Powstańcze relacje świadków
Relacja matki
Maria Szczepankowska, |
Wojna i okupacja
Urodziłam się w Warszawie 19 września 1903 roku jako córka Juliana i Zofii z Imszennik-Kondratowiczów. Z zawodu jestem ekonomistką.
Dnia 15 października 1933 r. poślubiłam Henryka Szczepankowskiego, a 3 maja 1939 r. urodził się nam długo oczekiwany syn Bogdan. Mieszkaliśmy wówczas przy ul. Promenada 21 na Dolnym Mokotowie, przy parku Morskie Oko. Były tam wprost idealne warunki na szczęśliwe życie i zajęcie się wychowaniem jedynaka.
Niestety, coraz głośniej mówiło się o wojnie. Nadszedł 1 września 1939 roku. Z wielkim trudem dostaliśmy się do pracy, gdyż w tym czasie nastąpił pierwszy nalot. Od tej pory codzienne naloty nie pozwalały na normalne życie. 6 września mąż został zmobilizowany, a ja przeniosłam się do ojca na ul. Wspólną, bo czułam się tam bezpieczniejsza. W ten sposób przetrwałam oblężenie Warszawy, z tym, że głównie przebywałam z dzieckiem w piwnicy.
Mąż po demobilizacji i wielotygodniowej tułaczce szczęśliwie wrócił do Warszawy 27 października 1939 r., chory, wymizerowany, z poranionymi, opuchniętymi nogami.
Rozpoczęła się okupacja. Pieniądze otrzymane jako odprawa od naszych pracodawców zaczęły się kończyć, mieszkanie nasze trafione było trzema pociskami, z jednej ze ścian sterczał niewypał. Cała została tylko kuchnia, przedpokój, służbówka i łazienka, tak, że trudno było tam mieszkać. Nie namyślając się długo część ostatnich naszych mebli porozwoziliśmy do rodziny i znajomych i wyjechaliśmy do kuzynów mieszkających w Pustelniku. Tam przetrwaliśmy rok, a na zimę z 1940 na 1941 rok wynajęliśmy pokój sublokatorski na ul. Waszyngtona.
Tu, na przełomie listopada i grudnia 1940 roku przeżyliśmy straszny dramat. Synek nasz niespodziewanie wybiegł do sieni i drzwi wahadłowe uderzyły go w głowę, wywracając na kamienną posadzkę. Skutki tego upadku były dramatyczne. Wezwany lekarz umieścił go natychmiast w szpitalu. Dziecko było przez cały czas nieprzytomne. Wreszcie ósmego dnia odzyskało przytomność. Po sześciu tygodniach zabraliśmy synka do domu. Miał zaburzenia równowagi, musiał na nowo uczyć się chodzić, szybko też zorientowaliśmy się, że ma trwale uszkodzony słuch.
Mąż zarzekał się, że nie pójdzie pracować u Niemców i cały czas jak mógł tak zarabiał. Było nam coraz ciężej. Wreszcie przyjął pracę w Miejskich Zakładach Komunikacyjnych na ul. Młynarskiej jako zaopatrzeniowiec. Niemcy nie dbali o polskich pracowników. Podczas wyjazdów zaziębił się i zachorował na zapalenie płuc, leżał w szpitalu. Odezwała się gruźlica, choroba się rozwijała. W lutym 1942 roku przenieśliśmy się na ul. Elektoralną 1 m.7, otrzymaliśmy przydział kwaterunkowy na to mieszkanie po likwidacji getta w tym rejonie. Pod koniec 1942 roku stan zdrowia męża się pogorszył i niestety, 2 lipca 1943 roku zmarł.
W czasie okupacji nie pracowałam. Przez pewien czas, po śmierci mego ojca Juliana Zobla (zm. w 1940 r.), prowadziłam jego pracownię konserwatorską na ul. Chmielnej 3, ale gdy terror niemiecki wzrastał, wzmagały się łapanki, egzekucje uliczne, coraz rzadziej mogłam opuszczać mieszkanie. Po śmierci męża w 1943 roku utrzymywałam siebie i syna z renty wdowiej i sierocej.
Jeszcze za życia męża, któregoś dnia wieczorem, po godzinie policyjnej zastukano cicho do drzwi (mieszkaliśmy wtedy na Elektoralnej, na pierwszym piętrze). W progu stała skulona dziewczyna - "Do pana Henia" powiedziała szeptem i podała mi karteczkę. Miała na sobie zniszczoną sukienkę (był marzec 1943 r.), szmaciane kapcie na nogach, bez pończoch, bez żadnego okrycia - tak, jak uciekła z getta. Była to siostra jego kolegi szkolnego.
Na karteczce było napisane "Ratuj moją siostrę, błagam". Została z nami. Zrobiliśmy skrytkę stawiając kredens na wnęce od drzwi (był to ogromny gdański kredens). W gorących chwilach dziewczyna odsuwała tylną ściankę i przechodząc przez kredens, chowała się za nim.
Ale któregoś dnia wpadła do mnie sąsiadka, zawiadamiając, że o piątej rano było u niej gestapo szukające żydówki. Mimo zachowywania ostrożności dziewczyna została dostrzeżona przez okno naprzeciwko, z domu przy ul. Przechodniej. Całe szczęście, że pomylili okna, a tym samym i drzwi. Tego dnia odwiozłam ją do mojej przyjaciółki na ul. Madalińskiego.
Powstanie Warszawskie
1 sierpnia 1944 roku wybuchło powstanie. Do 7 sierpnia z trudem przetrwałam z synem w piwnicach na ul. Elektoralnej, ale naloty były coraz groźniejsze, a nasz narożny dom był pod obstrzałem armatnim. Elektoralną od strony Hal Mirowskich stopniowo zajmowali Niemcy, pacyfikując kolejne domy.
Rankiem 7 sierpnia, skoro świt, tak jak staliśmy, przedarliśmy się pod płonącymi i walącymi się domami do rodziny na ul. Inflancką, gdzie chwilowo był znośny spokój. Niestety, także i tam po dwóch dniach rozszalała się autentyczna wojna. Powstańcy wyznaczyli w naszym domu punkt oporu. W budynku nie było schronu, tylko dwie pralnie w płytkich suterenach po obu stronach domu. Wszyscy mieszkańcy czteropiętrowego i trzyskrzydłowego domu ukrywali się w tych pralniach, my po lewej stronie.
Po pięciu dniach powstańcy musieli się wycofać. Wtedy Niemcy podjechali tzw. "krowami" i rozwalili całą prawą stronę domu. Nikt nie ocalał. Jedni zginęli od pocisków, inni zostali przywaleni gruzami lub spaleni. Na nieszczęście w domu tym mieszkali pracownicy Polskiego Monopolu Spirytusowego, którzy jako ekwiwalent otrzymali niedawno po 20 l spirytusu. Dlatego pożar strawił to, czego nie zniszczyły pociski. I to był praktycznie koniec. Niemcy wdarli się na podwórze i za chwilę pod groźbą użycia broni musieliśmy wychodzić z ukrycia.
Zostaliśmy wyprowadzeni do pobliskiej remizy zajezdni autobusowej. Mojego stryja, który słabo chodził, jeden z gestapowców posadził na stołku i zaszedłszy z tyłu oddał strzał w głowę. Nas z podniesionymi rękami zapędzili pod ścianę. Po chwili wywołali kilka osób znających język niemiecki, kazali im iść do okolicznych domów i w ciągu pół godziny przyprowadzić ukrywających się mieszkańców.
Postawili ultimatum: "Za pół godziny powrót z mieszkańcami tamtych domów, inaczej wszyscy pozostali będą rozstrzelani". Nas popędzili przez ruiny getta na ul. Nalewki pod ocalały budynek magazynowy. W czasie tej pielgrzymki co kilkadziesiąt kroków zatrzymywano nas pod murem na rozstrzelanie. Za piątym razem ustawił się nawet pluton egzekucyjny, ale w tym momencie ukazała się gromada osób idąca od strony ul. Bonifraterskiej. To nas uratowało. Poprowadzono nas pod ten magazyn, mężczyzn oddzielono i kazano leżeć twarzą do ziemi, a kobiety i małe dzieci po rewizji zostały przeprowadzone na tyły budynku.
W czasie rewizji przeżyłam niewiarygodny przypadek. Tuż koło naszej grupy stał duży samochód osobowy, przy kierownicy siedział Niemiec w mundurze z głową opartą na kierownicy. Gdy byłam tuż przy nim usłyszałam przytłumiony głos: "Niech się pani uspokoi". Odwróciłam głowę. "Niech się pani nie patrzy". "Podobno mają zabierać dzieci" - szepnęłam cicho. "Nie będą, wywiozą was na wieś, proszę mi wierzyć, mam syna i córkę w Powstaniu". Więcej nic nie słyszałam, bo musiałam przesunąć się naprzód. Kto to był nie wiem do dzisiaj, ale dodał mi otuchy.
Koło północy mężczyzn wyprowadzili dalej w zarośla i rozstrzelali, ocalało zaledwie kilku, którzy mogli wylegitymować się pracą dla Niemców. My przeżyliśmy koszmarną noc pod "czułą opieką" Ukraińców, tzw. własowców z SS Galizien.
Rano poprowadzono nas przez Wolę, usianą trupami ludzi i koni, na Zieleniak (obóz przejściowy na rogu Grójeckiej i Opaczewskiej), a po kilku godzinach na Dworzec Zachodni, skąd wywieziono nas do obozu przejściowego w Pruszkowie.
Tam udało mi się wmówić Niemcom, że mam gruźlicę (wyglądałam bardzo źle i ważyłam 53 kg), dzięki temu udało mi się uniknąć wywiezienia do Niemiec. Po czterech dniach, przekupiony pierścionkiem bahnschutz (funkcjonariusz służby ochrony kolei), w nocy umieścił nas w pociągu towarowym, którym, po dłuższym postoju, dostaliśmy się rano w pobliże Skierniewic.
Tułaczka i powrót
Tam zajęło się nami RGO (Rada Główna Opiekuńcza, organizacja utworzona za zgodą Niemców w 1940 roku, zajmująca się działalnością charytatywną na rzecz osób poszkodowanych w działaniach wojennych). Zostaliśmy ulokowani u chłopów w pobliskiej wsi Reczyce. Ja przed świtem musiałam codziennie obrać sagan kartofli na śniadanie "do borszczu", a po śniadaniu pasać krowy.
Niestety, robiło się coraz zimniej, a ja nie miałam odpowiedniego ubrania, wprawdzie miałam futro, ale bose nogi i letnie pantofle, no i oczywiście bardzo się zaziębiłam. Miałam wysoką gorączkę, a ponieważ była to niedziela, chciałam trochę poleżeć. Gospodyni powiedziała do mnie: "Nie ma pracy - nie ma żarcia". Cały dzień nic nie jedliśmy.
Na drugi dzień rano poszliśmy do Łyszkowic, gdzie kupiłam dwie bułki, kubek gorącego mleka dla dziecka i zaczęłam szukać jakiegoś kąta. Dopiero pod wieczór udało mi się coś znaleźć. Niemka, właścicielka młyna, której mąż był na froncie, a miała troje dzieci, zgodziła się, bym zamieszkała u niej i za "życie" zajęła się dziećmi. Trwało to do połowy listopada. Chociaż to "życie", które nam wydzielała, było żebraczą jałmużną, widocznie uważała, że ją za drogo kosztujemy i pewnego dnia zakomunikowała mi, że przyjeżdża do niej rodzina, więc w ciągu trzech dni muszę się wynieść. Niestety, nie udało mi się nic przez te trzy dni znaleźć i trzeciego dnia wieczorem, choć lał deszcz, zabrałam swoją torbę i wyszłam z dzieckiem.
Zatrzymałam się w bramie. Nie miałam odwagi iść dalej, było bardzo zimno, dziecko płakało, nadal lał deszcz. Zobaczył mnie kierownik młyna, który go właśnie zamykał. Zdziwiony zapytał, co się stało. Opowiedziałam. Nie mógł wprawdzie wiele zrobić, ale w tajemnicy zaprowadził nas do kantorka w młynie, gdzie był stolik, krzesło i mała ławka, a zimno tam było jak na dworze. Otuliłam dziecko na ławce, a sama usiadłam na krześle. Mniej więcej po godzinie chłopak przyniósł nam od kierownika kilka bułek i termos gorącej herbaty.
Rano przyszedł kierownik i nas wypuścił. Poszłam do sklepu-knajpki, która wydawała śniadania, obiady i kolacje robotnikom miejscowej cukrowni. Napiliśmy się herbaty i zjedliśmy bułki. Dowiedziałam się, że właścicielka poszukuje kogoś do pomocy przy gotowaniu i podawaniu posiłków robotnikom. Tak zostałam pomocą kuchenną i kelnerką. Praca była ciężka, ale mieliśmy ciepło i nie głodowaliśmy. Gorzej wyglądało spanie, ponieważ właściciele mieli tylko mały pokój-kuchnię na zapleczu. Zestawiałam więc w sklepie dwa stoliki i na nich sypialiśmy, nakrywając się futrem.
W pewnym momencie mieszkańcy Łyszkowic zorganizowali zbiórkę odzieży i przekazali ją do miejscowego księdza. Wyrzuciłam pychę z serca i poszłam tam, aby poprosić o jakieś obuwie dla dziecka, bo ziąb był straszny a on chodził w sandałkach, do tego jeden z nich się złamał. Nic nie dostałam. Ksiądz mnie zbeształ, mówiąc, że mam futro, a przychodzę żebrać: "Zdjąć futro z karku i kupić dziecku buty" - powiedział.
Oczywiście po krótkim czasie synek się przeziębił i znów straciłam pracę. Poszłam więc z dzieckiem do szpitalika, on dostał łóżko, a ja sypiałam u niego w nogach. Miałam jednak pecha, kiedy dziecku już w zasadzie przeszło przeziębienie, w Sylwestra, przyszedł ten sam ksiądz, który widocznie mnie poznał i powiedział: "Co pani tu robi, proszę natychmiast się wynosić!" To już było ponad moje siły. Gdzie miałam iść?
Poszłam przed siebie i tak szłam, nie wiedząc gdzie i jak długo. Nagle ktoś mnie szarpnął i zaczął ciągnąć do tyłu. Okazało się, że weszłam na bagna. Niewiele brakowało, a byłby to nasz koniec. Moim wybawicielem okazał się Roman Pomorski, mieszkaniec Skierniewic, często przyjeżdżający do Łyszkowic. Zabrał nas i zaprowadził do swoich znajomych, którzy również prowadzili knajpkę. Tam byłam przez kilka dni, pomagając im przy sporządzaniu posiłków.
W Łyszkowicach była cukrownia, postanowiłam postarać się tam o jakąś pracę. Poszłam. W gabinecie dyrektora siedziało trzech Niemców i tłumacz. Od razu zażądali dowodu osobistego, a za chwilę usłyszałam wrzask "Bandit!" i mój dowód osobisty pofrunął w stronę drzwi. Trzy wyciągnięte paluchy wskazywały mi wyjście. Wyszłam bardzo prędko, przecież w korytarzu zostawiłam samo dziecko i bałam się o niego. Teraz uświadomiłam sobie, że nie ma dla mnie nadziei na jakiś zarobek, który by pozwolił mi zabezpieczyć dziecko na zimę.
Jednak Ręka Opatrzności czuwała nad nami. Gdy tak stałam i tuliłam swego jedynaka zalewając się łzami, podszedł do nas starszy mężczyzna, porządnie ubrany, o wyjątkowo miłym spojrzeniu. "Co się stało, co pani tu robi?" Opowiedziałam mu. "Niestety, nic pani pomóc nie mogę, Niemcy nie zatrudniają warszawiaków, ale niech pani przyjdzie jutro do tego pana" - tu wskazał na portiera. Podziękowałam i poszłam. Miałam nadzieję, że mi jednak pomoże w otrzymaniu pracy.
Nazajutrz znów tam poszłam. Czekała na mnie paczka. Dowiedziałam się, że ten człowiek to były dyrektor cukrowni. W paczce było całe wyposażenie dla dziecka. Wełniane spodnie, dwa sweterki, kilka koszulek, pończoszki, rękawiczki, czapka i, co najważniejsze, długie buty, a w jednym z nich 500 złotych. Tym razem polały się łzy szczęścia i radości.
Po kilku dniach znów przyjechał ze Skierniewic Roman Pomorski i zabrał nas ze sobą. Zamieszkaliśmy u pań, które były uchodźczyniami z Poznania. Było nas tam ośmioro. Dzieląc się sprawiedliwie tym, co zdobywał Pomorski, wyliczając kartofle i chleb, przetrwaliśmy do zajęcia Skierniewic przez radzieckie wojska, które posuwały się bardzo szybko. Niemcy uciekali jak szczury, porzucając wszystko po drodze.
Kiedy tylko dowiedzieliśmy się, że Warszawa jest wolna, postanowiłam wracać. Od tego momentu codziennie wychodziłam z synem na szosę, próbując zatrzymać jakiś samochód, w nadziei, że nas zabierze. Trwało to przeszło tydzień. Wreszcie któregoś dnia kierowca jakiejś rosyjskiej cysterny zatrzymał się na widok półlitrówki (całe szczęście, że Pomorski dał mi trzy półlitrówki i tuzin świec). Dziecko zabrali do szoferki, siedziało na kolanach u konwojenta, ja siedziałam na zewnątrz, na platformie, przytulona do cysterny z benzyną.
Wysadzili nas na Okęciu. Skierowaliśmy kroki w stronę Dąbrówki, wierząc, że tam znajdziemy rodzinę. Okazało się to koszmarną przeprawą. Chcąc sobie skrócić drogę, poszliśmy na przełaj. Okazało się, że pola, przez które zaczęliśmy już iść, są zaminowane, a śnieg był "po pas". Chwiejnym, wolnym krokiem wracaliśmy po własnych śladach. Gdy dotarliśmy do punktu wyjścia, już się ściemniało. Wreszcie, stanąwszy na twardej ziemi, poczuliśmy się tak zmęczeni i zmarznięci, że mowy nie było, aby pójść dalej.
Tuż przy al. Krakowskiej stała drewniana chata, postanowiłam tam pójść i prosić, abyśmy mogli przeczekać noc. Nim doszłam, wyszedł gościnny gospodarz, zapraszając do środka. Była to jedna izba, w której stało łóżko, ława i żelazny piecyk, na którym gotował się kapuśniak. Zostaliśmy poczęstowani tym kapuśniakiem i życie do nas wróciło. Gospodarz ściągnął ze strychu snopek słomy, rozesłał na podłodze i tak przy grzejącym całą noc żelaznym piecyku przespaliśmy się. Na drugi dzień rano, podziękowawszy gospodarzowi (dałam mu cztery świece, które wówczas były na wagę złota), poszliśmy dalej.
Słońce przygrzewało, śnieg topniał, tworzyły się bajora, miejscami zapadaliśmy się po kolana. Wreszcie dotarliśmy do jakiejś wsi, gdzie zatrzymaliśmy się w jakiejś chacie, by się trochę ogrzać i wysuszyć. Dostaliśmy po kubku gorącej imitacji herbaty i znów za kolejne pół litra młody człowiek wziął na plecy mój wyszabrowany plecak, w którym miałam ostatnią butelkę, świece oraz ubranka dziecka i zaprowadził nas do Dąbrówki. Rzeczywiście rodzina była, ale i bieda była okropna. Najważniejsze, że mieliśmy pewny dach nad głową. Wszyscy zamieszkaliśmy w kuchni, żeby ogrzewać powietrze naszymi oddechami. Moje świece okazały się zbawienne, dostałam za nie aż dwa bocheneczki chleba razowego i trochę kartofli.
Po paru dniach wybrałam się z dzieckiem, oczywiście pieszo, do Warszawy. Przeszliśmy przez wszystkie znajome adresy. Niestety, wszystkie mieszkania były albo doszczętnie zniszczone, albo tak zdewastowane, że trudno było myśleć o zamieszkaniu. W najlepszym stanie było mieszkanie rodziny na ul. Filtrowej. W powrotnej drodze wstąpiłam na ul. Madalińskiego. Okazało się, że matka chrzestna synka, a moja serdeczna przyjaciółka, wraz ze swoją matką znowu prowadzą już przedszkole. Radość była ogromna i już na drugi dzień przenieśliśmy się do niej. Mieliśmy tam nie tylko dach nad głową, ale i znośną temperaturę, no i co najważniejsze - nie czuliśmy głodu.
Będąc tam, zaczęłam zdobywać tytoń i gilzy i znów zajęłam się robieniem "swojaków"(papierosy robione ręcznie), aby choć trochę zarobić na utrzymanie. Z początkiem marca wybrałam się z dzieckiem do Pustelnika, aby odszukać pozostałą rodzinę (był to umówiony punkt zborny). Niestety, w Pustelniku nikogo nie zastałam, poza dozorcą. Z willi pozostały gruzy. Odpoczęliśmy jeden dzień i wyruszyliśmy w dalszą wędrówkę.
Postanowiłam iść do Radości, gdzie mieszkała krewna z rodziną. Rzeczywiście intuicja mnie nie zawiodła, zastałam wszystkich, ale wyglądali jak własne cienie. Gdy już nacieszyliśmy się sobą, położyłam się spać i spałam prawie 36 godzin, a syn 24. Była to konsekwencja tych pieszych pielgrzymek z Warszawy do Pustelnika i z Pustelnika do Radości. Żadnej komunikacji przecież nie było, jedynie przez Wisłę przepłynęliśmy barką. Tak zakończyła się moja tułaczka z małym dzieckiem, po wypędzeniu nas z Warszawy.
Do kwietnia mieszkaliśmy na ul. Madalińskiego. Wreszcie 3 kwietnia 1945 roku zamieszkaliśmy na ul. Filtrowej 70, w przedwojennym mieszkaniu mojej siostry. Własnymi rękami doprowadziliśmy do znośnego stanu mieszkanie, które było tylko okopcone i nieprawdopodobnie zanieczyszczone przez stacjonujących w nim przez kilka dni Rosjan. Mieliśmy zresztą dużo szczęścia, bo bomba burząca uderzyła w dach po drugiej stronie klatki schodowej i wszystkie mieszkania w siedmiopiętrowym domu po tej stronie były całkowicie zniszczone, ponieważ stropy zostały zawalone aż do parteru, natomiast z naszej strony ocalały mieszkania od parteru aż do piątego piętra. Wprawdzie szyby były powybijane, a mieszkanie rozszabrowane, ale pozostała część mebli, więc jak na ówczesne warunki było nieźle.
I tak rozpoczęliśmy życie po wojnie... Ja z siostrą nadal robiłyśmy "swojaki", a co drugi dzień wędrowałam na Mokotów, gdzie sprzedawałam papierosy i świece. Latem zaczęłam się rozglądać za stałą pracą.
Maria Szczepankowska
Bogdan Szczepankowski - Suplement
Relacja Marii Szczepankowskiej - mojej Matki - stanowi fragment napisanej przez Nią Kroniki rodzinnej Lanckorońskich, Imszennik-Kondratowiczów, Szczepankowskich i Zielińskich pisanej do 1984 r.
Mama wraz ze mną podzieliła los kilkuset tysięcy warszawiaków - traumę okupacji i powstania, dramat wygnania, a potem koszmar kilkumiesięcznej tułaczki i trudny powrót do zrujnowanej Warszawy. Jej opowieść stanowi jeszcze jedno świadectwo okrucieństwa wojny.
Gdy wybuchło powstanie warszawskie miałem 5 lat i trzy miesiące. Cóż może zapamiętać pięcioletnie dziecko - obrazki wyrwane z kontekstu, zdarzenia o bardziej emocjonalnym zabarwieniu związane z traumatycznymi przeżyciami, nie tworzące ciągu wydarzeń. Były one jednak tak silne, że pozostały we mnie na całe życie.
Moje wspomnienia zaczynają się 7 sierpnia 1944 roku, kiedy Mama, uciekając przed Niemcami pacyfikującymi już tę ulicę, postanowiła opuścić mieszkanie na Elektoralnej i przenieść się do rodziny, która mieszkała przy ul. Inflanckiej.
Pamiętam, szliśmy wieczorem ulicami, w zapadającym mroku (jak się później dowiedziałem przez plac Bankowy, ulicą Długą, przez plac Krasińskich, dalej Franciszkańską, Stawki w kierunku zajezdni autobusowej). Widziałem palące się domy, zrzucane z górnych pięter płonące belki, na ulicach martwe konie, a czasem nakryte czymś zwłoki ludzkie. Mama powiedziała do mnie "nie patrz tam" - ale takie nietypowe i traumatyczne obrazy automatycznie przyciągają wzrok dziecka, zostając na długo w pamięci.
Barykady, pamiętam co najmniej dwie, w jednej tkwił przewrócony tramwaj, przez które przechodziło się zakrętami przy ścianach domów. Wreszcie dotarliśmy na Inflancką. Nie tylko my, trafiło tam jeszcze kilka innych osób z naszej rodziny, więc była tam straszna ciasnota, nie było gdzie spać. Nam przypadł w udziale stół w kuchni.
Córka Wujków - Krysia - miała wówczas 16 lat i była łączniczką w Powstaniu ale przychodziła do domu na noc - pamiętam ją bo była w panterce i miała biało-czerwoną opaskę! Mieszkanie znajdowało się na parterze. Alarmy i naloty powodowały, że bardzo często musieliśmy schodzić do sutereny Jednak w ten dom na szczęście żadna bomba nie trafiła.
Tak minęło kilka dni. 14 sierpnia rano (to wiem od Mamy) budynek został od strony zajezdni ostrzelany przez Niemców z tzw. "krów" (wyrzutnie rakietowe Nebelwerfer) i jedno skrzydło domu (prawe) się zawaliło. Mieszkania płonęły. Zarówno w suterenie, jak i w mieszkaniach zginęło wiele osób, w tym dzieci.
Wkrótce po tym do budynku wpadli Niemcy (jak twierdziła moja Mama prawdopodobnie byli to Ukraińcy z SS-Galizien) i kazali się zebrać wszystkim mieszkańcom na podwórku. Nie pozwolono brać żadnych bagaży, więc Mama zabrała tylko posrebrzaną łyżeczkę do herbaty (łyżeczka przetrwała wojnę i jest dzisiaj naszą jedyną pamiątką ocalałą z Powstania).
Gdy już zebrano wszystkich mieszkańców i wyłapano ukrywających się, kazano nam przejść przez rozwalone ogrodzenie na teren zajezdni. Pilnowało nas kilku (może kilkunastu) żołnierzy z automatami. Mój stryjeczny Dziadek miał problemy z chodzeniem, nie mógł iść. Pamiętam, że oficer kazał mu usiąść na taborecie i znów Mama powiedziała: "Nie patrz tam". Wtedy rzeczywiście nie patrzyłem. Strzelił mu w tył głowy.
Nas ustawiono pod ścianą jednego z budynków z podniesionymi rękami. Po jakimś czasie kazano nam iść. Przeprowadzono nas przez ruiny (getta na Nalewki) pod jakiś budynek. Mężczyzn oddzielono i kazano leżeć twarzą do ziemi, kobiety i małe dzieci, wśród nich moją Mamę i mnie, przeprowadzono na drugą stronę tego budynku. Tam czekaliśmy kilka godzin. W nocy mężczyzn rozstrzelano. My czekaliśmy dalej.
Rano (15 sierpnia) poprowadzono nas przez Wolę na Zieleniak, a kilka godzin później na Dworzec Warszawa Zachodnia. Z tego marszu pamiętam tylko martwe konie i przewrócone tramwaje na ulicach, a także postoje, gdy kazano nam stawać pod ścianą i mierzono do nas z automatów. Mama, jak potem wspominała, za każdym razem sądziła, że to już będzie koniec. Jednak nie, dotarliśmy na dworzec i wtłoczono nas do pociągu, którym dojechaliśmy do obozu w Pruszkowie.
Znaleźliśmy się w hali (nr 3). Była to w moim ówczesnym pojęciu ogromna hala, w której znajdowało się wiele jakichś dużych drewnianych skrzyń o różnej wysokości, jak się potem dowiedziałem były to obudowy maszyn. Najlepsze miejsca były przy niezbyt wysokich skrzyniach i takie miejsce udało się Mamie zająć dla nas. Pamiętam, że gdy Mama sadzała mnie na skrzyni - nasze twarze były na tej samej wysokości, więc skrzynia mogła mieć ok. 1 m wysokości, a górna powierzchnia była wielka jak stół pingpongowy. Oczywiście spaliśmy też na "naszym kawałku" skrzyni.
Mamie udało się uniknąć wysyłki na roboty do Niemiec pod pretekstem tego, że ma gruźlicę (była wtedy bardzo wychudzona, miała także zaświadczenie, że Ojciec zmarł rok wcześniej na gruźlicę).
Dzięki pośrednictwu jakiejś polskiej pielęgniarki czy tłumaczki 19 sierpnia wieczorem (pamiętam, że było już bardzo ciemno) przekupiony pierścionkiem bahnschutz zaprowadził nas do jakiegoś stojącego składu wagonów towarowych. Pamiętam, że do tego wagonu przechodziliśmy kilkakrotnie przez tory pod innymi składami wagonowymi, a ja bałem się cały czas, że taki skład może nagle ruszyć. Potem dowiedziałem się, że Mama też się bała, ale tego, aby nas nie dostrzeżono, bo do osób cywilnych na torach strzelano bez ostrzeżenia. Bahnschutz, kazał nam wejść do jednego z wagonów, zasunął drzwi (jak się okazało, byliśmy tam tylko my i jakieś pudła) i powiedział, że pociąg rano odjedzie, chociaż nie było wiadomo dokąd.
Rano rzeczywiście pociąg ruszył. Jechaliśmy zapewne ok. 3 godzin, bowiem gdy pociąg zatrzymał się i Mama postanowiła wysiąść - okazało się, że stoimy w polu w pobliżu Skierniewic. W Skierniewicach RGO skierowała nas do wsi Reczyce (25 km od Skierniewic, 3 km od miasteczka Łyszkowice), do miejscowej chłopskiej rodziny. Tam chodziłem z Mamą pasać krowy. Pamiętam, że strasznie się bałem tych krów! Niestety, po kilku tygodniach gospodyni kazała nam się wynosić. Poszliśmy pieszo do Łyszkowic. Tam, a potem krótko w Skierniewicach przetrwaliśmy zimę. Z czasu tej tułaczki pamiętam zimno i ciągłe przemieszczanie się pieszo.
W lutym 1945 roku wróciliśmy do zrujnowanej Warszawy, aby przeżyć tutaj całe życie. Mama zmarła nagle 4 grudnia 1987 r. w wieku 84 lat. Pochowana została w grobie rodzinnym na Powązkach.
redakcja: Maciej Janaszek-Seydlitz
Copyright © 2020 Maciej Janaszek-Seydlitz. Wszelkie prawa zastrzeżone.