Refleksja Jarosława Marka Rymkiewicza na temat Powstania Warszawskiego


          Poniżej prezentujemy wybrane fragmenty wydanej w 2008 roku książki Jarosława Marka Rymkiewicza zatytułowanej "Kinderszenen".
          Autor, poeta i historyk literacki, laureat Nagrody Literackiej Nike 2003, mieszkający aktualnie w Milanówku, miał w momencie wybuchu Powstania 8 lat.
          Zapraszamy do lektury książki.



          (...) Powstanie Warszawskie jest niebywałym fenomenem dziejowym, a więc także niebywałym fenomenem metodologicznym - takim, jakiego uprzednio nie było w naszej historii. Coś takiego nigdy się w niej uprzednio nie pojawiło. Powstanie domaga się zatem własnej, tylko dla niego przeznaczonej metodologii badań historycznych i jego historycy muszą dla niego taką niebywałą metodologię stworzyć.
          Na razie, pokąd takiej metodologii nie mamy (i Powstanie jest opisywane przy pomocy takich samych metod, których używa się, opisując bitwę pod Grunwaldem), trzymajmy się tego, że wśród powstańczych relacji nie ma relacji lepszych i gorszych, lepiej lub gorzej przedstawiających pewien stan rzeczy, takich, które zbliżają się do jakiejś prawdy i takich, które się od jakiejś prawdy oddalają. Wszystkie relacje są - z metodologicznego punktu widzenia - równie dobre i równie prawdziwe, bowiem mówią o tym, co widzieli i co przeżyli ci, którzy je układali - czyli mówią o prawdzie ich życia, która jest prawdą Powstania.
          Życie ma różne strony, różne wyglądy, różne "twarze" - stronę duchową i stronę materialną, stronę historyczną i stronę wieczności, stronę estetyczną i stronę etyczną, stronę rzeczywistości i stronę wyobrażeń. To, co jest życiem, wychodzi na jaw, staje się dla nas dostępne w swojej całości tylko w tych wszystkich wyglądach, tylko poprzez te wszystkie swoje strony. Wiemy o życiu właśnie tyle, ile wiemy o jego różnych stronach, właśnie tyle, na ile potrafimy jego różne strony rozpoznać i opisać - reszta jest złudzeniem.
          (...)
          Czy Powstanie Warszawskie poniosło klęskę? Tak właśnie nauczono nas (ludzi z mojego pokolenia) myśleć - że to była straszliwa klęska, potworna katastrofa, zapaść historii, może nawet już jej koniec lub zapowiedź końca. Uczyli tego komuniści, czemu trudno się dziwić, bo to było w ich interesie - upowszechnianie myśli o tym, że Polacy ponieśli klęskę i to taką, z której już się nigdy nie podniosą, zgadzało się z ich planami duchowej eksterminacji polskości.
          Ale przyszła wreszcie i taka chwila, kiedy wszyscy (czy prawie wszyscy) uznali, że Powstanie to była wielka klęska narodowa. Nie tylko wielka, ale największa, bo coś takiego w dziejach polskich nigdy się nie zdarzyło. Tysiące trupów i zniszczone miasto - i wszystko na marne.
          To przekonanie (choć teraz może trochę przesłonięte przez zasłonę chwały, którą wreszcie rzucono na gruzy i trupy) nadal się utrzymuje. Ale czy to była klęska? Szukałem obrazów klęski (znaleźć je nietrudno), i oto one, wybrane spośród wielu podobnych - cztery fragmenty zeznań złożonych w roku 1946 przed sędziami śledczymi delegowanymi do Komisji Badania Zbrodni Niemieckich.
          Takich zeznań (gdzieś zarchiwizowanych) są dziesiątki czy setki, te mówią o tym, co działo się w bliskich mojemu sercu okolicach - to znaczy wokół pałacu Raczyńskich przy ulicy Długiej 7, a także na Kilińskiego, na Podwalu i na Wąskim Dunaju, kiedy 2 września, po odejściu oddziałów AK do Śródmieścia (przez ten słynny kanał, który prowadził z placu Krasińskich na róg Wareckiej i Nowego Światu), na Stare Miasto weszli Niemcy. (...)
          Fragmenty cytuję za wydanym w roku 1962 tomem zatytułowanym Zbrodnie okupanta hitlerowskiego na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego w 1944 roku (złożonym w całości z wielu podobnych zeznań). Warto (...) zwrócić uwagę, że już w roku 1962 nie wolno było mówić o Niemcach, zastąpili ich hitlerowscy okupanci, którzy trochę później też zniknęli, bo przerobiono ich na nazistów. Był to początek niemieckiego fałszowania historii. Wielu Polaków bezmyślnie i chętnie przyłożyło do tego rękę.
          Mimo że byłem wtedy dzieckiem, mogę w tej sprawie wystąpić jako świadek, jako że doskonale to pamiętam - w czasie wojny i po wojnie nie było żadnych nazistów, coś takiego nie istniało, nikt o czymś takim nie słyszał. Byli tylko Niemcy. Gdyby te zeznania wydano wtedy, gdy zostały zapisane, w roku 1946 czy 1947, to książka nazywałaby się oczywiście Zbrodnie niemieckie na ludności cywilnej w czasie Powstania Warszawskiego. Może jestem anachroniczny, ale ten tytuł wydaje mi się dokładniejszy i bliższy prawdy. (...)
          Powstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w historii Polaków - w całej naszej historii nie było (i pewnie nigdy już nie będzie) większego wydarzenia. Z tego największego wydarzenia w naszej historii wynikają też różne wielkie nauki - potrzeba będzie jeszcze wielu dziesięcioleci, wielu stuleci, żeby się z nimi zapoznać, żeby je przemyśleć i dobrze zrozumieć. (...)
          Zdaje się, że za szybko i za łatwo przebaczyliśmy Niemcom. W historii są takie rzeczy, których się nie przebacza - nigdy, bo nie ma powodu, żeby przebaczać. Hierarchowie Kościoła i premierzy kolejnych polskich rządów nie powinni o tym zapominać - żeby przebaczać, trzeba mieć upoważnienie; nie od Boga, bo Bóg nie ma tu nic do rzeczy, lecz od Polaków, a takiego upoważnienia nikt nikomu nie udzielił i nie udzieli. Wyobraźcie sobie obecność Boga, wtedy, na Wąskim Dunaju.
          Ale mieliśmy mówić o czymś innym - czy to była klęska? Te obrazy z Podwala, z Kilińskiego i z Wąskiego Dunaju właśnie tyle mówią - że to była klęska, katastrofa, jakaś złowieszcza zapowiedz końca. Taka zapowiedź, która mówiła, że Polacy już się z tego nie podniosą i że Polaków już nie będzie, bo nie starczy ich na to, żeby była Polska. Klęska, ale taka, której nie da się porównać z żadną inną, taka, jakiej Polacy nigdy jeszcze nie ponieśli, największa z dotychczasowych. Tak to też później rozumiano i mówiono, że nie tylko Niemcy są za to odpowiedzialni, lecz także ci, którzy podjęli decyzję o wybuchu Powstania.
          Ale minęło ponad pół wieku i okazało się, że straszna zapowiedz z Wąskiego Dunaju nie sprawdziła się, ta dziejowa wieszczba okazała się pomyłką. Dlaczego? Dlatego, że Powstanie zwyciężyło. Dowód na to, dobrze widoczny, całkowicie wystarczający, jest tuż obok, wokół nas - i my wszyscy, którzy teraz tu żyjemy, też jesteśmy tym dowodem. Tym dowodem jest niepodległa Polska. Komenda Główna i Delegatura Rządu na Kraj po to właśnie podjęły decyzję o wybuchu Powstania - żeby osiągnąć właśnie taki, a nie inny skutek. Dokładnie taki. Chodziło tylko o to, o nic innego, bo nie było i nie mogło być innego celu.
          Ktoś, kto myśli inaczej - że Powstanie zakończyło się klęską, ponieważ skapitulowało, ponieważ w nocy z 2 na 3 października delegaci Komendy Głównej i von dem Bach podpisali w Ożarowie umowę o zaprzestaniu działań wojennych - ten dzieli sobie historię na jakieś małe kawałki (kilka tygodni, kilka miesięcy, kilka lat) i daje wyraz przekonaniu, że te małe kawałki nie mają ze sobą nic wspólnego, w ogóle się ze sobą nie łączą.
          Trzeba powiedzieć, że po Powstaniu tak właśnie myślano - że koniec tego małego kawałka historii to jest już koniec wszystkiego. Nawet poeci tak myśleli, choć może od poetów należałoby oczekiwać czegoś innego - choćby (w zgodzie z wielkimi tradycjami poezji polskiej) jakichś przeczuć dotyczących bliższej i dalszej przyszłości. Kazimierz Wierzyński, przedstawiając Warszawę (może nawet całą Polskę) jako błądzące widmo, napisał po kapitulacji Powstania: "Gruzy już tylko i klęska".
          Ale historii nie da się podzielić na małe kawałki, które się ze sobą nie łączą, to jest zabieg kompletnie nieuprawniony, także komplet- nie nonsensowny. Nie da się bowiem odizolować jakiegoś wydarzenia (wszystko jedno jakiego, małego czy wielkiego, bardzo ważnego czy mało ważnego), wyjąć go spośród innych wydarzeń, wcześniejszych i późniejszych, i powiedzieć - o tu się ono zaczęło, a tu się skończyło, i tam, gdzie się zaczęło, są jego przyczyny, a tam, gdzie się skończyło, są jego skutki.
          Historia inaczej się układa, jej wydarzenia inaczej są ze sobą powiązane i niekoniecznie łączą się ze sobą w porządku ściśle chronologicznym, i niekoniecznie w takim też porządku wynikają z wydarzeń poprzednich i warunkują wydarzenia następne. Jakieś wydarzenie, coś, co się kiedyś wydarzyło, może bowiem mieć swój skutek natychmiast (i zwykle ma jakiś skutek natychmiast), ale może też mieć jakiś skutek po kilku lub po kilkudziesięciu latach. Jakieś wydarzenie, coś, co się właśnie (o tu, na naszych oczach, pod naszą ręką, za naszego życia, w tej jego chwili) wydarza, to coś może też mieć jakąś swoją przyczynę tuż obok (i zwykle ma taką właśnie przyczynę - bezpośrednią), ale może też mieć, i zwykle też ma, nawet musi mieć jakieś przyczyny dalsze, głębsze, odległe - oddalone o miesiące, o lata, o dziesięciolecia.
          Patrząc na historię jak na coś takiego, co jest chronologicznym ciągiem wydarzeń, które to wydarzenia, układając się harmonijnie, tworzą tłumaczącą się wystarczająco (właśnie poprzez ten układ chronologiczny oraz harmonijny) całość, otrzymujemy w istocie nie tyle obraz całości, ile obraz izolowanych faktów, które następując po sobie, uzyskują w historii swoje trwałe miejsca, ale nie są w stanie usprawiedliwić swojego istnienia - i nie są też w stanie wytłumaczyć się nawzajem, zrozumieć się wzajemnie.
          Powstanie Warszawskie miało swoje skutki natychmiastowe (okropne), ale miało też takie swoje skutki (wspaniałe), które ujawniły się nie od razu, lecz po pewnym czasie. Jednym z tych skutków, najważniejszym, jest niepodległość Polaków. A możemy też być pewni, że legendy Powstania, krew wtedy przelana, ofiary wtedy poniesione, wszystkie ówczesne cierpienia i cała ówczesna chwała będą nadal działały w naszej historii - i będą miały, w naszych dziejach narodowych, swoje dalsze skutki.
          To zaś oznacza, że będą jeszcze przyczyną wielu wydarzeń, nawet takich, których teraz w ogóle nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić - wydarzeń niewyobrażalnych, które, jeśli ich dożyjemy, wszystkich nas zaskoczą. Jeśli zgodzimy się, że Powstanie Warszawskie było największym wydarzeniem w historii Polski, jeśli zgodzimy się choćby tylko na to, że było to jedno z największych dziejowych wydarzeń, jakie się nam przytrafiły, jakie weszły w krąg polskiego losu, narodowego trafu, jednym z takich wydarzeń, z którymi sąsiadują (z łaski losu) wszystkie polskie pokolenia, przeszłe i przyszłe, to jakimś kompletnym nonsensem byłoby uznanie, że wydarzenie to zakończyło się w pierwszych dniach października 1944 roku albo kilka miesięcy później, kiedy cała Polska znalazła się pod okupacją rosyjską.
          Podobnie było też i jest z Chrztem Polski - to też jest takie wydarzenie, które nadal ma swoje ważne skutki, pozostaje przyczyną różnych polskich wydarzeń, bowiem wciąż się tajemniczo odnawia i jest przez nas odnawiane - bez względu na to, czy to się komuś podoba, czy nie, czy ktoś tego chce, czy nie, bo nasze indywidualne upodobania, wierzenia, przekonania mają w takich sprawach znaczenie bardzo niewielkie albo nie mają go wcale.
          Tylko ktoś, kto z historii polskiej nic nie był w stanie pojąć, kto w ogóle jej nie rozumiał i kto nie potrafił odczytać jej tajemniczego, głęboko ukrytego sensu (kto nie wierzył w jego istnienie), mógł napisać, że "warszawska bitwa zeszła na nic". Ten ktoś napisał to w dodatku kilkanaście lat po Powstaniu, kiedy było już całkiem dobrze widać, że to właśnie ono ze wszystkimi swoimi legendami zadecyduje o przyszłości Polaków.
          (...)
          Powstanie Warszawskie - z różnych powodów, często propagandowych - przedstawiano jako wielki wybuch szaleństwa. Najczęściej robili to komuniści, ale ich elukubracjami na ten temat nie warto się zajmować, bo dobrze wiadomo, w jakim celu oraz na czyje życzenie były sporządzane. Komunistom chodziło o to, żeby ukazać Polaków jako ludzi, którymi ktoś powinien się zaopiekować (ktoś powinien założyć im kaftan bezpieczeństwa) - nic więcej na ten temat powiedzieć się nie da i nie warto.
          Byli też jednak tacy historycy, którzy - choć z komunistami nie mieli nic wspólnego, a nawet byli przez komunistów uważani za wrogów komunizmu - na Powstanie, a zwłaszcza na jego przyczyny, patrzyli akurat tak jak oni, to znaczy widzieli w nim straszliwe dzieło szaleńców. Jeśli chodzi o takie właśnie oceny - formułowane przez ludzi, którzy nie byli kupieni przez Rosjan albo przez Niemców, lecz pisali zgodnie z własnymi przekonaniami - to najciekawszym wypadkiem jest poświęcony dziejom politycznym Powstania rozdział w trzecim tomie wielkiego dzieła Władysława Pobóg-Malinowskiego Najnowsza historia polityczna Polski.
          Pobóg-Malinowski pracował na emigracji (ogromny, niemal tysiącstronicowy trzeci tom Najnowszej historii ukazał się, nakładem autora i dzięki rozpisanej przez niego subskrypcji, w roku 1960 w Londynie), nie musiał więc, jak historycy krajowi (poddani srogiej cenzurze komunistycznej), liczyć się z czyimkolwiek zdaniem i z jakimikolwiek konsekwencjami mógł pisać, co myślał.
          Nie chcę wdawać się tu w ocenę godnej podziwu pracy tego historyka, którego zasługi są oczywiste - kolejne tomy Najnowszej historii, przemycane do podbitego kraju, odegrały ważną rolę w informowaniu Polaków o ich dwudziestowiecznych dziejach, o czym na miejscu nikt ich informować, przynajmniej zgodnie z prawdą, nie zamierzał. Mój londyński egzemplarz trzeciego tomu mam w domu od lat ponad czterdziestu - bardzo też zniszczony od wielokrotnego wertowania. Powiem więc tylko ostrożnie, że Pobóg-Malinowski był wiernym żołnierzem Marszałka, a to znaczy, że miał wyraźne przekonania polityczne i niekiedy porządkował fakty historyczne w taki sposób, by ich układ odpowiadał tym przekonaniom.
          Jeśli chodzi o Powstanie, to Pobóg (zgodnie z tytułem swego dzieła) badał przede wszystkim jego polityczne przyczyny oraz polityczne konsekwencje, natomiast wydarzenia militarne, przyczyny oraz konsekwencje, które można by nazwać duchowymi, a także dzieje ludzi oraz miejsc interesowały go znacznie mniej.
          Wszystkich, którzy z Powstaniem cokolwiek mieli wspólnego - tych, którzy je rozpoczęli, a także tych, którzy wzięli w nim udział - Pobóg uważał za szaleńców. Nie jest całkiem jasne (i raczej nie da się stwierdzić), co miał na myśli, używając tego słowa - czy nadawał mu sens metaforyczny (byłby to rodzaj metaforycznego przekleństwa), czy może dwaj generałowie, Tadeusz Bór Komorowski i Tadeusz Pełczyński "Grzegorz", byli według niego autentycznymi szaleńcami.
          Wydaje mi się (ale nie potrafiłbym tego udowodnić), że słowa "szaleniec" i "szaleństwo" (wielokrotnie używane) występują u Poboga w obu znaczeniach - trochę miał on Bora, Pełczyńskiego, także Chruściela, także ministrów rządu polskiego w Londynie, za szaleńców chorych na głowę, maniaków opętanych wariacką ideą, a trochę chciał ich (możliwie nieprzyjemnie i dotkliwie) zelżyć.
          To lżenie miało bardzo wyraźny (i chyba tylko ten jeden, ale całkiem wystarczający) powód - Pobóg-Malinowski uważał Powstanie Warszawskie za "największe w dziejach Polski nieszczęście". To jest ujęcie, którego nie da się zlekceważyć, chyba też nie da się zakwestionować - ani rzezie w czasie Konfederacji Barskiej (oraz rzeź Humańska), ani kończąca Insurekcję roku 1794 rzeź Pragi, ani represje po Powstaniu Listopadowym, ani represje po Powstaniu Styczniowym nie były takimi nieszczęściami jak Powstanie Warszawskie - nawet nie dają się z nim porównać.
          Podobnie jest z wielkimi bitwami przegranymi niegdyś przez Polaków - ani zwycięstwa tatarskie (Legnica), ani tureckie (Cecora), ani rosyjskie (Maciejowice) nie nadają się, razem z ich konsekwencjami, na człon porównania (choć to były wielkie polskie nieszczęścia).
          Traktując Powstanie Warszawskie jako nasze największe dziejowe nieszczęście, Pobóg-Malinowski trochę sobie jednak zadanie (zakwalifikowania wszystkich tych, co wzięli w nim udział, jako szaleńców) upraszczał. Nie dostrzegał bowiem, że to największe polskie nieszczęście było też największym wydarzeniem w historii Polski.
          A jeśli tak je zobaczymy, to oczywiście słowo "nieszczęście" zmieni trochę swój sens. Potężna pięść akowskich batalionów, pięść "Zośki", "Chrobrego" i "Łukasińskiego", uderzyła w Niemców i pokazała im, kim są i co potrafią Polacy - nawet nie mając czołgów, armat, pociągów pancernych i samolotów - a skutki tego będą widoczne (w naszej narodowej psychice, a więc i w dziejowych wydarzeniach) przez stulecia. Byłoby też dobrze, żeby i Niemcy to sobie zapamiętali - na całą wieczność.
          Napisałem, że kwalifikacja autora Najnowszej historii obejmowała wszystkich uczestników Powstania, dowódców i żołnierzy, ale oczywiście między jednymi a drugimi była, według niego, wielka różnica - tych pierwszych, dowódców Powstania, Pobóg uważał za szaleńców-łajdaków, tych drugich, żołnierzy, za szaleńców-bohaterów. Żołnierze byli według niego szaleńcami, ponieważ umierali bez sensu, czyli właśnie - szaleńczo. "Działo się to - czytamy we fragmencie opisującym pierwszy dzień Powstania - w pełnym świetle dnia, często na otwartej przestrzeni, toteż morderczy ogień niemiecki kosił tych bohaterskich szaleńców, rozpraszał i przykuwał tak, że nie mogli ani rzucić się naprzód, ani się wycofać".
          Autora Najnowszej historii interesowali jednak (co zrozumiałe, jeśli pisał historię polityczną) nie tyle szaleńcy-żołnierze, którzy wreszcie wykonywali tylko rozkazy swoich oficerów, ile przede wszystkim ci oficerowie, szaleńcy-łajdacy, którzy Powstanie szaleńczo spowodowali, a potem, gdy wybuchło, szaleńczo nim dowodzili, oraz ci politycy, którzy nie tylko nie powstrzymali oficerów, ale wpychali ich w szaleństwo, a potem sami w szaleństwo popadli.
          Cały rozdział Najnowszej historii opowiadający o Powstaniu jest w istocie próbą opisu (nawet nie zrozumienia, ale tylko dokładnego opisu) działań kilku czy kilkunastu szaleńców. Powstanie, twierdził Pobóg-Malinowski, zostało wywołane "ślepym pędem do walki" dowódców AK (słowa te dotyczą Tadeusza Pełczyńskiego i Antoniego Chruściela), a dowódcy ci, gdy ich decyzje doprowadziły do nieszczęścia, okazali się w dodatku nędznymi tchórzami.
          Komentując późniejsze relacje oficerów Komendy Głównej, Pobóg pisał: "ciężar odpowiedzialności za szaleńczą decyzję podjęcia walki jest tak straszliwie wielki, iż wywołuje nie tylko małoduszne próby ucieczki przed odpowiedzialnością [...] ale też próby odżegnania się od jakiegokolwiek związku z tą decyzją".
          Ponieważ Powstanie okazało się straszliwym nieszczęściem, a nieszczęścia tego można było z łatwością uniknąć, dowódcy AK oraz ludzie, którzy przez "taki czy inny przypadek" znaleźli się "przy sterze spraw, zarówno rządowym w Londynie, jak i podziemnym w Kraju", powinni byli zostać, twierdził autor Najnowszej historii, surowo ukarani - "zasłużyli na karę śmierci, co najmniej przez rozstrzelanie".
          Miałaby to być kara za to, że "nie byli w stanie rozeznać ani sytuacji, ani sensu nadchodzących wypadków, a mimo to mieli zarozumiałą ambicję [...] brać na swe barki ciężar decyzji".
          Pobóg wymieniał nazwiska szaleńców, którzy podjęli decyzję i których wobec tego należałoby rozstrzelać: "Powstanie w Warszawie wybuchło, bo decydowali o tym Mikołajczyk, Kwapiński, Bór-Komorowski, Pełczyński, Jankowski".
          Pojawia się tu oczywiście pytanie, czy szaleńcami, którzy pragnęli powstać przeciwko Niemcom, byli wówczas tylko wyżsi oficerowie w Warszawie i ministrowie w Londynie, a więc tylko ci, którzy podjęli fatalną (zdaniem Poboga) decyzję - czy może wszyscy Polacy?
          Jeśli już przyjmiemy ten pomysł, że o wybuchu Powstania zadecydowało czyjeś obłąkanie, to uprawnione wydawałoby się też- twierdzenie, że obłąkała się wówczas cała społeczność. Polacy - taki domysł nie jest chyba nieuzasadniony - mogli popaść w szaleństwo, mogli obłąkać się, stracić poczucie rzeczywistości wskutek niemieckich egzekucji, niemieckich tortur, niemieckich wysiedleń, tego całego niemieckiego okrucieństwa.
          W Powstaniu, kiedy już się na dobre rozkręciło, było niewątpliwie coś z amoku, taki wspaniały amok widać nawet w działaniach najlepszych, najbardziej zdyscyplinowanych jednostek Kedywu. Zdaniem Poboga, w stanie szaleństwa znaleźli się ci, którzy mieli władzę decydowania, i to oni narzucili swoje szaleństwo wszystkim innym. "Ślepy pęd do walki" ogarnął bowiem dowódców AK, natomiast społeczeństwo kierowało się, a przynajmniej chciało się kierować "zdrowym rozsądkiem" - jak czytamy w Najnowszej historii, "było ono wszak i mądrzejsze, i przezorniejsze, i ostrożniejsze od swego podziemnego kierownictwa".
          Pobóg (zgodnie ze swoimi sympatiami politycznymi) utrzymywał też, że Powstanie Warszawskie z pewnością by nie wybuchło, gdyby ostateczną decyzję w tej sprawie podejmował wówczas ktoś inny - jacyś inni dowódcy czy jacyś inni, politycy. "Piłsudczycy zwłaszcza przemawiali bardzo dobitnie, dowodząc, że [...] wszelka akcja powstańcza być może tylko szaleństwem, tylko obłąkańczym kręceniem tym mocniejszego czerwonego powrozu na polską szyję".
          Także ówczesny Naczelny Wódz, Kazimierz Sosnkowski, według Poboga, nie dopuściłby nigdy, gdyby tylko mógł, do wybuchu - "najkategoryczniej przeciwny wybuchowi, w istniejących warunkach nie mógł zakazywać tego [...] czego domagał się od Podziemia rząd".
          Mamy tu, jak od razu widać, poważne pytanie, poważny problem historiozoficzny - czy historia szaleje wówczas, gdy szaleją ci nieliczni, którzy decydują o jej biegu, czy szaleje, gdy szaleją wszyscy - całe narody? Ale nie będziemy się tym na razie zajmować, a autora Najnowszej historii takie historiozoficzne pytania w ogóle nie interesowały, to nie był jego przedmiot.
          Co zrobić z tym pomysłem Poboga-Malinowskiego, jak go potraktować? Nawet jeśli uznamy, że Powstanie Warszawskie było wywołane przez szaleńców, i ostatecznie, samo w sobie, w swojej treści i w swojej historii, stało się wielką eksplozją szaleństwa, to czytając Najnowszą historię będziemy musieli stwierdzić, że lekarska diagnoza jej autora była pobieżna, i niepełna, fragmentaryczna - była bowiem diagnozą jednej strony historii, jednego z jej wyglądów i już choćby z tego tylko powodu była - nie tyle nawet niesprawiedliwa, ile niewystarczająca.
          Pobóg-Malinowski (i to był właśnie poważny błąd tego historyka) spojrzał na Powstanie tylko z jednego, swojego, to znaczy polskiego punktu widzenia. Czyli z punktu widzenia polskich interesów (powojennych - tak jak je sobie wyobrażał) i polskiej przyszłości (także powojennej - takiej, jaka mogłaby być, gdyby nie wybuchło Powstanie).
          Nie spojrzał natomiast na nie (a taki obowiązek ma każdy historyk piszący o tych wydarzeniach - jeśli chce odkryć ich tajemnice i spojrzeć w ich głębię) z drugiego, równie ważnego punktu widzenia - to znaczy z punktu widzenia niemieckiego.
          Powstanie, jego ówczesny sens i jego przyszłe (dziejowe) znaczenie, można zrozumieć tylko w ten sposób - patrząc na nie okiem polskim i okiem niemieckim. Pomijając ten drugi punkt widzenia (a właściwie - uznając czy udając, że go w ogóle nie było, że taki punkt nie istniał), Pobóg, w swoich oskarżeniach Polaków o szaleństwo, przeoczył coś niezwykle ważnego. Coś w dodatku całkiem oczywistego, coś takiego, czego nie sposób nie dostrzec, kiedy bada się historię niemieckiej wojny, kiedy wchodzi się z tą historią w kontakt nawet powierzchowny. Nie można tego nie dostrzec, bo to leży na wierzchu, jest od razu widoczne, od razu się ujawnia. Ślepota, tak to trzeba nazwać, Poboga-Malinowskiego jest dla mnie kompletnie niezrozumiała, nie potrafię jej wytłumaczyć, nie widzę też jej istotnych przyczyn.
          Autor Najnowszej historii politycznej nie dostrzegł mianowicie, że szaleństwo Polaków, którzy zdecydowali się na swoje szaleńcze Powstanie, było tylko odpowiedzią na szaleństwo, wobec którego stanęli, z którym musieli się zmierzyć i któremu musieli sprostać - a było to coś takiego, czemu sprostać było straszliwie trudno, coś takiego, czemu może nie sprostałby żaden inny naród. To szaleństwo, na które Polacy odpowiedzieli swoim szaleństwem, można by nazwać szaleństwem wojny albo szaleństwem niemieckiej wojny, ale wtedy ten fenomen trochę byśmy uogólnili - a to było całkowicie konkretne, widzieliśmy to na własne oczy, a kto widział, ten nie zapomni.
          Szaleństwo Polaków było odpowiedzią na szaleństwo Niemców. To znaczy na szaleństwo mordowania, w które z jakichś niezrozumiałych przyczyn popadli niemieccy mordercy. To było coś nie do pojęcia, coś niewytłumaczalnego, coś tajemniczego, coś właśnie szaleńczego - i nadal takie (choć od tamtych wydarzeń minęło kilkadziesiąt lat) pozostaje.
          "Hitler - pisał Pobóg-Malinowski - odpowie na wiadomość o wybuchu furią wściekłości. [...] Nie ma więc żadnej wątpliwości, że nierozumna i fatalna decyzja powstańcza rozpętała furię niemiecką i na jej pastwę oddała Warszawę".
          Było oczywiście wręcz odwrotnie - w sierpniu 1944 roku furia wściekłości Niemców oraz ich Hitlera była czymś dobrze znanym Polakom (od lat pięciu) i to furiackie działania Niemców, ich szaleńcze zaślepienie i szaleńcze okrucieństwo wywołały wówczas furię Polaków.
          Nawet jeśli polski obłęd narodowy (ten, który niekiedy dawał o sobie znać w wiekach minionych) uznamy za coś głębokiego i trwałego, coś przyrodzonego, nawet jeśli uznamy, że to jest coś takiego, co jest zakorzenione w najgłębszych warstwach naszej historii oraz naszej narodowej psychiki, i co się właśnie stamtąd, z jakiejś słowiańskiej głębi, wydobywa, i jak gęsty tuman, słowiańska czy prasłowiańska mgła, otacza nas i każe nam szaleć - to wtedy, w roku 1944, była to tylko odpowiedź, nic więcej. Jeśli zaś tak to ujmiemy, to będziemy musieli też przyznać, że była to odpowiedź jedyna i nieunikniona.
          Trzeba było dać sobie radę z niemieckim mordowaniem, z jego nonsensem - powiedzieć Niemcom, że ich szaleństwo napotkało na coś, z czym (przez wieki całe - chcąc mieszkać obok nas) będą musieli się liczyć.
          Na ich szaleństwo mordowania Polacy musieli odpowiedzieć swoim szaleństwem - jeśli chcieli nadal istnieć na kuli ziemskiej. (wytł. red.)



wyboru dokonał: Maciej Janaszek-Seydlitz





Copyright © 2009 SPPW1944. Wszelkie prawa zastrzeżone.