Powstańcze relacje świadków

Wspomnienia z Powstania




Jadwiga Leszczyńska
ur. 30.09.1923 w Warszawie
cywilna uczestniczka
Powstania Warszawskiego 1944


         Urodziłam się w Warszawie. Mieszkałam w Śródmieściu, na Moniuszki, róg Jasnej.
         Ostatnie dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego to był czas niezwykle gorącej atmosfery. Nie tylko dlatego, że był to koniec lipca i były upały. Była gorąca atmosfera, związana z powszechnym oczekiwaniem na wybuch powstania. Nikt nie wiedział oczywiście, że to będzie 1 sierpnia o 17. Wrażenie robił zwłaszcza wielki odwrót armii niemieckiej, przejazd przez Aleje Jerozolimskie. Mieszkańcy stali przy ulicach i cieszyli się, że wreszcie będziemy mieli wolność. Chociaż było też przekonanie, że musimy sobie tę wolność sami wywalczyć, a nie oczekiwać pomocy ze wschodu. Zza Wisły dochodziły już pomruki artylerii i wiadomo było, że w okolicach Otwocka czy Radości są już czołgi radzieckie. To może zachęciło do wybuchu walk, bo to my chcieliśmy Warszawę wyzwolić, a nie oczekiwać pomocy, zwłaszcza przyjaciół ze wschodu.
         Jeśli chodzi o dzień 1 sierpnia, już przed południem zaczęły się zamykać sklepy. Mieszkałam w dość ruchliwym punkcie Warszawy, a na Marszałkowskiej zamykano sklepy już około 11. Żeby mieć Kennkartę, pracowałam jako pomoc w aptece na rogu Siennej i Marszałkowskiej, adres Marszałkowska 119. Po wojnie w ruinach obok mieściła się słynna kawiarnia Cafe Fogg.
         W pewnym momencie właściciel apteki mówi: zamykamy aptekę, bo coś dzisiaj będzie. Nie wiadomo było tylko, co. Ja akurat miałem blisko do domu. Zadzwoniła moja ciocia z Woli, która mieszkała na Wroniej, że ma dla nas zaopatrzenie spod Warszawy. Wtedy wszyscy tak zdobywali żywność. Miałam wtedy w domu ciężko chorą mamę, tata był po drugiej stronie Marszałkowskiej, tam pracował, mój 12-letni brat był u swojego przyjaciela na Moniuszki 2a. Moja mama została sama, a ja pojechałam szybko na Wronią po zaopatrzenie. Wtedy nie było przejazdu z Marszałkowskiej w kierunku Żoliborza, tramwaje skręcały w Królewską.
         Na Królewskiej był na tej wysokości budynek giełdy, była też piękna palmiarnia. Tamtędy właśnie poszłam, było dosyć pusto na ulicach, poszłam koło tej palmiarni przez Ogród Saski. Była tam autentyczna, piękna, kuta żelazna brama, stąd dzisiaj nazwa osiedla mieszkaniowego. Szłam koło Pałacu Lubomirskich, który stał jeszcze pod innym kątem, w kierunku Hali Mirowskiej, która była zamknięta.
         W odległości kilkunastu kroków stali młodzi ludzie, mieli kurtki i coś pod tymi kurtkami. Myślałam sobie tylko: Boże, żeby tylko dobiec na tą Wronią i zdążyć wrócić. A godzina była już po 16. Oni się do mnie uśmiechają porozumiewawczo, machają, ja macham do nich. Wpadam do cioci i w tym momencie rozlegają się pierwsze strzały. W tym momencie wpada narzeczony córki mojej cioci i mówi, że przyszedł się pożegnać, bo wybuchło powstanie, walczę na Starym Mieście, nie wiem jak dojdę do swojego oddziału. Pożegnał się, ale potem zginął niestety na Długiej 7 w szpitalu powstańczym - został spalony wraz z innymi rannymi.
         Zostałam na tej Wroniej, bo nie mogłam wyjść. Strzelanina się wzmagała. Wiedziałam jednak, że muszę jak najszybciej wrócić do domu, bo została tam chora mama. Ciocia mówi: absolutnie nie wolno ci wychodzić - poczekaj do jutra. Chłodną jeździły niemieckie samochody ze szczekaczkami, że bandyci rozpoczęli walki i cywilom nie wolno opuszczać mieszkań, bo każdy, kto się pokaże, będzie zastrzelony. Zostałam więc.
         W końcu 3 sierpnia jednak stwierdziłam, że muszę wyjść, niezależnie od tego co się będzie działo. Z ciocią mieszkała jej i mojego taty mama, a moja babcia, która miała lat 82. Powiedziała, że mnie samej nie puści i idzie razem ze mną. Wyszłyśmy nad ranem, ja z tym zaopatrzeniem przy sobie. Przebiegłyśmy Chłodną na drugą stronę. Dotarliśmy na Plac Kazimierza, były tam duże hale targowe. To oczywiście nie była spokojna podróż. Kryłyśmy się w bramach i przemykałyśmy się tylko wtedy, gdy nie było strzałów.
         Przy Placu Kazimierza wpadłyśmy w ulicę Sienną. Tam był ostrzał od strony Marszałkowskiej, ludzie byli głównie w piwnicach, choć jednocześnie były powywieszanie biało-czerwone flagi, stali chłopcy i dziewczęta z biało-czerwonymi opaskami, nawet kilkunastoletnie dzieci. Jeden z takich chłopców został wtedy ranny szrapnelem i zmarł właściwie na moich rękach. Wcześniej jednak bardzo się cieszył, że jest już wolność, że może nosić biało-czerwoną opaskę. My tak poruszałyśmy się od piwnicy do piwnicy. Doszliśmy do Marszałkowskiej, a tam ostrzał od strony Alej Jerozolimskich.
         Moja babcia była bardzo odważna, zawsze do tramwaju wchodziła wejściem nur fur Deutsche. Znała niemiecki i mówiła, że w razie czego się z nimi rozmówi. Zawsze jej się udawało, nikt jej nigdy nie wrócił uwagi. I tą moją babcię wzięłam za rękę, biegniemy do bramy, a ta brama zamknięta. Więc do kolejnej. Tam zatrzymują nas żołnierze i pytają, kto my jesteśmy. Mówię, że mieszkam Moniuszki 8 i muszę się dostać do domu. Przepuśćcie nas przez tą bramę. A to była brama i na Moniuszki, i na Sienkiewicza. I jeden z tych wartowników z nami poszedł na Moniuszki 8. Tam znowu brama zamknięta. Walę w tę bramę. Wychodzi dozorczyni. Mówię do niej, pani Jadziu, pani mnie zna, wie, że ja tu jestem, a panowie nie chcą nas wpuścić. Ona potwierdziła, że mnie zna i w ten sposób znalazłyśmy się w domu. Tak zaczęło się dla mnie powstanie 1 sierpnia, kiedy to wyszłam w domu, by wrócić dopiero 3 sierpnia.
         Ulica Moniuszki była prawie na linii frontu. Walki toczyły się przecież i na Mazowieckiej i na Królewskiej. Budynek w którym ja mieszkałam, Moniuszki róg Jasnej, dotykał do budynku, w którym była Adria, restauracja, oczywiście tylko dla Niemców. Tam była zainstalowana radiostacja "Błyskawica" i tam wpadł ten ogromny pocisk, tzw. Gruba Berta. Mury się zatrzęsły, ale na szczęście on nie wybuchł i my dzięki temu wszyscy ocaleliśmy.
         Walki toczyły się cały czas, powstańcy przychodzili do nas, pytali, czy mogą dostać trochę wody, czy coś zjeść. Dzieliliśmy się z nimi nie tylko my, ale wszyscy mieszkańcy tego budynku. Wszyscy oddawali, to co kto miał. Na Mazowieckiej był taki punkt, gdzie zbierano koce, materace, co kto miał dla żołnierzy walczących na barykadach. Były już przecież chłodne noce. Gdzieś ci żołnierze musieli się przespać, gdzieś musieli odpocząć. Czasem przyjmowało się ich do domu. Z czasem zapasy się kończyły.
         Na szczęście w tym domu, gdzie ja mieszkałam przez cały czas okupacji był sklep spożywczy. Właściciel tego sklepu, nazywał się Charzewski, wszystkie zapasy które miał, jakieś kasze, mąki, chleb, wszystko udostępnił powstańcom. Po pewnym czasie pojawił się problem braku wody i prądu. Bez prądu jakoś można żyć, ale brak wody, to był poważny problem. Na Moniuszki 12, na tyłach Marszałkowskiej, stała piękna, wysoka kamienica i tam był hydrant. Tą studnię zresztą pogłębiano, żeby dokopać się do wody. Przychodziło się z garnkami, wiadrami po tą wodę. Trzeba było jednak przychodzić wtedy, kiedy był spokój, kiedy nie było ostrzału. Ten w zasadzie trwał cały czas, były tylko chwile, gdzie można było przebiec z tą wodą. Wody było tyle, że na mycie się, herbatę trzeba było wydzielać sobie wodę kubeczkami. A kurz był już straszny, bo pożary były wszędzie.
         Paliła się cała zachodnia strona Marszałkowskiej. Królewska to był front, Plac Grzybowski to były ciężkie walki, ciężkie walki były o PAST-ę, została w końcu zdobyta. Tam gdzie było Palladium, i chyba jest dzisiaj, była zorganizowana akcja gotowania posiłków, które potem zanosiło się walczącym. Na Siennej przy Towarowej był z kolei browar Haberbuscha, gdzie pod osłoną nocy ludność cywilna, m.in. mój tata i brat - przemykała się, by zdobyć worki jęczmienia. Tam były duże zapasy. Tam były organizowane wyprawy co noc, bo nie wiadomo było, jak długo jeszcze powstanie będzie trwało, a chodziło o to, by ten jęczmień nie dostał się w ręce Niemców. Co do chleba, to właściwie go nie było, były tylko suchary. Ususzony ciemny chleb.
         3 września 1944 roku nad razem zaczął się nalot na ulicę Moniuszki i Sienkiewicza. Nalot był tak silny, że mury domu aż się trzęsły. Trzeba było niestety zejść do piwnicy. Ja wzięłam ze sobą koszulę nocną, miałam też, jak inni, torebkę z dokumentami, różaniec, święte obrazki. Bo codziennie na podwórzach odbywały się modlitwy, by ocalić jeszcze to, co się uda ocalić, stąd obrazki były dla nas ważne. Dziś wspominam dzień tego nalotu jako moment, w którym omal nie zginęłam. Tego dnia mój tata z ciocią poszli na Moniuszki 12 po wodę. Było jeszcze szaro, w domu była mama, brat, który miał ropiejącą ranę nogi, groziła mu amputacja i ja. W pewnym momencie drzwi do piwnicy zostały wyrwane siłą wybuchu. Ja szłam za bratem po schodach, w tym momencie posypały się cegły i moja mama już nie zdążyła wejść. Mówię do brata: Jurek żyjesz? On odpowiada: Tak, tylko oddychać nie mogę. Bo był taki pył z cegieł. Nawet nie widziałam światła swojej latarki. Jakoś się wymacaliśmy, nie wiedzieliśmy jednak, co z mamą.
         Moi rodzice mieli schowane radio, w piwnicy była też zakopana szabla mojego taty, wyjątkowa pamiątka jeszcze z armii Hallera. Potem została skradziona przez szabrowników.
         Piwnice wtedy były połączone dziurami w ścianach. Po tym nalocie jednak w tej naszej piwnicy jedno przejście zostało zasypane, a w drugim był ogień. Nie było więc wyjścia. Krzyk, płacz. Był z nami kapelan oddziału powstańczego, niestety nie pamiętam jego nazwiska, który czasem przychodził do naszego domu, i on zaczął ludzi uspakajać, trochę opanował atmosferę. Pamiętam jak powiedział: udzielam wszystkim ostatniego namaszczenia. Była w tym momencie straszna cisza w tej piwnicy. Byli też zresztą z nami powstańcy, którzy pierwsi się otrząsnęli z szoku i zaczęli odrzucać cegły w miejscach, gdzie nie było ognia. Chodziło o to, by przynajmniej zrobić małą szparę. W końcu udało się zrobić szparę i wyjść na stos gruzów, który został z tej kamienicy. I co dalej? Wszyscy zostali tak jak stali. Ja zostałam w letniej sukience, z koszulą nocną w rękach. I nie ma nic. Ktoś przyszedł i powiedział, że kamienica Moniuszki 12 jest doszczętnie zburzona i wszyscy, którzy tam byli, zginęli. Ci, którzy poszli po wodę. Moja mama doznała wtedy takiego szoku, że dostała histerycznego śmiechu, którego nie można było opanować. Śmiała się, jak na najlepszej komedii. Nie była nawet kropli wody, żeby mamę polać i uspokoić. Mówię do mamy: tatuś zginął. A mama: Tak? No to zginął. Pomyślałam sobie: obłąkana. Potem na szczęście okazało się, że i tata, i ciocia ocaleli. Trzeba było jednak gdzieś iść.
         Tatuś miał przyjaciół na ulicy Skorupki 12. Po drugiej stronie Alei Jerozolimskich. Trzeba było więc przejść barykadą. To był taki rów na wysokości Brackiej, niezbyt wysoki, więc trzeba było właściwie się czołgać, by przejść na drugą stronę. Zebrała się grupa osób i czekała na sygnalizację posterunków powstańczych. Jeden taki posterunek był mniej więcej tam, gdzie dzisiaj Dom Towarowy Smyk, drugi po drugiej stronie. To by adres Aleje Jerozolimskie 23, jest tam dziś tablica, bo tam mnóstwo ludzi zginęło - od strony BGK był cały czas ostrzał, tak samo od strony Dworca Głównego. Trzeba było więc wyczuć moment, kiedy między ostrzałem przebiec tę barykadę. Prawie na czworakach. Szczęśliwie udało nam się przebiec, była z nami też babcia, która też doświadczała z nami tej całej gehenny. Nie zapomnę też widoku szczątków ludzkich, które tam leżały, obok których trzeba było się nisko schylić i przejść. To było koszmarne przeżycie. Przeszliśmy na drugą stronę, na Kruczą, a potem na Skorupki. Ci państwo tam mieszkali, mieli stosunkowo duże mieszkanie, ale już mieli dużo uciekinierów, których przygarnęli. Byliśmy tam więc dość krótko.
         Ja w międzyczasie się rozchorowałam, dostałam czerwonki. Na Wilczej był taki punkt opatrunkowy, gdzie lekarz powiedział bratu, że musi mu nogę amputować. Na szczęście zdarzył się jakiś cud i ta rana mojego brata dalej już nie ropiała. Tam było lepsze zaopatrzenie w wodę i można było przemywać tę ranę. Ten lekarz był zresztą bardzo ludzki, bo się nami zaopiekował. Mojemu bratu zmieniał codziennie opatrunki, a mnie chorej na czerwonkę kazał zorganizować z pobliskiej apteki, która była po drugiej stronie Marszałkowskiej, olej rycynowy. I mnie uratował ten olej rycynowy, choć wcześniej byłam przekonana, że umrę, tak byłam odwodniona. Ponieważ z medycyną w późniejszych latach miałam związek, zawsze, jak ktoś miał biegunkę, zalecałam tylko olej rycynowy. Bo usuwa wszystkie toksyny i goi jelita. Właśnie dzięki temu środkowi, bardzo osłabiona, przeżyłam.
         Znowu trzeba było się gdzieś przemieścić, tylko nie bardzo było już gdzie. Tam na Skorupki już właściwie nie było żywności. Były już wtedy negocjacje z Niemcami, by ludności cywilnej, która jest chora, pozwolić wyjść z Warszawy. Moim rodzice podjęli taką dramatyczną decyzję, bo robiło się coraz chłodniej, a my nie mieliśmy w co się ubrać. Stąd ta decyzja, by wyjść z Warszawy - pamiętam nawet ich nocną rozmowę, co zrobić, wyjść czy zostać. Zdecydowali się wyjść. To był chyba 8 września. Tata mnie wyniósł na plecach, bo nie miałam siły stać na nogach. Mój brat szedł z jakimś patykiem jako kulą, była też moja babcia, siostra mojej mamy i moja mama.
         Wychodziliśmy przez ulicę Śniadeckich na Plac Politechniki. Stała eskorta niemiecka, z karabinami, by broń boże nikt nie wychylił się poza szereg. Bardzo dużo osób wychodziło wtedy z Warszawy. Pamiętam, że zaczął padać deszcz, zrobiło się strasznie zimno. Gdy było już zupełnie ciemno, dotarliśmy, przez Dworzec Zachodni, do Pruszkowa. Do obozu w słynnych warsztatach kolejowych, tzw. Dulag 121. Tam beton i pełne hale ludzi. A my nie mieliśmy nawet kubeczka, żeby się napić wody, która akurat była. Ktoś się ulitował i odstąpił nam puszkę po konserwach. Z niej piliśmy zimną wodę z kranu. Ja, ze swoimi dolegliwościami czerwonkowymi, też piłam tę wodę, jak najlepszy trunek, jaki mi dane było się napić.
         W tym obozie rodzice spotkali znajomych. Mój tata przed wojną pracował w handlu zagranicznym i miał szerokie kontakty z różnymi osobistościami i placówkami dyplomatycznymi. Ci ludzie, których tam w Pruszkowie spotkał, to byli pracownicy ambasady Hiszpanii, krewni takich arystokratów o nazwisko Ponińscy. Ci Ponińscy byli też tam przywiezieni, ale ponieważ mieli podwójne obywatelstwo, mogli opuścić ten obóz następnego dnia. I oni powiedzieli, że nas wyreklamują, jako rodzinę. Moi rodzice powiedzieli jednak, że nie skorzystają z tego. Ze względów patriotycznych. A oni wyjechali, przez Rzeszę do Hiszpanii, więc perspektywa była interesująca. Podobnie było w 1939 roku, gdy też mogli wyjechać przez Zaleszczyki do Rumunii, ale moja mama powiedziała, że tu się urodziła i nie opuści Warszawy.
         Zostaliśmy więc w tym obozie dwa dni, żyjąc tylko o wodzie. Były co prawda rozdawane jakieś zupy, ale były tak ogromne kolejki, że trudno było w nich stać. Poza tym nie mieliśmy w co tej zupy wziąć. Po dwóch dniach ustawili wszystkich w szeregu. Chodzili między nami wyżsi rangą Niemcy i wskazywali - na lewo, na prawo. Od razu oczywiście mnie oddzielono od rodziców. Tata znał świetnie niemiecki, wdał się w rozmowę z tym oficerem, ale on kategorycznie odmówił, pchnął jeszcze tatę. Zostałam sama, chora, ledwie stojąca na nogach. I znowu nas pędzą, tę całą grupę, do jakiejś hali. Traf sprawił, że tam spotkałam znajomą rodziców, której mąż został spalony na Szucha w pierwszych dniach Powstania. Tylko przez to, że w dniu wybuchu Powstania przyjechali wraz z mężem odebrać zamówione u szewca buty na rogu Marszałkowskiej i Litewskiej i tym sposobem znaleźli się w Alei Szucha. Ona ocalała, a on został spalony. Ją właśnie spotkałam w tym obozie. Spotkałam także moją koleżankę, która mieszkała na Poznańskiej. Było więc nam we trzy raźniej.
         Po kolejnej nocy wpędzili nas do wagonów towarowych, same kobiety, zaryglowano drzwi, i tak jechaliśmy. Nawet nie było możliwości, żeby załatwiać potrzeby fizjologiczne. 72 godziny trwała ta podróż. Przywieźli nas na jakiś wielki plac. Nie wiedzieliśmy, gdzie jesteśmy. W pewnym momencie otoczyli nas Ukraińcy w mundurach. Byłyśmy roztrzęsione, bo pamiętałyśmy doświadczenia z Ukraińcami z Powstania.
         Nagle przychodzi obsługa kobieca i każe nam się rozbierać do naga. Ktoś powiedział, pewnie idziemy do gazu. Ale zaprowadzono nas jednak do prawdziwej łaźni. Proszę sobie wyobrazić, z jaką rozkoszą mogłam umyć się pod prysznicem i umyć włosy, które były sztywne od kurzu. Wychodząc stamtąd otrzymaliśmy drelichy i drewniaki. Po tej kąpieli dostaliśmy też lurę-czarną kawę i zaprowadzono nas do baraków, gdzie były drewniane prycze, nie piętrowe. W tych drelichach położyliśmy się na tych pryczach. Jakaś pani, która cudem wyniosła z Woli kilka płaszczy, zwróciła na mnie uwagę. Powiedziała: dziecko, ty jesteś bardzo chora, trzęsiesz się i masz gorączkę. Okryła mnie tym płaszczem i tak leżałam na tej pryczy. Rzeczywiście musiałam mieć gorączkę, bo nie zdawałam sobie sprawy, co się ze mną dzieję. W tym obozie przebywaliśmy dwa dni.
         Po tych dwóch dniach wyproszono nas na plac i znów tam była selekcja. My we trzy oraz ta pani, co dała mi płaszcz, zostałyśmy oddzielone razem. I znowu podróż pociągiem. Ponieważ znałam niemiecki, zapytałam się Niemki z obsługi, gdzie my jesteśmy, jeszcze jak nas prowadzono do łaźni. Ona mi powiedziała, że za Cottbus. Tym razem znowu jechaliśmy w nieznane.
         Przywieziono nas do małego miasteczka, gdzieś w Turyngii, a obóz był w miejscowości Geringswalde. Piękne miasteczko, czyste ulice, umyte okna, gdzieniegdzie były jabłka na drzewach, które nas bardzo nęciły. Była tam fabryka zbrojeniowa, gdzie po ulokowaniu w barakach zostałyśmy skierowane. W tej fabryce zbrojeniowej pracowali nie tylko Polacy, ale także Francuzi, Belgowie, jeńcy radzieccy, oczywiście Niemki, których mężowie byli na frontach.
         Mnie przydzieli do młodej Niemki, która była po prostu wściekła. Potem się dowiedziałam dlaczego była wściekła na Polaków - jej narzeczony zginął na froncie wschodnim. Myślałam, że ona mnie tam zabije przy tej maszynie - to była obrabiarka. Ja oczywiście nie miałam pojęcia, jak się do takiej obrabiarki zabrać. Ona coś mówi do mnie po niemiecku. Dobrze, że rozumiałam po niemiecku i mogłam jej powiedzieć, że nie umiem i nie będę tego robiła, bo stracę rękę.
         Przyszedł majster, który też walczył na froncie wschodnim i nie miał nogi. Pyta co się dzieje - ja mówię, że nie będę pracować przy obrabiarce, bo nie umiem. On ją uspokoił i polecił, by mnie nauczyła. Wtedy złagodniała i zaczęła mi pokazywać, ale ja nadal nie chciałem zbliżyć ręki. W pewnym momencie zemdlałam. W tej hali była biuro konstrukcyjne, była ogromna szyba i oni mieli wgląd na całą salę.
         Otworzyłam oczy, nade mną stoi Niemiec w białym fartuchu. Pytam, gdzie ja jestem. On, że w biurze. A czy coś się ze mną stało? On mówi: straciłaś przytomność. Ja na to, przepraszam, już mi lepiej. On pyta: Polka? A skąd? Ja mówię: z Warszawy. On: bandytka? Ja: Nie bandytka, ale studentka. I on się wtedy roześmiał. I mówi tak: To ci dam lżejszą pracę.
         Tak się zaczęła moja droga usłana różami w fabryce zbrojeniowej. Bo zaczęłam siedzącą pracę. To była kontrola, za pomocą specjalnej maszyny, wykonanej pracy. Jedna z Niemek, która pracowała obok mnie, miała piekarnię. Jej mąż był na froncie, a u niej produkowano pieczywo dla Niemców z miasteczka. I ona wychodząc na przerwę, po kryjomu, przynosiła mi bułeczkę. Tyle, że ja nie miałam jak jej zjeść. Inna Niemka przyniosła mi z kolei sweter. Powiedziała mi: Wyjdź do toalety tak, aby nikt nie widział i tam będziesz miała sweter. Założyłam go pod drelich, a przecież już była jesień. Tak że nie miałam tak źle.
         Jednemu z jeńców radzieckich oddawałam zupę z brukwi, która była tak obrzydliwa, że nie mogłam jej jeść. Byliśmy oddzieleni od nich taką kratą i ja mu przez tę kratę dawałam tę zupę. Ci jeńcy radzieccy byli bardzo biedni, ale ten szczególnie budził litość.
         W pewnym momencie zaczęły się naloty amerykańskie, bo to przecież była Turyngia. Gdy zaczęła się z kolei ofensywa radziecka i Warszawa została zdobyta, jeden z inżynierów mnie spytał, czy wiem, że Warszawa została zdobyta przez Ruskich. Powiedziałam, że nie wiem, bo skąd mogłam wiedzieć. On na to: no tak, niedługo już będziesz w domu. Innym razem mówi mi: Ruskie wojska już zdobyły Radom. Od niego miałam więc informacje, co się dzieje na froncie wschodnim. Nikomu jednak tego nie powtarzałam, żeby nie było kłopotów. Widziałam też ucieczkę rodzin niemieckich na zachód. Bardzo dużo ich zginęło. Choć byłam około 100 km od Drezna, widziałam łunę pożarów nad Dreznem, po tym wielkim nalocie dywanowym. Jak nas pędzono do fabryki, nie raz latały nad nami amerykańskie samoloty.
         Gdy Amerykanie byli bardzo blisko i nie było co jeść, nasz Lagerführer powiedział: w niedzielę możecie sobie iść do wsi i poproście, by wam dali kartofli. Wyszłyśmy więc z tą moją koleżanką Hanką, wszędzie nam odmawiano. Nagle trafiamy na domek jak z bajki, zielona trawka, biały domek, czerwona dachówka. Pukamy, otwiera młoda kobieta. Mówi, że nie ma kartofli. Nie doszliśmy do furtki, jak znów otwierają się drzwi i staje w nich mężczyzna w wysokich butach. Woła: Komm! My przestraszone, że mogą być kłopoty, ale wracamy. Gdy drzwi się zamykają, mówi najczystszą polszczyzną: nie bójcie się. Co się okazało? To byli ludzie, którzy pochodzili z Ostrowa Wielkopolskiego. On został przymusowo wcielony do wojska w 1939 roku. Został ranny i już nie mógł służyć w wojsku. I został administratorem majątku, który właśnie tam się znajdował. Oczywiście byli zniemczeni. Oboje jednak mówili po polsku, więc sytuacja trochę nierealna. Tym bardziej, że w tym domu cieplutko, zapach ciasta. Zostałyśmy nakarmione, wzięłyśmy kartofle w kieszenie, jabłka. Oczywiście nie mogłyśmy więcej wziąć, ale zaprosili nas w kolejnym tygodniu. I w kolejnym tygodniu sytuacja się powtórzyła. Znowu zostaliśmy nakarmieni. I ten pan mówi tak: zaraz będzie audycja BCC, to sobie posłuchamy. Takie miałam właśnie przygody.
         Potem było wyzwolenie przez Amerykanów, były różne zdarzenia, ale postanowiłam wrócić do Polski. Zebrałyśmy się w grupce 22 osób. Dopóki byłyśmy po stronie amerykańskiej, wszystko było w porządku. Jeszcze przed przekroczeniem granicy Amerykanin spytał mnie, czy się dobrze zastanowiłam, że chcę wrócić. Powiedziałam, że tak. Przeszłyśmy na drugą stronę, a tam wymarłe miasto. Spytałam jakiegoś starszego człowieka, który zamiatał stację, czy stąd odchodzą pociągi do Polski. Tylko popukał się w głowę, ale przestrzegł nas, byśmy nie szły główną szosą, bo tam jeżdżą Rosjanie i to może się dla nas źle skończyć. No i bocznymi dróżkami przeszłyśmy wiele kilometrów.
         Miałam przygodę w Maisen, gdzie zatrzymałyśmy się w szkole, a ja poszłam zapytać się o pociągi i zostałam aresztowana jako szpieg. Na szczęście komendant miasta był Gruzinem i znał francuski, bo ja nie znałam rosyjskiego. Kazał mnie odwieźć do tej szkoły, ale nakazał nam natychmiast opuścić miasto. Dostałyśmy się na pociąg z żołnierzami dywizji kościuszkowskiej, którym jechałyśmy na dachu. Tak dostałyśmy się do Rawicza, a stamtąd do Poznania.
         Do Warszawy wróciłam 31 maja 1945 roku.


Jadwiga Leszczyńska

opracowanie: Piotr Śmiłowicz

redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz



Copyright © 2018 SPPW 1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.