zabitych Niemcach) i ostemplowanym z przodu i z tyłu literami KGF (Kriegsfangene). Raz, dwa a nawet trzy razy wachman kapral, ten najprzyzwoitszy, odprowadzał jeńców do lekarza, a to ból zęba lub inna choroba. Chory jeniec brał ze sobą worek i w powrotnej drodze z miasta oddawał kartki na pieczywo wachmanowi, ten wchodził do sklepu, realizował kartki i chleb lub bułki ładował do worka. Po wyjściu ze sklepu "chory" jeniec niósł cały majdan białego chleba lub bułek do naszej siedziby i tu następował rozdział pieczywa w zależności od tego kto ile dał kartek.
         No i rozpoczęła się pełnia zadowolenia z jedzenia. W Niemczech głód, a "bandyci" z Warszawy jedzą białe pieczywo, oprócz fasowanego czarnego. Najlepiej mieli ci, którzy nie palili, wszyscy młodzi chłopcy oraz starsi "berlingowcy". Tacy jak ja, którzy palili papierosy, to mogli wymienić tylko kawę na pieczywo i tego było niewiele. Osobiście oddawałem kolegom mleko w proszku za papierosy; za pół kilograma mleka w proszku dostawałem osiem lub dziesięć papierosów.

         Opowiadanie o moim pobycie w niewoli piszę w roku 2005, a więc po przeszło pięćdziesięciu latach. Nie prowadziłem dziennika, dlatego nie wszystkie zdarzenia opisywane są chronologicznie.
         Któregoś dnia dostaliśmy po paczce angielskiej. Bardzo słodka paczka. Parę puszek z wodnistą niby zupką. W mojej puszeczce były dwie, trzy malutkie kosteczki marchewki i woda. Inne puszki miały podobną zawartość. Jedyna rzecz jaka była pyszna w angielskiej paczce, to duża tabliczka czekolady. Można ją było sprzedać, ale przeważnie zjadaliśmy, bo to była duża przyjemność. W angielskich paczkach nie było papierosów ani kawy.
         Pracowaliśmy też w niedziele, a dzień wolny mieliśmy we wtorek. Taki rozkład pracy w tygodniu wynikał z konieczności oszczędzania energii elektrycznej. Niemcy też tak pracowali.
         Pewnego dnia we wtorek przyszedł komendant wachmanów ze swoim zastępcą. Mieli listy i pieniądze. Dostaliśmy żołd lub zapłatę za pracę - trudno się było dowiedzieć. Każdy dostał 95 marek, a może mniej - nie pamiętam dokładnie. Po otrzymaniu forsy pobiegliśmy do kantyny na terenie zakładu, ale tu nastąpiło rozczarowanie - można było kupić tylko żyletki i nic więcej.
         Oprócz pieniędzy dostaliśmy formularz na napisanie listu. Prawie nikt nie miał do kogo pisać, bo wszyscy pochodziliśmy z Warszawy, a berlingowcy ze wschodniej Polski. Ja miałem kolegę z Politechniki, który mieszkał w Podkowie Leśnej pod Warszawą. Napisałem do niego list, że żyję i jestem w niewoli w określonym Stalagu i ze swoim numerem.
         Wyobraźcie sobie co on zrobił z moim listem. Wysłał do Krakowa do RWG (chyba taka była nazwa organizacji pomocy społecznej). Organizacja ta wysłała do mnie paczkę. Wyobraźcie sobie co za zdumienie - jeden na osiemdziesięciu chłopa dostaję paczkę z Polski.
         A co to była za paczka, taka polska prawdziwa. Jeden kilogram cukru (trochę się rozsypał), kilogram szmalcu z cebulą, kilogram mąki, pół kilograma boczku i dwieście papierosów. To była paczka. Niemcy nie dali mi jej w całości tylko połowę, a później drugą połowę. Z najbliższymi kolegami podzieliłem się prawdziwym żarciem z kraju. Papierosów oddałem mniej, bo sam dużo paliłem. Taką miałem radość i tylko ja jeden.
         Któregoś dnia Niemcy znowu zrobili rewizję, powywracali wszystko do góry nogami. Jedzenia nie zabrali. Wino, ręczniki, sztućce zabrali. No i na apelu nawrzeszczeli, że kraść nie wolno. Zagrozili karą śmierci i temu podobne głupstwa. Oni swoje a my swoje.
         W listopadzie i w grudniu zrobiło się zimno i do pieca, który stał pośrodku sali trzeba było przynieść drewno do palenia. Drewna na dworze było pełno z rozbitych budynków. Nikomu nie chciało się iść zbierać i rąbać deski i z tego powodu były awantury, ale jakoś się dogadywaliśmy.

         Opiszę teraz bardzo ciekawą historię. Otóż przeżyliśmy w Warszawie piekło bombardowań w 1939 roku i dwa naloty sowieckie, ale najwięcej bomb spadło na Warszawę w czasie Powstania. Jednak takie bombardowania w Warszawie to była zabawa w wojnę.
         Nasze zakłady znajdowały się tuż przy Morzu Północnym. Nasz budynek i zabudowania zakładu Hapag leżały pomiędzy kanałem, a otwartym morzem. Pas ziemi między kanałem a morzem wynosił do pięciuset metrów, może więcej ale niewiele. Budynek gdzie była na strychu nasza izba to był budynek magazynowy i łączył się z budynkiem sąsiednim, też magazynowym, ponieważ Hapag to było przedsiębiorstwo przewozowe pasażersko-towarowe.
         Jak wybuchła wojna, to wszystkie okręty towarowe i pasażerskie należące do Hapagu zostały zamienione na okręty wojenne lub wojenno-transportowe. Całe wyposażenie okrętów pasażerskich zostało zmagazynowane na wolnej przestrzeni pod wiatami, a wartościowy sprzęt w budynkach magazynowych, a najwięcej w budynku przylegającym do naszego.
         W tym magazynie znajdowało się kilkanaście fortepianów, kilkadziesiąt pianin i kilka fisharmonii. Za pozwoleniem wachmanów sprowadziliśmy do naszej sali jeden fortepian, jedno pianino i jedna fisharmonię. Wśród naszych chłopców był jeden osiemnastolatek Gałkowski (Jan? raczej Kazimierz?), który grał na fortepianie i pianinie. Grał nawet bardzo ładnie i nam przyjemnie było słuchać w chwilach wolnych od pracy, gdy byliśmy w swoim pomieszczeniu. Często też i dowódca wachmanów słuchał jak nasz kolega grał. I tu ciekawostka. Ten wachman miał syna porucznika w marynarce wojennej, który służył na łodzi podwodnej.
         Na redzie naszego pasa wybrzeża stały trzy łodzie podwodne, które widać było z naszej izby. Oprócz tych łodzi podwodnych stał okręt stocznia, o którym napiszę później i inne mniejsze okręty. Pewnego dnia feldfebel naszych wachmanów zaprosił do naszej izby swojego syna wraz z kilkoma oficerami jego kolegami i poprosił aby nasz kolega zagrał kilka utworów. Dwaj nasi wachmani byli na froncie wschodnim i poprosili abyśmy zaśpiewali taką typowo rosyjską pieśń "Wołga, Wołga, mat' radnaja ...", która im się bardzo podobała. Staliśmy w dwuszeregu, Gałkowski grał na fortepianie, a my z początku mruczando, aż w pewnej chwili zaczął ktoś śpiewać łobuzerską wersję tej pieśni:

         Na cmentarzu wicher świszcze,
         wszystkie kurwy poszły spać;
         przyszedł żołnierz legionista,
         spuścił portki zaczął srać.
                  Wtem mogiła się otwiera
                  i wyłazi siny trup;
                  opierdala skurwysyna,
                  co na jego nasrał grób:
         Jak ty mogłeś skurwysynie
         na mogiłę moją srać;
         i do tego taką kupę,
         kurwa twoja w mordę mać.

         Niemcy wsłuchani, a my dusimy się ze śmiechu. Oni nie rozumieli ani słowa po polsku. Musiałem wzywać kolegów aby się nie śmiali śpiewając tak wulgarną pieśń. Jakoś przeszło to bez awantury. Śpiewaliśmy jeszcze jakieś inne pieśni. Koncert się zakończył a feldfebel był zadowolony, że mógł się pochwalić tak dobrymi i zdolnymi jeńcami.

         Powracając do zagadnienia bombardowań, to z tym mieliśmy dużo kłopotu. Anglicy i Amerykanie wysyłali na Hamburg co noc ekipę bombowców, aby go bombardować. Stosowali tak zwany system szachowy, polegający na tym, że wyznaczali sobie kwadratową część miasta i wszystkie bomby przywiezione na bombowcach zrzucali na tę część Hamburga. Takie naloty odbywały się codziennie o godz. 20-tej. Dziesięć minut przed dwudziestą ogłaszany był tak zwany Voralarm, co oznaczało, że samoloty angielskie lecą w kierunku Hamburga. Mieszkańcy, pomni bombardowania z 1943 roku, chowali się po usłyszeniu syren do różnych schronów.
         W 1943 na jesieni Anglicy wykonali ogromne bombardowanie Hamburga, trwające bez przerwy trzy lub cztery dni. Mnie opowiadali o tym Niemcy. Obszar dzielnicy mieszkaniowej o powierzchni około 25 kilometrów kwadratowych został praktycznie zrównany z ziemią. Jak przyjechaliśmy, to widzieliśmy ten zbombardowany teren, który był otoczony taśmami i ustawionymi tablicami ze znakiem czaszki z piszczelami, zabraniającymi wstępu na ten teren pod karą śmierci.
         W tym nalocie zginęło około sto tysięcy ludzi. Paliło się podobno wszystko, nawet asfalt, a w tym asfalcie grzęzły spalone trupy. Tak ogromne straty spowodowały, że dostarczane przez rząd Rzeszy dostawy żywności rozdawano za darmo, a władze wojskowe obiecały mieszkańcom Hamburga wzmocnienie artyleryjskiej obrony przeciwlotniczej.
         Dla nas Voralarm oznaczał powstanie z prycz, zejście na dół i przejście przez podwórze do budynku stojącego równolegle do naszego, w którym urządzony był schron w znajdującej się tam piwnicy. W naszym budynku nie było piwnicy. W tym schronie były ustawione ławy drewniane. Drzwi tego schronu były stalowe, hermetycznie zamykane. Niemcy wachmani w pełnym rynsztunku, z hełmami na głowach i karabinami w rękach. Feldfebel jako najstarszy rangą po zamknięciu schronu siadał przy półce, na której stał telefon. Po krótkim czasie ogłaszał tak zwany Voralarm lub pełny nalot. Słychać było odgłosy wybuchów bomb i dział przeciwlotniczych.
         Mieszkańcy Hamburga chronili się w ogromnych budynkach-schronach. Każdy taki budynek miał dwie kondygnacje podziemne i siedem lub osiem kondygnacji naziemnych. Obojętne było, czy człowiek znajdował się na najwyższym piętrze, czy też w podziemiu. Ściany żelbetonowego budynku-schronu miały sześć metrów grubości a dach siedem metrów grubości. Największe bomby angielskie nic nie mogły zrobić takiemu budynkowi. Któregoś dnia gdy pracowaliśmy na ulicach Hamburga widziałem taki olbrzymi schron i miał utrącony kawałek betonu w rogu stropu dachowego. Bomby nie mogły nic zrobić takiemu schronowi. Na dachu takiego schronu ustawione były stanowiska artylerii przeciwlotniczej i reflektory.
         Nasz schron był skromniutki; miał oświetlenie z jednej żarówki, przerażonych Niemców i nas. Ponieważ takie schodzenie do schronu było beznadziejne, więc postanowiłem nie schodzić. Zostawałem w naszej sztubie sam. Stawałem przy oknie okryty kocem. Zwijałem osłaniającą roletę z okna i je otwierałem. Stałem z papierosem w ręku i oglądałem jak wygląda angielski nalot na określony kwadrat.
         Z samolotów lecących dość wysoko zrzucane były na spadochronach palące się świeczniki, które oświetlały przeznaczony do zbombardowania teren. Spadały bomby, wybuchy były niesamowite, wszędzie ogień. Samoloty zrzucały też fosfor, który spadając na drewniane obiekty wywoływał pożary. No i wspaniałe, różnokolorowe wystrzały szalejącej artylerii przeciwlotniczej.
         Stojąc i paląc swojego Camela z radością patrzyłem na niszczenie niemieckich domów czy też zakładów. Widok był przepiękny. Tak się cieszyło moje serce. Za Warszawę, za Polskę, dobrze że was leją, szwaby. Tak robiłem bardzo często i opisywałem to kolegom po ich powrocie ze schronu. Mówiłem im, że raz zobaczyć taki widok i po tym można umrzeć. To coś niesamowitego.
         Pewnego dnia kilku kolegów namówionych przeze mnie zostało, nie zeszli do schronu. I tu nastąpiła tragedia. Bombardowany był kwadrat sąsiedni do naszego. Od podmuchu zaczęły spadać dachówki (gąsiory), cały dach zaczął falować. Słupy podtrzymujące wiązary dachowe zaczęły trzeszczeć a niektóre u podstawy pękły i przesunęły się kawałek.
         Zrobił się bałagan. Ci co zostali zaczęli uciekać, ja chciałem ich zatrzymać, ale oni uciekli na dół i przez podwórko do drugiego budynku, do schronu. Ja zostałem. Tłumaczyłem im, że jak będą ze mną, to nic im się nie stanie. Nie wierzyli i uciekli do schronu.
         Dalej wiem z opowiadania. Zaczęli walić w drzwi schronu i krzyczeć. Niemiec wachman ze strachu otworzył drzwi i każdy wchodzący dostawał kopa w dupę takim wojskowym butem. Skończył się alarm. Wachmani zarządzili w schronie apel i oczywiście nie doliczyli się mnie. Po nalocie wszyscy wrócili na nasze piętro. Znów urządzili apel i mnie wywołali przed front ustawionych w dwuszeregu jeńców. Feldfebel i kapral na zmianę zaczęli wrzeszczeć na mnie, że to "streng verboten", że grozi mi przekazanie w ręce gestapo i tym podobne krzyki. Stałem ze smutną miną, a w duchu się śmiałem. Oni sami mieli większego stracha przed gestapo niż ja. Bo od razu powstaje pytanie dlaczego źle pilnowali, że przecież mogłem dawać sygnały pilotom i takie tam głupoty. Byłem spokojny, że nic mi nie grozi.
         Następnego dnia jak zwykle o ósmej Voralarm, wszyscy się zbierają i schodzą do schronu w sąsiednim budynku. Ja nie wstaję. Koledzy mówią:
         - "Chodź Lolek, nie wygłupiaj się; po co drażnić Niemców".
         Poszli. Leżę i palę papierosa czekając, aż rozpocznie się bombardowanie.
         W pewnym momencie słyszę jak waląc buciorami po stalowych schodach wchodzi do naszej sztuby Niemiec z latarką. Zaczął oglądać prycze z innego końca. Wreszcie doszedł do mojej pryczy i zaświecił mi latarką w oczy.
         - "Na, Mensch, aufstehen. Du musst unter gehen."
         - "Nein, ich will hier bleiben."
         - "Nein, stehe auf!"
         Co miałem robić, wstałem, ubrałem się. Miałem polski szynel jako płaszcz. Przepis był taki, że do schronu trzeba wszystko zabrać. Przeważnie nikt wszystkiego nie zabierał, ale Niemiec był uparty i kazał mi wszystko zabrać. Miałem walizkę drewnianą 0,6 x 0,4 x 0,2 m, w której miałem kilka puszek ze szmalcem, puszkę masła amerykańskiego i inne puszki. Kazał mi założyć płaszcz a na ramiona koc. Nie mogłem wszystkiego zabrać to mi wachman pomógł. Wziął walizkę a ja puszkę pięciokilogramową, w której miałem gorszy szmalec, bo ze skwarkami. Tak obładowani zeszliśmy z piątego piętra i przeszliśmy przez podwórko do schronu w sąsiednim budynku. Gdy wszedłem to wszyscy w ryk ze śmiechu, że jednak zostałem zmuszony zejść do schronu.
         Po kilku minutach zaczął się pełny alarm i telefon przestał działać. Niemcy się skupili. I zaczęło się bombardowanie naszego terenu. Bomby waliły okropnie. Nigdy bym nie uwierzył, że tak duży budynek od bomb zacznie się bujać jak okręt na morzu. Bomba padła tuż nad naszym stropem. Wszystkich ogarnęło przerażenie. Starzy berlingowcy uklękli na ławkach i zaczęli się modlić. Czuć było sypiący się tynk.
         Ja chodziłem między ławkami i śmiałem się mówiąc do modlących się kolegów, zwłaszcza do berlingowców, że modlenie się nic nie pomoże. Powinni się cieszyć, że ja z nimi jestem. Mnie się nic nie stanie i oni skorzystają z tego, że są ze mną. Tynk się sypał. Bomby waliły a ja się śmiałem i mówiłem wszystkim, że się nic nikomu nie stanie.
         Alarm został odwołany. Wychodzimy ze schronu, a tu budynek, w którym żeśmy spali cały płonie od góry. Leje po bombach co pięć metrów. Deski, składowane drewniane leżaki palą się jak cholera. Tam gdzie padał fosfor w kawałkach, to powstawał ogień. Staliśmy zdumieni. Niemcy nawoływali nas do gaszenia ogni. Cały teren i budynki z drewnianymi rzeczami płonął. Dla nas to była tylko radość.
         Niemcy nie wydali nam wszystkich paczek amerykańskich z ostatniej dostawy i trzymali je w schowku na podeście nad pierwszym piętrem. Kilku chłopaków pookrywało się mokrymi kocami i skakali w płonący budynek po paczki. Ten co skoczył i zdobył z narażeniem życia paczkę stawał się jej właścicielem. Skoczyłem i ja, ale tylko raz. Niektórzy skakali nawet po dwa i trzy razy. Ci co się bali, nie skakali. Ponieważ był przymus zabierania przed nalotem do schronu wszystkiego co się ma, więc prawie wszyscy dużo zabrali, zwłaszcza swoje walizki i puszki.
         Jak Niemcy ugasili ogień, wody i gaśnic mieli sporo, to przed północą poszliśmy do schronu spać. Teraz ten schron był naszym domem. Rano kawa i apel, a po nim wymarsz na miasto usuwać zniszczenia po nalocie. Boże, co za cudowny był widok. Okręty średnie, małe, szalupy, wszystko zbombardowane i powywracane do góry dnem. Okręt stocznia, o którym napiszę oddzielnie, został trafiony dwoma bombami i niebezpiecznie się przechylił. Niemcy zaczepili dwa dźwigi i podtrzymali go, by się nie przewrócił.

         No i jakie to są dziwne losy człowieka. Gdybym nie namówił kolegów, aby zobaczyli najwspanialszy widok - bombardowanie Hamburga, to by nie było wpadki. A następnego dnia Niemiec sprawdzał, czy wszyscy zeszli do schronu i zmusił mnie, abym też zszedł i jeszcze mi pomógł. Gdybym został spaliłbym się jak nic. A tak wyszedłem cało.
         Nad naszym schronem, na drugim piętrze była kuchnia zakładowa. Nad nasz schron, w którym już i ja byłem, spadły dwie bomby i nie wybuchły. Wokół budynku i na całym terenie było pełno lejów po bombach. Niemieccy pracownicy zakładu latali jak oszaleli zasypując leje po bombach i gasząc palące się budynki i różne rzeczy znajdujące się na zewnątrz.
         Na następny dzień rano wyszliśmy ze schronu i zaraz pognali nas do robienia porządku na ulicach po wczorajszym nalocie. Po powrocie z pracy nie dostaliśmy obiadu. Każdy zjadł co miał i usadowiliśmy się na kocach lub leżakach pod ścianą ocalałego budynku, w którym była kuchnia i schron, gdzie trzymaliśmy nasze graty. Odpoczywając po dziesięciogodzinnej pracy patrzyliśmy na pracujących Niemców, a w duchu cieszyliśmy się ze zniszczeń, jakie spowodował wczorajszy nocny nalot. Cieszyliśmy się, bo w naszej pamięci była zniszczona Warszawa i reszta kraju. To bombardowanie naszego rejonu miało miejsce pod koniec marca lub na początku kwietnia 1945 roku.

         Teraz muszę opisać skąd miałem ja i koledzy puszki szmalcu. Otóż któregoś wtorku, po ciężkiej pracy i wieczornym nalocie angielskim już niektórzy się rozebrali i pokładli się spać. Nagle wpada do naszej izby dwóch wachmanów, w tym jeden kapral, ten najprzyzwoitszy hamburczyk. Zarządzili apel. Ze słów kaprala zrozumiałem, że proszą nas o pomoc w pracy przy sortowaniu resztek pozostałych po pożarze chłodni. Ferajna nie chce się zgodzić, bo nie wierzą słowom wachmanów, już byli kilka razy nabierani. Przekonywałem abyśmy poszli. To miała być praca na całą noc.
         Wraz ze mną zgodziła się iść prawie połowa z całej naszej grupy. Ubraliśmy się i zostaliśmy poprowadzeni przez wartowników jakąś wąską drogą po torach kolejowych, aż dotarliśmy do olbrzymiego budynku - rzeczywiście chłodni. Schodami weszliśmy na pierwsze piętro i co się okazało. Chłodnia została lekko zbombardowana i wybuchł w niej pożar, który został ugaszony.
         W olbrzymiej hali leżały na podłodze połówki wieprzy, popalone ale nie całkiem. One spadły z haków wiszących lub też były przechowywane na podłodze. Naszym zadaniem było za pomocą stalowych ręcznych haków odgarnąć z wierzchu nadpalone a raczej uduszone połówki wieprzy i spod spodu wyciągnąć świeże sztuki. Kładliśmy je na wózki lub taczki i odwoziliśmy do szczytu chłodni, gdzie była winda, przy pomocy której dobre połówki świń lądowały na dole i ładowane były do ciężarówek. Gdzie dalej były te świnie odwożone nie wiem, pewnie do innej całej chłodni. Ogromna ilość połówek świń była jakby ugotowana.
         Łaziliśmy po kolana w tym smrodliwym bagnie prawie ugotowanych świń. Prace nadzorował oficer gestapo, którego opiece podlegała chłodnia. Jeden z wachmanów powiedział mi, że pod koniec pracy będziemy mogli sobie wziąć kawałki nadpalonych - ugotowanych świń. Myślał, że my jesteśmy tacy głupi. Oczywiście każdy sobie ukroił kawał grubej słoniny, czyściutkiej, nie spalonej. A ponadto wzięliśmy też po połaci słoniny dla pilnujących nas wachmanów.
         Ja, nie znający się na rzemiośle rzeźniczym, poprosiłem jednego z kolegów, berlingowca, aby ukroił mi kawał słoniny i kawałek schabu. Jak może wspomniałem, ci berlingowcy to wszyscy byli rolnikami i doskonale byli obeznani z techniką krojenia mięsa. Mając już przygotowaną dla siebie porcję mięsa i słoniny, pomyślałem, że przecież pracujemy w chłodni i jako prawie inżynier budowlany odszukałem schody i rozpocząłem zwiedzanie chłodni.
         Na jednym z górnych pięter, po omacku, bo było ciemno, znalazłem pudełka z groszkiem. Spróbowałem i tfu, wyplułem, bo nie lubię groszku. Szukałem dalej, aż tu znalazłem mrożone śliwki, wiśnie, dalej powidła z jabłek. O rany pomyślałem, to mamy fart. Zszedłem na dół i powiedziałem o tym chłopakom. Rzucili się na nowy towar. Zacząłem ich ostrzegać, aby nie brali za dużo. Wiele nie da się schować pod palta tak, aby Niemcy ze służby celnej i inni nie zobaczyli.
         Po co najmniej sześciu godzinach pracy wróciliśmy do naszej izby obładowani jak diabli. Ci, co nie byli, natychmiast zgłosili się do pracy na następną zmianę. My byliśmy zmęczeni i poszliśmy spać. Rano, po obudzeniu się zobaczyliśmy, że druga zmiana wróciła i przyniosła jeszcze więcej mięsa i słoniny oraz owoców i warzyw. Po śniadaniu my poszliśmy do chłodni do pracy i sortowania tego, co się nie ugotowało. Po ośmiu godzinach pracy wróciliśmy do nowego lokum i zobaczyliśmy jak nasi koledzy z drugiej grupy stali przy okrągłym piecyku i topili słoninę pokrojoną w kawałki. Oni przerwali swoją kucharską pracę i poszli na następną zmianę do pracy w chłodni. Wrócili obładowani tak bezczelnie, że jeden przyniósł na ramieniu ćwiartkę wieprza. To był już szczyt bezczelności.
         Po pracy w chłodni przeprowadzani byliśmy po ciemku i bocznymi drogami, po jakichś torowiskach. W ten sposób udało nam się przenieść ogromne ilości słoniny, mięsa i owoców. Owoce trzeba było szybko zjeść, bo się rozpuszczały i psuły się. Podobnie było z mięsem. Każdy sobie usmażył kotlety lub inny kawałek mięsa. No i zaczęło się. Kroiliśmy słoninę i topiliśmy ją na szmalec. Najwyższą wartość miała pusta puszka. Najlepsza to taka wysoka po mięsnych konserwach, znaleziona na śmietniku. Wykorzystywaliśmy puszki po mleku w proszku z paczek amerykańskich. Ja z Ryśkiem Łazarskim (ps. "Ryś"), nowym moim kumplem, zdobyliśmy dużą, pięciokilogramową puszkę po marmeladzie. Do tej puszki wlewaliśmy stopioną słoninę wraz ze skwarkami. Do mniejszych puszek, własnych lub zdobytych, wlewaliśmy stopioną słoninę czyściutką, bez skwarek. Obaj mieliśmy około dziesięć puszek czystego szmalcu i pięciokilogramową puszkę szmalcu ze skwarkami.
         Najśmieszniej wyglądała walka o miejsce na rozgrzanej do czerwoności płycie piecyka, na której wkoło ustawione były puszki z topiącą się słoniną. Ci, co nie mieli miejsca na swoją puszkę, zajmowali się krojeniem słoniny na kawałeczki do topienia. Aby w piecyku palił się silny ogień, trzeba było przynosić drewno z podwórka, z rumowisk. Nikt nie chciał iść po drewno, bo trzeba było topić słoninę. I o zgrozo, w piecyku paliliśmy słoniną i mięsem dla jego rozgrzania. Tyle słoniny żeśmy nakradli, że stać nas było i na jej częściowe palenie, zwłaszcza te gorsze kawałki.
         Wachmani dostawali od nas dostatecznie duże porcje słoniny i byli zadowoleni, bo po zmianie każdy już nie z chłodni, a z miejsca pracy mógł do domu, po cichu, w kieszeniach lub w teczce wynieść otrzymaną od nas słoninę. To dla nich była wielka frajda móc bez kartek przynieść do domu słoninę - Speck. Do sortowania mięsa w chłodni Niemcy wzięli nas jeńców, ponieważ nie mogli zatrudnić do jej opróżnienia robotników niemieckich, bo rozeszłoby się po Hamburgu, że tyle jedzenia było w chłodniach a ludność otrzymywała na kartki niewielkie ilości jedzenia. Tak rozpoczął się nasz raj w niewoli.

         Jeszcze przed zdobyciem słoniny i mięsa zobaczyłem, że na terenie zakładu działa zakład fryzjerski. Będąc w swoim polskim, brudnym szynelu wojskowym wszedłem do tego fryzjera. Siedziało tam na krzesełkach kilku Niemców. Dwóch było strzyżonych. Wszedłem i powiedziałem "moj'm" - to po hambursku dzień dobry, taki skrót od Morgen. Fryzjerzy mi dopowiedzieli i jeden z nich powiedział:
         - "Bitte nimst du Platz".
         Usiadłem, wyjąłem paczkę Cameli z kieszeni i w tym momencie zwolnił się fotel przy lustrze, a fryzjer zaraz poprosił mnie abym zajął miejsce w tym fotelu.
         Pozostali czekający w kolejce Niemcy zaczęli szemrać, ale ten fryzjer na nich zawarczał i się uspokoili. Wyjąłem papierosa dla siebie, poczęstowałem mojego fryzjera i a jakże "für Kamerad". Zostałem ogolony i ostrzyżony. Wiele tych włosów na głowie nie miałem, bo byłem już dwa razy ostrzyżony na zero. Skończył strzyc, wstałem. Miotełką czyścił niemiecki fryzjer mój jeniecki mundur. Podał mi moje palto i powiedział, że należy się jedna marka, a ja mu dałem dziesięć marek. Uniżenie podziękował i zaprosił na następną wizytę.
         Po dwóch dniach poszedłem znowu i ponownie zostałem natychmiast obsłużony. Po zapłaceniu i obdarowaniu Niemców papierosami dumnie wyszedłem z zakładu fryzjerskiego. Opowiedziałem o tym kolegom, a ci durnie masowo zaczęli latać grupami do fryzjera, płacić im wysoko i dawać im nawet po paczce papierosów. Pisałem już, że niektórzy młodzi chłopcy mieli dużo amerykańskich papierosów bo sami nie palili. Zrobił się krzyk. Niemcy donieśli do władz stoczni i zabroniono jeńcom chodzić do fryzjera. Ale jakoś trzeba było nas strzyc.
         Zadbano o to w ten sposób, że w ścianie zrobiono gniazdka na prąd i w dniach wolnych od pracy dwaj fryzjerzy przychodzili do naszej sztuby i zapraszali do strzyżenia. No proszę sobie wyobrazić co stało się z fryzjerami, gdy któryś z jeńców zapłacił za strzyżenie słoniną, prawdziwą słoniną. Fryzjerzy, po południu gdy wracaliśmy z pracy, zapraszali nas do strzyżenia i golenia, bo za usługę dostawali słoninę. Były dnie, że dwaj fryzjerzy stali i czekali aż któryś z nas zechce się ostrzyc. Boże, musiałem namawiać, by się strzygli choć nie mieli co, byle tylko pozbyć się Niemców i abyśmy mogli spokojnie topić słoninę na szmalec.
         Od momentu jak mieliśmy własne kawałki usmażonego mięsa i własny szmalec, to już nie chcieliśmy jeść dodatkowej zupy, jaką zostawiali dla nas kucharze niemieccy. Ze dwa razy dodatkowe porcje zupy wylewaliśmy do wychodka. Jeniec nie może pokazać, że jest najedzony.

         Tak się złożyło, że pewnego dnia, gdy byliśmy prowadzeni do pracy na ulicach Hamburga, aby zasypywać leje po bombach. zobaczyliśmy pracujących obok nas więźniów w pasiakach, z jakiegoś obozu koncentracyjnego. Boże, jak oni okropnie wyglądali. Pilnowali ich esesmani. Zaczęliśmy z nimi rozmawiać. Powiedzieli, że są z obozu koncentracyjnego. Zapytaliśmy, którzy są Polakami. Odpowiedź: wszyscy. To my na to - kto jest z Warszawy, też się zgłosiło kilkunastu. Zapytałem gdzie się znajduje jakaś ulica w Warszawie, szybko odpowiedział jeden. Od niego dowiedzieliśmy się, że jest tu kilku Polaków. Następnego dnia my, jako szlachta jeniecka już nie wszyscy jedliśmy zupę. Braliśmy niezjedzoną zupę do dużych puszek i zanosiliśmy na miejsce pracy. Dawaliśmy ją pracującym więźniom.
         Tak było ze dwa, trzy razy. Po cichu dawaliśmy im papierosy. Pewnego dnia te niepalące szczeniaki zaczęły rzucać papierosami w grupę pracujących więźniów. Ci naturalnie rzucili się zbierać. Zobaczyli to esesmani. Do roboty wezwali dwóch czy trzech capo, którzy zaczęli bić pałkami tych, co zbierali papierosy. Zrobiliśmy krzyk i chcieliśmy się rzucić na tych, co bili. Esesmani otoczyli więźniów i pistolety maszynowe skierowali na nas. Nasi wachmani wpadli w popłoch. Zaczęli nas prosić byśmy się nie rzucali na esesmanów, bo będzie się lała krew, a oni za nas odpowiadają. Po kilku przekleństwach z naszej strony zostaliśmy uformowani w szereg i oddaliliśmy się od więźniów z obozu koncentracyjnego. To było moje i moich kolegów pierwsze zetknięcie się z takimi biednymi więźniami. Na następny dzień już pracowaliśmy w innym miejscu, przy mostach i więcej więźniów z obozu koncentracyjnego nie widzieliśmy.

         Teraz opowiem o mojej pracy jako murarz. Przez kilka dni pracowałem w różnych budynkach reperując ściany lub podłogi. Obsadzałem umywalki. Przez jakiś czas pracowałem na okręcie stoczni. Był to okręt przycumowany do mola. Został on zabrany Holendrom po zajęciu Holandii przez Niemców. Niemcy nadbudowali ten okręt o jedno piętro. Na trzech pokładach urządzili w bardzo przemyślny sposób warsztaty z odpowiednimi maszynami i urządzeniami. To miał być okręt-stocznia służący do naprawy uszkodzonych łodzi podwodnych na pełnym morzu. Okręt był zaopatrzony w dźwigi do podtrzymywania reperowanych łodzi.
         Na tym okręcie pracowałem przy układaniu glazury w pomieszczeniach na warzywa i owoce. Ponieważ okręt został nadbudowany, to trzeba było zwiększyć jego zanurzenie. Na samo dno okrętu byłem spuszczany na linie, a Niemcy zrzucali beton przez otwór w pierwszym pokładzie. Moja praca polegała na rozrzucaniu betonu po dnie okrętu i wygładzaniu do poziomu. Po bocznych ścianach okrętu lała się woda, a wewnątrz było zimno i wilgotno. Po kilku dniach pracę skończyłem. Przez wiele dni pracowałem przy zamurowywaniu otworów okiennych w budynkach na terenie zakładu Hapag. Pracę tę wykonywałem wraz z niby murarzem Włochem.
         Na terenie zakładu znajdował się budynek, w którym przebywało około stu Włochów, pracujących w zakładach lub na zewnątrz. Po przewrocie we Włoszech Mussolini zdemobilizował wszystkich żołnierzy i jako cywile trafili do przymusowej pracy na terenie Trzeciej Rzeszy. Taka grupa Włochów pracowała w Hapagu, lub na zewnątrz.
         Jako cywile mieli prawo wychodzić na miasto i wielu Włochów w niedzielę lub w sobotę zaglądało do burdeli lub do samotnych żon żołnierzy walczących na frontach. Dużo bab było w potrzebie. Wystrojeni, czarni Włosi chodzili do swoich babek i się zabawiali i dobrze się odżywiali. Oprócz tego prostego Włocha poznałem kilku innych. Ten Włoch był wieśniakiem i miał gospodarstwo rolne w Lombardii. Obiecał mi, że jak przyjadę do Włoch, to będę mógł u niego mieszkać i żyć jak długo będę chciał. Zamurowując otwory okienne trochę mu pomagałem. Był niekiedy mróz i przy nieudolnym układaniu muru na pół cegły zdarzało się, że Włochowi kawałek muru się rozleciał.
         Aby przy mrozie można było zamurowywać otwory okienne lub drzwiowe do zaprawy cementowej dodawaliśmy szkło wodne, co pozwalało wiązać zaprawie. Po zamurowaniu części otworów zdarzało się, że na drugi dzień wszystko leżało na ziemi, bo po nocnym bombardowaniu nasze zamurowania wypadały. Czyściliśmy cegły i ponownie zamurowywaliśmy te same otwory. To się powtarzało kilka razy.
         Poznałem również Włocha inżyniera chemika i w czasie wolnym od pracy czasami się spotykaliśmy. On zaczął uczyć mnie po włosku i trochę się nauczyłem. Wiele już zapomniałem ale do dziś potrafię liczyć po włosku uno, duo ... oraz znam parę zwrotów: niente laromore niente modiore, come sta, senior, capito itd. Mieliśmy się spotkać we Włoszech i obecnie jak o tym myślę to żałuję, że nie skorzystałem z okazji aby tuż po wojnie wyjechać do Włoch, ale o tym napiszę później.
         Włosi mogli wychodzić poza teren zakładu i czasami dawaliśmy im kawę lub papierosy, aby dostać za nie kartki na pieczywo, bo tego zawsze nam brakowało. Jak zdobyliśmy szmalec, to zapanował u nas dobrobyt. Dostawaliśmy co dwa tygodnie paczkę amerykańską i za kawę lub papierosy od Niemców dostawaliśmy kartki na białe pieczywo. I proszę my, "bandyci z Warszawy", według określenia faszystów niemieckich, mieliśmy jedzenie dobre białe bułeczki z masełkiem amerykańskim lub ze zdobytym szmalcem.
         Kilku kolegów pracowało przy sprzątaniu i czyszczeniu na stojących w porcie łodziach podwodnych i jaki paradoks. Na łodziach służyli jako marynarze Polacy ze Śląska lub z województwa poznańskiego, czy też bydgoskiego. Oni dawali chłopcom kanapki i słuchali radia BBC z Londynu. Czy coś takiego można sobie wyobrazić, że powstańcy słuchali radia po polsku, z Londynu, w niemieckiej łodzi podwodnej? Oczywiście trwało to kilka dni i dotyczyło trzech czy czterech powstańców. Ja nie pracowałem na łodziach podwodnych.

         W zakładach Hapag, jak zapewne we wszystkich zakładach przemysłowych, na rozkaz rządu Rzeszy tworzone były dodatkowe oddziały, w których produkowano broń, bomby, pociski artyleryjskie i amunicję. To była taka dodatkowa konieczna produkcja, niezależnie od fabryk specjalistycznych produkujących określone rodzaje uzbrojenia. Pewnego dnia wachmani kazali nam ładować pociski artyleryjskie z taśm na wózki i przewozić je do wagonów kolejowych. Oczywiście odmówiliśmy powołując się na postanowienia Konwencji Genewskiej. Zrobił się szum. Przyleciał gestapowiec mający nadzór na całym zakładem, zaczął wrzeszczeć, a my nic. Dali nam spokój. Być może byłoby inaczej, ale co niektórzy Niemcy byli przekonani, że wojnę przegrali, bo Ruscy bili się z Niemcami już przy granicach wschodnich.

         Pewnego dnia kolega Kostarski Tadeusz (ps. "Sęp II") zgłosił się do lekarza, bo się przeziębił. Dostał się do szpitala i przebywał w nim około tygodnia. Wrócił szczęśliwy, bo był razem z Francuzami. Oni dali mu jakieś słodycze i sweter-golf. I kurwa mać dostał ten sweter od największych brudasów na świecie. W swetrze były wszy i rozlazły się na prycze kolegów sąsiadujące z pryczą Kostarskiego. Zrobili krzyk. Jak się szwaby dowiedzieli, że mamy Lensen, a jak Lensen to i dyfteryt, którego się okropnie bali, to zrobili nam dezynfekcję. Zleli jakimś szuwaksem wszystkie sienniki, koce i prycze. Nas zapędzili dwukrotnie do parowej kąpieli. Byliśmy tak wściekli na Kostarskiego za ten sweter i że dał się namówić na prezent od francuskich brudasów. O tym, że to największe brudasy, a wszyscy o tym wiedzieli, później napiszę coś ciekawego.

         Boże Narodzenie spędziliśmy z choinką skromnie ubraną w zabawki własnej roboty. Podzieliliśmy się chlebem jak opłatkiem i przy akompaniamencie muzyki fortepianowej wyśpiewaliśmy kolędy i pieśni patriotyczne, a w szczególności pieśń:

         "O Panie, któryś jest na niebie,
         wysłuchaj nasz tułaczy śpiew;
         wołamy z cudzych stron do Ciebie,
         o polski dach, o polską dłoń."

         Tę pieśń usłyszałem po raz pierwszy właśnie w niewoli, nie znałem jej przed wojną.
         Któregoś wolnego wtorku (niektóre zakłady pracowały w niedziele i miały dni wolne np we wtorki; taka ruchoma niedziela pozwalała na mniejsze obciążenie sieci energetycznej) wachman, kapral hamburczyk zabrał nas wszystkich na wycieczkę po Hamburgu. Mogliśmy zobaczyć, jak wielkie to było przemysłowe miasto i jak duży był port. Ludność Hamburga to coś około miliona ośmiuset tysięcy mieszkańców i było to miasto dużo większe od Warszawy.
         Niemiec zaprowadził nas do kanału pod rzeką Łabą. Zjeżdżało się windą i ładnie wykończonym tunelem przechodziło się na drugą stronę rzeki. Tym tunelem jeździły też samochody. Oprócz widocznych zniszczeń widać jeszcze było jak wielkim przemysłowo-handlowym miastem był Hamburg. Ten las dźwigów portowych i liczba przycumowanych okrętów świadczył wyraźnie o potędze przemysłowej Rzeszy Niemieckiej.

         Aż wreszcie nadeszła połowa kwietnia i słychać było artylerię zachodniego frontu. A słychać ją było coraz wyraźniej. Niemcy starym swoim zwyczajem wyganiali jeńców z ich siedzib i pędzili w inne strony, aby uniknąć zemsty i rewolty. Tak więc pięknego 26 kwietnia wyruszyliśmy z Hamburga na północ. Do już utworzonej kolumny jeńców, pędzonych z różnych miejsc na północ, w kierunku Danii, dołączyliśmy w prowincji Schleswig-Holstein. Pierwszego dnia zrobiliśmy około 30 km.
         My mieliśmy dużo paczek amerykańskich i własne zasoby szmalcu i po pierwszym dniu powiedzieliśmy naszym wachmanom, że nie będziemy pędzić w olbrzymiej grupie. Żarcia mieliśmy dosyć. Papierosy i kawa jako łapówka zrobiły swoje. Mając tyle towaru nie sposób było to nieść. Jak wychodziliśmy z naszego zakładu to rąbnęliśmy trzy ręczne wózki. Położyliśmy na nich swoje walizki z drewna i paczki amerykańskie i w kolejności, na zmianę ciągnęliśmy te wózki i szło się nam całkiem lekko i wesoło.
         Po każdych dziesięciu kilometrach zatrzymywaliśmy się u jakiegoś chłopa. Dostawaliśmy spanie w stodołach, kupowaliśmy kartofle od bauera i sobie je gotowaliśmy. Ja sam miałem karton paczek amerykańskich papierosów, to jest pięć paczek związanych razem; w takiej formie nam je przywożono. Jeśli ja, paląc papierosy miałem 5 paczek to inni, którzy nie palili mieli więcej. Byli młodzi chłopcy, którzy mieli po trzy tysiące papierosów amerykańskich i także mieli całe kartony, po pięć paczek w kartonie.
         Jak zostaliśmy spaleni i spaliśmy w schronie i zbliżał się koniec wojny, to ze Stalagu XA przysyłali nam nawet po dwie paczki w tygodniu. Jak dorobiliśmy się szmalcu i żarcia, za kawę i papierosy od Niemców, to byliśmy panami.

         Wspominałem, że wśród powstańców z Mokotowa byli też więźniowie z więzienia na Rakowieckiej. Oni także dostali się do niewoli i w naszej hamburskiej grupie było ich czterech. Jeden z nich, wysoki chłop z mordą obrzydliwą, któregoś dnia zaproponował grę w karty, w oko. Mieliśmy marki, każdy po około czterysta marek, za które i tak nie można było nic kupić. Graliśmy tak kilka wieczorów. Jak zabrakło chłopakom pieniędzy to dawali puszki; i tak puszka z mlekiem w proszku - 50 marek, puszka masła - 100 marek, paczka papierosów Chesterfield'ów - 200 marek, a puszka kawy 400 marek. Grałem w oko i ja. Niekiedy w banku było tysiąc marek.
         Raz na taki moment wszedł wachman kapral, spojrzał na stół i zobaczył tyle pieniędzy. Złapał się za głowę i powiedział:
         - "verflüchte Polen".
         On miał żołdu coś ponad dwieście marek miesięcznie, a tu tyle forsy w banku i jeden wygrywa. Najwięcej wygrał ten złodziej z Mokotowa, wielki chłop z obrzydliwą mordą. Ja wygrałem około pięćset marek i worek puszek, przeważnie z mlekiem, kawą i mięsem (szynka mielona).
         Część wygranych puszek dałem Ryśkowi Łazarowi, mojemu jenieckiemu kumplowi, a znaczną część puszek wymieniłem z takimi, co nie palili a mieli papierosy. I za te puszki miałem papierosy i w ten sposób uzbierał mi się cały karton pięciu paczek. Potem Niemcy zabronili nam grać w karty, w oko.
         Jak nas pędzili na północ od Hamburga, to mieliśmy sporo jedzenia, kawy i papierosów. Zatrzymywaliśmy się codziennie po przejściu dziesięciu kilometrów. Gospodarz lub gospodyni gotowała nam kocioł kartofli za kawę lub papierosy, a my mieliśmy tłuszcz na okrasę i kartofle nam smakowały.
         W pewnym gospodarstwie wyznaczyli nam nocleg w olbrzymiej stodole na górnym stropie, gdzie zmagazynowane było siano. Zaczęliśmy bić się kupami siana, tak dla zabawy. W tej zabawie zgubiłem zaręczynowy pierścionek, który dostałem od mojej narzeczonej Krystyny jak szedłem do Powstania, a jej dałem złoty sygnet z rubinem. Boże, jak ja rozpaczałem za tym pierścionkiem. Ogłosiłem zawody, kto znajdzie pierścionek dostanie pięć paczek amerykańskich papierosów. Na następny dzień, jak zrobiło się widno, to wielu rzuciło się przesiewać siano. Rozłożyli koce i przetrząsali siano szukając czy nie spadnie pierścionek. Nie znaleźli. Musieliśmy ruszać w dalszą drogę.
         Trzeciego maja doszliśmy do zabudowań po jakiś służbach niemieckich. Rozlokowaliśmy się i poszliśmy spać. Rano wstaliśmy i każdy z mydłem i ręcznikiem pobiegł nad pobliski staw, aby się ogolić i umyć. Każdy w spodniach z piersią gołą. Ogoliliśmy się, wypluskali w wodzie i byliśmy czyści.
         I proszę, w tych zabudowaniach znalazł się niewielki oddział jeńców francuskich. Ależ to tatałajstwo było brudne. Też poszli nad staw się umyć. Ręcznikami obwiązali sobie szyje, nie zdjęli płaszczy, zamoczyli ręce w wodzie i piszczeli że zimna. Poklepali się mokrymi rękami po twarzach i wytarli je ręcznikami. Wrócili do budynku i zaczęli szukać zielska, aby je sobie ugotować. Boże, jakie strasznie brudne mieli ręce z wierzchu. Jedli to swoje zielsko, tłuszcz im się przez brudne paluchy przelewał. Okropność. Szwargotali przy tym po francusku bez przerwy. Dowiedzieliśmy się, że około 15 kilometrów od naszej siedziby są wszyscy jeńcy, którzy wyszli z Hamburga.
         To był szósty albo siódmy maja. Niemieccy wachmani pilnujący nas i Francuzów ustawili nas w dwuszeregu na placyku. Jeden najwyższy rangą powiedział, że Hitler nie żyje, a adm. Karl Dönitz ogłosił kapitulację Niemiec. Niektórzy niemieccy żołnierze płakali. Nasi chłopcy zaczęli się wygłupiać i śmiać. Zrugałem ich, że tak nie wolno, bo to nieładnie, nie po wojskowemu.
         Niemcy złożyli broń i niemal za parę godzin przyjechali ciężarowymi samochodami angielscy żołnierze i zawieźli nas do dawnego obozu niemieckiej organizacji Todt. Były to przyzwoite baraki z ładnymi łóżkami, z barakiem umywalkowym oraz oddzielnym barakiem ubikacyjnym.
         W tym obozie byli wszyscy jeńcy, którzy szli przed nami z Hamburga oraz inni. Anglicy urządzili nam kolację, dobre jedzenie i każdy dostał na deser trochę rodzynek i trzy papierosy, nędzne angielskie papierosy. Myśleliśmy, że tak będzie i jutro, a tu figa. Utworzone zostało dowództwo polskie. Kuchnię prowadzili Niemcy.
         Obóz znajdował się w okolicy miasteczka Husum, położonego niedaleko granicy duńskiej. Przez tę miejscowość wracali do domu żołnierze niemieccy, którzy okupowali Danię. Każdy z nich miał na mundurze przyszyty trójkąt (a może kwadrat, nie pamiętam), co oznaczało, że jest zweryfikowany i może wracać do Faterlandu. Maszerowali z Danii pieszo, w normalnych formacjach, naturalnie bez broni. Mieli postój w miasteczku Husum.
         Jak się nasi dowiedzieli to rozpoczęli handel z niemieckimi żołnierzami. Za papierosy, kawę kupowali przeważnie pistolety z amunicją. Prawie wszyscy powstańcy kupili sobie po pistolecie, a niektórzy nawet dwa. Kupili od Niemców również inne rzeczy. Ja za papierosy kupiłem zegarek szwajcarski, który stanowił wyposażenie oficerów Wermachtu. Każdy zegarek miał numer i był wpisany do książeczki wojskowej. To był zegarek oficera marynarki i był wodoszczelny, co w owym czasie było rzadkością. Kupiłem także za paczkę tytoniu i kawę aparat fotograficzny - Super Dollinę z dalmierzem i dobrym obiektywem, nb mam go do dziś.
         Baraki były podzielone na izby. W takiej izbie było osiem prycz podwójnych. Każdy miał poduszkę, koc i prześcieradła. W mojej izbie wszyscy mieli pistolety i cieszyli się, że mają broń. Niektórzy z obozu wychodzili do pobliskich wsi aby postraszyć Niemców. Ustrzelili kiedyś świnię czy też krowę. Niemcy się skarżyli do żandarmerii angielskiej. Śmiałem się z tych chłopców, że tak się cieszą pistoletami. Jednemu to powiedziałem wprost:
         - "Widzisz, ja nie mam pistoletu, a ciebie się nie boję, bo żeby strzelić do człowieka, to trzeba mieć powód i dużą odwagę. Zabić człowieka tak wprost, to nie taka łatwa sprawa; prędzej dam ci po mordzie, nim ty wystrzelisz, bo możesz się zesrać".
         Ale zdarzył się wypadek. Jeden z chłopaków czyścił pistolet siedząc na łóżku, a inny wstał i szukał czegoś w swojej szafce stojąc tyłem do tego, który czyścił pistolet. Padł strzał i - chłopak przeżył Powstanie a zginął z głupoty innego gówniarza.

         Do obozu przybyło sporo oficerów Polaków i urządzali normalne wojsko. Musztra, szarże itp. Ci oficerowie byli tak głupi, że wmawiali nam, że szykuje się nowa wojna sprzymierzonych z Rosjanami. Boże co za durnie. Tak dużo ludzi, zwłaszcza Polaków myślało, że Amerykanie i Anglicy ruszą na Rosjan. Ja oczywiście myślałem odwrotnie. Któregoś dnia pod koniec maja pogadałem z Ryśkiem i postanowiliśmy zwiać z tego obozu do Hamburga.
         W Husum była restauracja i z jej właścicielem uzgodniliśmy, że nas bryczką zawiezie do najbliższego dużego miasta Rensberga, jakieś dwadzieścia kilometrów od Husum. Zgodził się za kilka puszek kawy i kilka paczek papierosów. Zapłaciliśmy z góry. W sobotę spakowaliśmy wszystko co mieliśmy cenniejszego, zwłaszcza papierosy i kawę. Rysiek miał dwie paczki amerykańskie i ja dwie, każda związana sznurkiem. A w kieszeniach marki i papierosy.
         W niedzielę z przepustką opuściliśmy obóz i udaliśmy się do gospody. Niemiec z bryczką już czekał. Wsiedliśmy na tylne siedzenie i ruszyliśmy. Była piękna pogoda, tuż po deszczu, słonko świeciło a my sobie siedzieliśmy i radośnie śpiewaliśmy. Bez przeszkód dojechaliśmy do Rensberga, pożegnaliśmy się z restauratorem i staliśmy na drodze przy jakimś moście czekając na okazję, aby zabrać się samochodem jadącym do Hamburga. Zatrzymaliśmy wóz ciężarowy pełen cywilów. Z kierowcą pogadałem, że chcemy dostać się do Hamburga, czy oni nie jadą. Kierowca powiedział, że tak i że nas za papierosy zabierze. Zwrócił się do tych Niemców, co siedzieli na ławkach w tej ciężarówce, aby zrobili nam miejsce. A oni w krzyk, że już jest ciasno, to on na nich wrzasnął i się troszkę posunęli. Jak daliśmy najbliższym po papierosie, to się tak posunęli, że siedzieliśmy wygodnie i pod wieczór bez przeszkód przyjechaliśmy do Hamburga.
         Jak tylko wysiedliśmy z ciężarówki i każdy z nas trzymał związane paczki amerykańskie, to jakaś Niemka wraz ze swoim chłopakiem ostrzegli nas, że takich co mają takie paczki łapie MP - żandarmeria amerykańska czy też angielska. Nie przejmując się tym zapytaliśmy, jak dostać się do obozu, w którym znajdują się Polacy. Powiedzieli nam, że trzeba iść na dworzec i pojechać pociągiem do miasteczka Bergendorf leżącego około dwadzieścia kilometrów od Hamburga. Znaleźliśmy dworzec, kupiłem bilety i pojechaliśmy.
         W Bergendorfie znajdowało się kilka dużych, dwupiętrowych budynków koszarowych po dawnym wojsku Trzeciej Rzeszy. W tych budynkach ulokowanych było około dziesięciu tysięcy jeńców, przeważnie Polaków, ale były i inne narodowości. Nadzór nad obozem pełniła służba wartownicza złożona z byłych jeńców wojennych.
         Dowódcą tego oddziału wartowniczego był o dziwo nasz kolega z Hapagu, ten wielki chłop co uciekł z więzienia i przyłączył się do Powstania. Uściskaliśmy się jak dawni koledzy. Od razu zrobił z nas wartowników. Przydzielił nam pokój w jednym z budynków i już byliśmy urządzeni. On nie poszedł na wędrówkę z nami z Hamburga, bo akurat był chory i leżał w szpitalu. Jak wyzdrowiał, to jako były jeniec zgłosił się do Anglików, którzy przyjęli go do służby wartowniczej i obdarzyli go funkcją pełnienia nadzoru nad powstającym obozem Polaków i innych narodowości; jeńców, którzy zostali zwolnieni z pracy przymusowej wykonywanej w Niemczech w czasie wojny. Zebrało się tych ludzi jak wspomniałem około dziesięć tysięcy i ktoś musiał pilnować porządku.
         Przez Anglików utworzone było też polskie kierownictwo oraz szpital z lekarzami polskimi. Obóz był zaopatrywany w żywność przez Anglików i Niemców. Budynki koszarowe miały sale duże i mniejsze. W dużych salach ludzie porobili sobie mniejsze pomieszczenia przez rozwieszenie sznurów a na nich koców. W ten sposób powstały małe, jak gdyby jednoizbowe mieszkania. W innych mniejszych pomieszczeniach były ustawione dwupiętrowe lub jednopiętrowe prycze. Taką jednopiętrową pryczę dostałem ja i Rysiek, a cały pokój był zamieszkały częściowo przez żołnierzy - byłych jeńców pełniących służbę wartowniczą i zwykłych ludzi - byłych robotników, przeważnie Polaków.
         W ten sposób zdobyliśmy dach nad głową i zajęcie. Służbę mieliśmy niewielką i dużo wolnego czasu. Mając marki pojechaliśmy któregoś dnia do Hamburga. W cukierni oprócz jakiejś herbaty i lemoniady nic nie można było dostać. Dowiedzieliśmy się, że w Hamburgu, w jakimś miejscu, już teraz nie pamiętam gdzie, znajduje się bazar, gdzie można różne rzeczy kupić lub sprzedać. Pojechaliśmy i zobaczyliśmy, że praktycznie można dostać wszystko, ale nie za pieniądze. Marki były nic nie warte, za to kawa prawdziwa, papierosy i inne żarcie amerykańskie miało swoją wartość i za nie można było kupić od Niemców co się chce.
         Rysiek, który miał specjalną smykałkę do handlu od razu się tym zajął i ja razem z nim jeździliśmy do Hamburga na handel. Handel to duże słowo, kupowaliśmy potrzebne nam drobiazgi. Rysiek jeździł czasami sam i ja też sam jeździłem do Hamburga. Mnie było łatwiej, bo znałem niemiecki i mogłem się szybko porozumieć ze sprzedającymi, ale Rysiek miał też szczęście i na migi dawał sobie często gęsto radę beze mnie. Wprawdzie w paczkach mieliśmy parę puszek kawy, czekolady i głównie papierosy, ale ja paliłem a Rysiek nie, więc on miał więcej papierosowych pieniędzy. On i ja kupiliśmy sobie nowiutkie koszule. Ja dwie on chyba trzy. Kupiłem sobie nowe skarpetki i nowe chusteczki do nosa, aparat do golenia, pędzel do golenia, żyletki i jakieś inne drobiazgi.
         Rysiek kupował różne rzeczy i sprzedawał w obozie; on miał handlową głowę i nie miał specjalnie zmartwień. Co niedziela odbywały się śluby i wesela. Każda para nowożeńców dostawała dwa litry wódki na wesele i ludzie się żenili. Czasami dwadzieścia par w jedną niedzielę. Ludzie zakładali rodziny. Każdy starał się coś zdobyć; kupowali lub kradli od Niemców rowery, motocykle, maszyny do szycia i różne inne graty. Ja z Ryśkiem nie mieliśmy chęci do takich zakupów.

         Któregoś dnia ogłosili, że chorzy i wycieńczeni po przebytych obozach koncentracyjnych i innych mogą się zgłosić do izby lekarskiej celem ustalenia stanu zdrowia. Chorzy będą mogli wyjechać do Szwecji w ramach humanitarnej akcji rządu szwedzkiego.
         Rysiek aż podskoczył z radości. On miał brata ciotecznego w Szwecji i mógł się u niego zatrzymać, oczywiście wraz ze mną. Poszliśmy. Zbadali nas lekarze i powiedzieli, ze jesteśmy zdrowi jak byki i nie ma dla nas miejsca na wyjazd do Szwecji. Nie zmartwiłem się bardzo. Trudno. Po tygodniu do obozu przyjechała kolumna sanitarnych samochodów szwedzkich ze szwedzkimi lekarzami. Miałem tego dnia jechać do Hamburga, ale nie pojechałem i z książką w ręku zaszyłem się w krzakach na terenie obozu.
         Rysiek jak zobaczył tę kolumnę samochodów szwedzkich, to poleciał beze mnie na badania. I tak zagadał Szwedów, że go przyjęli i wpisali na listę. Szalał szukając mnie, czy już wróciłem z Hamburga. Jak nadeszła godzina obiadu, to z książką pod pachą wszedłem do naszej izby, a Rysiek jak nie skoczy mi w ramiona. Opowiedział mi, że został przyjęty na listę wyjazdu do Szwecji, ale beze mnie nie pojedzie. Błagał mnie abym poszedł, stanął przed komisją lekarską i dał się zbadać to może zakwalifikują mnie na wyjazd, Powiedziałem mu, że niech się odpieprzy; raz byłem na badaniu to drugi raz nie pójdę. Zjedliśmy obiad. Komisja lekarzy szwedzkich też zjadła obiad.
         Po obiedzie rozpoczęli znowu badać chętnych na wyjazd. Stanąłem w kolejce, a gdy przyszła na mnie kolej stanąłem na baczność przed komisją i zasalutowałem. Oficer szwedzki wstał i odsalutował, a ja:
         - "Ich bin Pole und ich war Kriegsgefangene nach Aufstand in Warszawa und ich will nach Schweden fahren."
         Lekarz Szwed spojrzał na mnie i powiedział:
         - "Ja, wir können Ihren nehmen, aber Sie müssen selbst Ihre Name auf Liste aufschreiben".
         Napisałem. Powiedziałem:
         - "danke",
         zasalutowałem i odwróciłem się do wyjścia. Gdy doszedłem do drzwi, Szwed zatrzymał mnie i poprosił, abym wrócił do ich stołu i pomógł wpisywać nazwiska na listę, bo to im sprawia trudności, a ja znam polski i niemiecki. I raptem stałem się kierującym ruchem przybywających chorych. Trwało to krótko, bo mało było chętnych, mimo moich gorących zaprosin. Ludzie nie chcieli jechać do Szwecji, bo był dodatkowy warunek, że wszystko trzeba zostawić, nie tylko zdobytą maszynę do szycia, czy co innego, ale nawet koce i pościel. Nie chcieli się z tym rozstać i nie wiedzieli, co ich w Szwecji czeka. Misję swoją skończyłem.
         Nie pamiętam, czy tego samego dnia, czy też następnego, chyba jednak następnego, tych co byli zapisani zabrali samochodami na dworzec w Hamburgu, a stamtąd luksusowym niemieckim pociągiem sanitarnym. Zostaliśmy ulokowani na łóżkach przez siostry niemieckiego Czerwonego Krzyża. Pociąg zawiózł nas do Lubeki, gdzie samochodami zostaliśmy dowiezieni na teren jakiegoś byłego boiska sportowego. Została zrobiona symboliczna brama wejściowa. Po jednej stronie stał żandarm angielski a po drugiej szwedzki.
         Jak zobaczyliśmy, że przeglądają bagaże i całą żywność wyrzucają do kosza, to prędko usiedliśmy z Ryśkiem na jakichś trybunach i zjedliśmy wszystkie czekolady jakie mieliśmy. W życiu nie zjadłem tyle czekolady naraz. Pewnie ze trzy tabliczki. Po zjedzeniu czekolad stanęliśmy do przejścia. Puścili nas bez przeszkód i po drugiej stronie byliśmy już jak gdyby w Szwecji, pod opieką króla szwedzkiego.
         Musieliśmy otworzyć nasze paczki, ale nic nam nie zabrali, bo wszystko mieliśmy nowe. Zaprosili nas do namiotu, gdzie zdjęliśmy ubrania, a Niemki wieszały nasze brudne ubrania na ramiączkach. Zostaliśmy rozebrani do golasa i poddani myciu się w parówce, w następnym namiocie. Obsługiwały nas młode piękne Szwedki. To były najprawdopodobniej panie wolontariuszki pracujące w szwedzkim Czerwonym Krzyżu. Głowy nam owinęły bandażami i watką umoczoną w spirytusie wycierały nam głowy, robiąc to bardzo delikatnie, nie tak jak te wstrętne szwaby w niewoli. Oczywiście my siedzieliśmy nago a wokół piękne blond dziewczyny, to nam nasze interesy lekko powstawały. Wytarci i umyci przeszliśmy do następnego namiotu, gdzie dostaliśmy kombinezony i nastąpiła rejestracja. Każdy podawał swoje imię, nazwisko, datę urodzenia, adres w kraju itp. oraz dostawał blaszkę z numerem do zawieszenia na szyi. Tak ubrani przeszliśmy do budynku, gdzie dostaliśmy jedzenie i poszliśmy spać.
         Na drugi dzień oddali nam nasze ubrania zdezynfekowane i rzeczy, które mieliśmy w paczkach. Dostałem wszystko w całości, było przecież nowe i czyste. Na następny dzień po obiedzie zawieźli nas do portu, gdzie stał okręt towarowy, na który nas załadowali. Nie było kabin, tylko ogólne pomieszczenie pod pokładem. Każdy miał koc pod spodem i na wierzchu. Prześcieradła papierowe. Okręt wypłynął i po jakimś czasie zaczęli prawie wszyscy jechać do Rygi, morska choroba. Dostaliśmy jedzenie, ja zjadłem, inni nie, bo wszyscy chorowali.
         Płynęliśmy wolno i tylko wyznaczonym kursem z uwagi na nieoczyszczone z min Morze Północne, a raczej chyba Bałtyk. W pewnym momencie zerwała się szalona burza. Ja się nie bałem i po schodach wlazłem na pokład. Fale morskie przelewały się przez pokład. Okręt bujał się z fali na falę. Obok mnie wlazł też na schody jeden z jeńców z naszej grupy z Hapagu, taki cwaniaczek z Pragi. Kurdupel taki i on wypowiedział słowa, które mi utkwiły w pamięci:
         - "To jest uśmiech szatana na pełnym morzu pod parasolem".
         Uśmiałem się i obaj zeszliśmy na dół. Okręt musiał płynąć określonym, rozminowanym szlakiem. Nie zapadłem na morską chorobę. Prawie wszyscy czuli się kiepsko i wymiotowali do torebek, które wyrzucali do suchej, prowizorycznej ubikacji.

         Na następny dzień szczęśliwie dopłynęliśmy do Treleborga. Pięknie położone miasteczko portowe. Umieszczono nas w budynku z licznymi pokojami, w których były ustawione łóżka z czystą pościelą, gdzie spaliśmy. W tym budynku mieszkaliśmy i żyliśmy przez dwa tygodnie kwarantanny, w czasie której przechodziliśmy badania lekarskie. U niektórych osób wykrywano różne choroby. U mnie po prześwietleniu wykryto coś w płucach, ale po zrobieniu drugiego zdjęcia rentgenowskiego lekarze orzekli, że jest to niewielkie zwapnienie w lewym płucu i nie ma żadnej gruźlicy.
         W czasie kwarantanny, w dużej sali odbywały się koncerty muzyczne organizowane przez organizacje społeczne. Przy drzwiach poszczególnych pokoi ustawiany był stół, na którym stawiano kotły lub garnki z jedzeniem i talerze wraz ze sztućcami. Jedzenie szykowały panie społeczniczki i trochę się uśmiechały, że Polacy tak dużo jedli kartofli. Na śniadanie obowiązkowo były płatki owsiane zalane mlekiem z dodatkiem powideł z borówek lub innych. Dla mnie to było zaskoczenie, nigdy w domu czegoś takiego nie jadłem, ale tutaj się przyzwyczaiłem i nawet mi smakowało. Jak się dowiedziałem - wszyscy Szwedzi jedzą na śniadanie płatki owsiane na mleku.
         Po odbyciu kwarantanny mogliśmy wychodzić na miasto. Miasteczko Treleborg jest miastem troszkę portowym, ładnie i czysto utrzymanym. Poderwałem młodą ładną Szwedkę i umawiałem się z nią na randki. Jak ją całowałem w parku, to przeszkadzała nam torebka, więc zdjąłem jej z ramienia i powiesiłem na gałęzi drzewa. Ona protestowała, a ja - przecież w Szwecji nikt nie kradnie. Śmiała się i nie chciała, aby torebka wisiała na drzewie. Tak to jest z tą uczciwością. Jednak sam widziałem jak mała paczuszka leżała na chodniku i nikt jej nie ruszał.

Leonard Baranowski

opracowanie: Maciej Janaszek-Seydlitz



      Leonard Zygmunt Baranowski,
ur. 07.07.1920 r. w Warszawie
starszy strzelec Armii Krajowej ps. "StaBar"
pułk Armii Krajowej "Baszta"
kompania O-3, batalion "Olza"
nr jen. 221935





Copyright © 2018 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.